Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 590
Na wiosnę 1920 roku rozpoczęła się jedna z najbardziej bezsensownych i wyjątkowo kosztownych naszych operacji wojskowych XX wieku, o skutkach porównywalnych tylko z Powstaniem Warszawskim. Idzie tu o tzw. wyprawę kijowską, czyli przegraną z kretesem agresywną kampanię, która wedle ostrożnych szacunków kosztowała nas około dwustu tysięcy zabitych. Skończyło się to nie tylko upokarzającą porażką „geniusza niepodległości”, lecz czymś znacznie gorszym, bo na karkach uciekających w popłochu wojsk polskich wtargnęły na ziemie etnicznie polskie „bolszewickie hordy” i niewiele brakowało, aby zdobyły Warszawę.
Załamany tą klęską ówczesny „Naczelnik Państwa” i wódz naczelny podał się do dymisji. Wręczył ten akt premierowi Wincentemu Witosowi i dał mu wolną rękę co do jego ogłoszenia, a sam… udał się do swojej przyszłej żony w kluczowym momencie tzw. bitwy warszawskiej.
Inny ważny polityk tamtej epoki – przywódca Narodowej Demokracji – szybko wyjechał do Poznania w celu stworzenia „swojego” rządu, w razie gdyby do Warszawy wkroczyli bolszewicy. Nasza świeżej daty państwowość rozsypywała się jak domek z kart, mógł ją uratować tylko cud, a – jak wiemy – cuda się zdarzają, zwłaszcza nad Wisłą (w państwach laickich i protestanckich „cudów nie ma”).
Nie znamy jeszcze wielu szczegółów na temat przyczyny owej nieszczęsnej wyprawy. Według zgodnej relacji historyków jej inicjatorem był oczywiście Józef Piłsudski, który chciał tą drogą stworzyć marionetkowy rząd „niepodległej Ukrainy” z prawie już zapomnianym atamanem Petlurą na czele. Ów figurant nie miał żadnego poparcia w swoim kraju, ale przecież wiadomo, że nasi nominaci zawsze reprezentują na Ukrainie prawdziwe „siły niepodległościowe” w odróżnieniu od nominatów rosyjskich czy bolszewickich, którzy są wyłącznie orędownikami „ucisku” i „zależności”.
Czy był to prawdziwy cel owej wyprawy? Chyba ówcześni politycy polscy nie byli aż taki głupi, aby uwierzyć, że narodowa mozaika ówczesnej eksguberni kijowskiej, złożona z Rusinów, Rosjan, Żydów, Polaków i Ormian (w Kijowie dominowała ludność mówiąca wyłącznie po rosyjsku), poprze jakiegoś Petlurę. Była to postać równie groteskowa co większość wymyślonych przez obce państwa polityków tego regionu, a polskie poparcie było przysłowiowym gwoździem do trumny w jego „karierze politycznej”.
Jeśli prawdą jest, że pomysł owej wyprawy wyszedł z kręgu byłych agentów HK-Stelle, czyli austriackiego wywiadu, to ci ludzie świetnie wiedzieli, że:
− austriacka wersja „ukraińskiej niepodległości” z istoty jest antypolska i w nas widzą oni głównego i odwiecznego wroga;
− zdolność samoorganizacji jakiejkolwiek państwowości przez ukraińskich nacjonalistów jest na tak niskim poziomie (co widzimy również po stu latach), że ów Petlura mógł każdego dnia zostać obalony lub zamordowany zarówno przez swoich przeciwników, jak i przez swoich zwolenników;
− umocnienie się jakiejkolwiek ukraińskiej państwowości od razu zrodzi roszczenia terytorialne tego tworu w stosunku do etnicznej Polski, bo przecież dwa lata wcześniej w pokoju brzeskim poprzednia wersja „samostijnej Ukrainy” (wymyślonej jak zawsze przez Niemców do spółki z Austriakami) dostała w prezencie kawał Podlasia i Chełmszczyznę.
Ewentualny sukces operacji kijowskiej byłby więc dla nas klęską. Czyli o co szło tak naprawdę? Część ówczesnych polityków była przekonana, że rzeczywistym celem było sprowokowanie bolszewików – mieli dostać pretekst do rozpoczęcia „marszu na zachód”, którego wtedy wcale jeszcze nie planowali. Wcześniej proponowali przecież Polsce bardzo korzystny pokój, bo nasza granica miała być przesunięta daleko bardziej na wschód w stosunku do stanu, który dopiero po dwóch latach powstał w wyniku pokoju ryskiego z 1921 roku. Czyli za darmo mogliśmy otrzymać więcej, niż uzyskaliśmy w wojnie z bolszewikami kosztującej nas setki tysięcy zabitych.
