Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1004
Do dziś żyje w naszej świadomości i estetyce wyidealizowany obraz międzywojennych Kresów Wschodnich, gdzie ponoć nieśliśmy przez prawie dwadzieścia lat kaganek postępu, oświaty i cywilizacji wśród ciemnego, ale poczciwego ludu, czyli miejscowych poddanych. Oczywiście dla ich dobra poddawaliśmy owe mniejszości intensywnej, ale nieskutecznej polonizacji. Panował tam nasz sanacyjny „ład i porządek”, a jedynym, ale za to mało ważnym miejscowym wrogiem byli jacyś „komuniści”, których skutecznie likwidowano lub wsadzano do więzień. Byli oni ponoć przedmiotem powszechnej nienawiści ze strony dobrotliwego ludu, który pełną piersią chłonął nasz polski zasiew.
Do dziś oficjalna i nieoficjalna propaganda podtrzymuje ten obraz, a skrzętnie pomija prawdziwą kresową codzienność, do której należały również wojskowe pacyfikacje niepokornych wieśniaków, których karano publicznie chłostą (!), a nie raz strzelano do opornych i kładziono ich trupem. Zabitych i rannych było wielu. Ofiarami byli przede wszystkim – według dzisiejszych pojęć – Ukraińcy i Białorusini (ale nie tylko).
Często stosowaną formą pacyfikacji był przymusowy kwaterunek wojsk żyjących na koszt gospodarzy w buntujących się wsiach i miasteczkach. Aby ograniczyć opór mniejszości narodowych, wprowadzono nawet wewnętrzne granice między województwem lwowskim a Wołyniem, aby Ukraińcy z południa nie mogli kontaktować się z pobratymcami z północy. Masowo rozbierano cerkwie, likwidowano parafie greckokatolickie, szkoły ukraińskie i białoru¬skie, rozwiązywano ich stowarzyszenia i organizacje.
Nie miejmy jednak złudzeń – na Kresach Wschodnich tameczne mniejszości (tam były większością) często nawet nie uznawały polskiej zwierzchności, negowały władztwo terytorialne Rzeczypospolitej Polskiej. W publicznych odezwach i manifestacjach odwoływano się do jakoby wciąż istniejącej Petlurowskiej wizji Ukraińskiej Republiki Ludowej, a godło naszego kraju nazywano na co dzień „białą gęsią”.
Przez całe międzywojnie na Kresach Wschodnich prowadzona była wojna z miejscową ludnością, która w 1939 roku spontanicznie i entuzjastycznie witała nie tylko Armię Czerwoną, ale również Niemców, i to dwa razy (po raz drugi w 