Przyjmijmy jednak za dobrą monetę obowiązujące wyjaśnienie celów tej wyprawy. Przypomnę, że mieliśmy skutecznie zainstalować w Kijowie jakiegoś uzurpatora, aby utworzył pseudoukraińskie państwo, które później przyłączy się do Polski. Miało to być realizacją „idei federacyjnej” autorstwa Józefa Piłsudskiego, który (jakoby) chciał powołać pod przywództwem Warszawy związek trzech państw: Polski (czyli Kongresówki wraz z Galicją Zachodnią), Litwy i Ukrainy.
Był to pomysł wręcz groteskowy; nie miał jakiegokolwiek poparcia ani wśród Ukraińców, ani wśród Litwinów. Najważniejsze, że nie miał on jakiegokolwiek poparcia wśród Polaków, a Piłsudski utrzymywał się przy władzy w latach 1918–1922 bez demokratycznej legitymacji. Większość ówczesnej klasy politycznej chciała się go jak najszybciej pozbyć, a służyła temu m.in. Konstytucja marcowa. Nienawidzili go endecy, pogardzali nim ludowcy, a skłóceni ze sobą socjaliści nigdy nie mieli szansy na zwycięstwo wyborcze (ani wtedy, ani później). Piłsudski mógł wrócić do władzy tylko w drodze zamachu stanu, co stało się w 1926 roku. W latach 1919–1922 był politykiem przegrywającym, jego pomysły nie miały poparcia, a on nie krył swojej pogardy do demokratycznej reprezentacji naszego kraju (czyli do władz Polski).
Piłsudczykom starczyłoby sił, aby dokonać zamachu stanu w Warszawie. Gdyby jednak stolicami „federacji” byłyby również ukraiński Kijów i litewskie Kowno (Wilno), zamach stanu zakończyłby się szybkim rozpadem tego tworu. Klęska wyprawy kijowskiej była więc mniejszym złem niż późniejsza katastrofa federacji polsko-litewsko-ukraińskiej.
Może ktoś wreszcie zbada nasze, a zwłaszcza bolszewickie archiwa i pozna rzeczywiste przyczyny wyprawy kijowskiej. Warto, bo nasza współczesna polityka ukraińska jest równie niemądra jak ta sprzed stu lat. Czy dziś bierzemy pod uwagę, że obecne państwo ukraińskie zakończy swoją historię, bo jego obywatele będą mieli dość pomajdanowych rządów, czyli kolejnych wcieleń ludzi pokroju atamana Petlury? Nasza druga „wyprawa kijowska” (tym razem wyłącznie o politycznym charakterze) też raczej skończy się klęską.
Witold Modzelewski
2020
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1296
Historia naszego wschodniego sąsiada wymagała wielokrotnego uwznioślenia i koloryzowania, bo jej rzeczywisty obraz często był przygnębiający lub wręcz haniebny. Władców wynosiły na tron i z niego strącały intrygi zagranicznych ambasadorów, obce pieniądze decydowały o polityce, która często była prowadzona wyłącznie w interesie sponsorów na szkodę Rosji.
Przypomnę tylko najbardziej znane fakty. Przewrót dokonany przez Elżbietę Piotrownę w 1740 roku był brytyjską intrygą, małżeństwo jej siostrzeńca (przyszłego Piotra III) z Zofią Anhalt-Zerbst (późniejszą Katarzyną II) było zaaranżowane przez Fryderyka Wielkiego, który miał w późniejszej władczyni wierną sojuszniczkę, mimo werbalnej wrogości, a zamordowanie Pawła I zainicjował, przeprowadził i sfinansował znów ambasador brytyjski.
Są to fakty znane i niekwestionowane przez badaczy, z reguły jednak bagatelizowane przez naszych (i zachodnich) historyków, dokonujących dość oryginalnej manipulacji: chwalą prozachodnich uzurpatorów, gdy działali w interesie mocodawców i jednocześnie ganią, gdy emancypowali się spod ich kurateli, co im się niekiedy zdarzało. Te pochwały były jednak czymś raczej wyjątkowym, bo w zasadzie cała zachodnia historiografia (w tym polska) maluje obraz Rosji w ciemnych barwach: taka tam „dzicz”, pełna okrucieństwa i podłości, kontrastująca z „oświeconą” i „przyjazną zwykłym ludziom” Europą Zachodnią, zaludnioną przez apostołów miłości i dobroci.
Również i my koloryzujemy naszą historię. Wyjątkiem są lata 1944–1989, w których „oczywistą” nędzę prezentujemy z masochistyczną przyjemnością („sowiecka agentura”, „renegaci”, „zniewolenie” itp.). Po tym okresie zaczynają się (a jakże) rządy nieskazitelnych patriotów i „niepodległościowych” partii, oczywiście „prozachodnich”, co tylko potwierdza ich oddanie dla „idei wolnego świata”. Tu nawet nikt nie tworzy jakichś pozorów: współpraca z CIA jest dowodem patriotyzmu, a z KGB – zdrady. Z obiektywnej perspektywy oba przypadki są co najmniej wątpliwe. Ale czy doczekaliśmy się wreszcie rządów, które chcą, a przede wszystkim mogą działać w naszym polskim interesie?
Na razie my również koloryzujemy zwłaszcza okres przedwojenny, który wbrew faktom był jakoby wzorcowym przykładem demokracji i gospodarki rynkowej (bzdury).
A teraz spójrzmy na „prawdziwy” Zachód. Swego czasu dziesiątki milionów Niemców zawierzyło Hitlerowi i jego rasistowskiej wizji ich państwa. Sromotna klęska, bezmiar zniszczeń i wielomilionowe ofiary drugiej wojny światowej, ale przede wszystkim wola zwycięzców nakazały Niemcom radykalną zmianę poglądów, odrzucenie legendy „uwielbianego wodza”, jego wizji i dorobku.
Mimo korzyści uzyskanych przez prawie każdego obywatela tego państwa, pochodzących z rabunku dóbr innych narodów, ludobójstwa, a przede wszystkim przywrócenia niewolnictwa, lata 1933–1945 zostały oficjalnie potępione: Niemcom nakazano widzieć zło w tym, co cenili (kochali?) i z czego korzystali pełnymi garściami.
Swoją drogą warto uświadomić sobie, że dwudziestowieczny kapitalizm był również ustrojem… niewolniczym, znacznie bardziej barbarzyńskim, szybciej i skuteczniej wyniszczającym przymusowych robotników, jeńców wojennych i więźniów obozów koncentracyjnych niż oficjalne i powszechne niewolnictwo w czasach antycznych. Gdy zabrakło im rąk do pracy, nastąpiło załamanie ekonomiczne ich gospodarki.
Wróćmy jednak do zasadniczego wątku. Powszechne poparcie, wręcz uwielbienie jakiegoś przywódcy nie musi legitymować obiektywnie pozytywnych ocen jego dokonań, a on może być szkodnikiem działającym w cudzym interesie. Inaczej mówiąc, powszechną „miłością ludzi” może być darzony również obcy agent, nawet ludobójca, a kolejne pokolenia jego wyznawców mogą tylko przeszkadzać w trzeźwej ocenie dokonań swojego idola.
Niemcy i Rosjanie, rządzeni w XX wieku przez krwawych tyranów, usłyszeli własny lub obcy nakaz ich potępienia. Zburzyli ich pomniki, rehabilitowali (częściowo) ofiary, uciszyli wyznawców i zmienili podręczniki historii.
Po co przypominam te fakty? Ano tylko dla zobrazowania tła naszych polskich problemów z przeszłością. My wciąż nie bardzo umiemy się rozliczyć z tym, co było: koloryzujemy okres międzywojenny, a wieszamy psy na Polsce Ludowej. Musimy kiedyś dojrzeć do trzeźwej samooceny. W latach 1944–1989 było akurat odwrotnie: piętnowano międzywojnie, ale krytyka była bardziej powściągliwa i obiektywna w porównaniu z obecnymi kubłami pomyj wylewanymi na „sowieckich agentów” typu Bierut, Gomułka czy Jaruzelski. Nie jest ważne to, że stajemy się przez to jeszcze głupsi. To nam wcale nie przeszkadza, bo nikomu nie jest potrzebna nasza mądrość.
Gorzej, że z tego koloryzowanego obrazu II RP wyciągamy wnioski na dziś i jutro, przez co pogrążamy się we współczesnym świecie nonsensów. Bo kimże byli przywódcy ówczesnego Państwa Polskiego? Wyjątkowymi dyletantami, bez demokratycznej legitymacji władzy (od 1926 roku), co usiłowali ukryć, plotąc na okrągło o „niepodległości”. Trzeba umieć ocenić trzeźwo ich dokonania, bo nie obronili obywateli II RP przed grabieżą i ludobójstwem lat 1939–1945.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 254
Z dnia na dzień zdegradowany został wszechobecny w wolnych (i reżimowych) mediach temat wojny rosyjsko-ukraińskiej. Przez ponad półtora roku był głównym motywem propagandy (przepraszam: narracji) „zjednoczonego Zachodu”, której ochoczo służył prawie cały światek dziennikarzy i opiniotwórczych komentatorów.
Jest już nowy obowiązujący temat – wojna izraelsko-palestyńska. Na raz nie da się urabiać opinii publicznej w interesie Kijowa i Tel Awiwu, bo wojska izraelskie mordują ludność cywilną, czego oczywiście nie wolno potępiać, a przecież nie sposób jednocześnie krytykować Rosji za to samo. Nawet bardzo elastyczny intelektualnie prozachodni adresat tej propagandy może tracić wiarę w głoszone „prawdy etapu”, a spadek oglądalności przyniósłby straty biznesowi reklamowemu: to nie wchodzi w grę. Trzeba mieć przecież „opłacalne poglądy”.
Nie tak dawno dokonano podobnego zwrotu propagandowego: dominujący w wolnych mediach temat „szalejącej pandemii” został z dnia na dzień zastąpiony przez antyrosyjską propagandę wojenną, bo ludzie mieli dość ograniczeń i „lockdownów”.
Gdy wojska izraelskie będą dalej mordować kobiety i dzieci w strefie Gazy (co zresztą zapowiedziały władze tego państwa), świat islamski ogłosi świętą wojnę (dżihad), która wybuchnie nie tylko na Bliskim Wschodzie, lecz również w miastach „starej Europy”, które już demonstrują (jeszcze) pokojowo swoje poparcie dla Palestyńczyków.
Teraz polityka izraelska uosabia zło, które dla świata islamskiego zgotował Zachód przez ostatnie kilkaset lat kolonializmu.
Gdyby politycy starej Europy umieli (lub mogli) kierować się interesami swoich państw oraz obywateli, to wpłynęliby na władze w Tel Awiwie, aby dogadały się wreszcie z Palestyńczykami i podzieliły się z nimi władzą. Rzeź mieszkańców Gazy może jednak zamknąć raz na zawsze drogę do jakiejkolwiek pacyfikacji. Zamiast „kotła ukraińskiego” eksploduje Bliski Wschód, przy którym „kocioł bałkański” z początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku był oazą spokoju.
Można nawet postawić tezę, że przekształcenie w otwartą wojnę istniejącego od osiemdziesięciu lat konfliktu arabsko-izraelskiego jest następstwem zaangażowania się „Zjednoczonego Zachodu” w wojnę po stronie władz w Kijowie. Być może niedługo okaże się, że był to największy historyczny błąd starej Europy, która poddała się tu dyktatowi Waszyngtonu. Istniejąca w tych państwach wielomilionowa diaspora muzułmańska prędzej czy później opowie się w sposób czynny po stronie Palestyńczyków. Rozruchy, demonstracje oraz destabilizacja polityczna będą trudne (niemożliwe?) do pacyfikacji. Czy - podobnie jak wojska izraelskie w strefie Gazy - żołnierze francuscy lub szwedzcy wkroczą zbrojnie do zrewoltowanych dzielnic muzułmańskich miast francuskich czy szwedzkich? Będą je bombardować lub ostrzeliwać rakietami „w celu likwidacji” inspiratorów tego buntu?
Nie popiera się wojny, której nie można wygrać – jak mówi stara, jak widać zapomniana mądrość. Niszcząc kolejne państwa Bliskiego Wschodu (agresja na Irak i Libię) przekreślono na długo możliwość prozachodniej pacyfikacji tego regionu świata. Jeśli nawet tym razem uda się jakoś uspokoić bliskowschodnią rewoltę, to za kilka lat wyrośnie kolejne pokolenie młodych wyznawców Proroka, które rozpocznie nową, tym razem zwycięską intifadę.
Wojna na Ukrainie już zeszła z pierwszych stron gazet, a za chwilę przekształci się w zapomniany konflikt, podobnie jak agresja na Afganistan, która – przypomnę - była jedyną w historii wojną NATO zakończoną w dodatku haniebną ucieczką najeźdźców.
Czy do niedawna liczni orędownicy integracji Ukrainy z Polską i Unią Europejską dalej opowiadać się będą za tym pomysłem?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 869
Do dziś żyje w naszej świadomości i estetyce wyidealizowany obraz międzywojennych Kresów Wschodnich, gdzie ponoć nieśliśmy przez prawie dwadzieścia lat kaganek postępu, oświaty i cywilizacji wśród ciemnego, ale poczciwego ludu, czyli miejscowych poddanych. Oczywiście dla ich dobra poddawaliśmy owe mniejszości intensywnej, ale nieskutecznej polonizacji. Panował tam nasz sanacyjny „ład i porządek”, a jedynym, ale za to mało ważnym miejscowym wrogiem byli jacyś „komuniści”, których skutecznie likwidowano lub wsadzano do więzień. Byli oni ponoć przedmiotem powszechnej nienawiści ze strony dobrotliwego ludu, który pełną piersią chłonął nasz polski zasiew.
Do dziś oficjalna i nieoficjalna propaganda podtrzymuje ten obraz, a skrzętnie pomija prawdziwą kresową codzienność, do której należały również wojskowe pacyfikacje niepokornych wieśniaków, których karano publicznie chłostą (!), a nie raz strzelano do opornych i kładziono ich trupem. Zabitych i rannych było wielu. Ofiarami byli przede wszystkim – według dzisiejszych pojęć – Ukraińcy i Białorusini (ale nie tylko).
Często stosowaną formą pacyfikacji był przymusowy kwaterunek wojsk żyjących na koszt gospodarzy w buntujących się wsiach i miasteczkach. Aby ograniczyć opór mniejszości narodowych, wprowadzono nawet wewnętrzne granice między województwem lwowskim a Wołyniem, aby Ukraińcy z południa nie mogli kontaktować się z pobratymcami z północy. Masowo rozbierano cerkwie, likwidowano parafie greckokatolickie, szkoły ukraińskie i białoru¬skie, rozwiązywano ich stowarzyszenia i organizacje.
Nie miejmy jednak złudzeń – na Kresach Wschodnich tameczne mniejszości (tam były większością) często nawet nie uznawały polskiej zwierzchności, negowały władztwo terytorialne Rzeczypospolitej Polskiej. W publicznych odezwach i manifestacjach odwoływano się do jakoby wciąż istniejącej Petlurowskiej wizji Ukraińskiej Republiki Ludowej, a godło naszego kraju nazywano na co dzień „białą gęsią”.
Przez całe międzywojnie na Kresach Wschodnich prowadzona była wojna z miejscową ludnością, która w 1939 roku spontanicznie i entuzjastycznie witała nie tylko Armię Czerwoną, ale również Niemców, i to dwa razy (po raz drugi w 1941 roku). Potem nastąpił krwawy rewanż – pogromy i rzezie (nie tylko na Wołyniu), lecz tym razem ofiarami byli Polacy i Żydzi.
Bilans naszych kresowych wypraw jest ujemny, i to bardzo. Straciliśmy co najmniej kilkaset tysięcy obywateli oraz cały majątek państwowy i prywatny. Uratowaliśmy tylko tych, którzy uciekli na ziemie etnicznie polskie, którymi dziś są Dolny Śląsk, Pomorze i Ziemia Lubuska.
Lord Curzon już w 1919 roku wprost sugerował, aby wschodnia granica Polski była na Bugu i – jak widać – miał rację. Przecież była to granica trzeciego zaboru rosyjskiego oraz skorygowana granica pierwszego rozbioru austriackiego z Galicją Zachodnią po stronie Polski. Przed stu laty rozpoczęliśmy przegraną wojnę o te tereny, a nasza krótka obecność na części owych Kresów w latach 1919–1939 przyniosła o wiele więcej szkód niż jakiegokolwiek pożytku.
Od 1945 roku nie musimy (poza bandami UPA w latach 1945–1947) kogokolwiek pacyfikować i represyjność Polski Ludowej wobec obywateli była nieporównywalnie mniejsza niż Rzeczpospolitej w międzywojniu. Na Kresach pacyfikacje trwały w zasadzie bez przerwy, a władze naszego państwa były równie niedemokratyczne jak w czasach PRL-u.
Witold Modzelewski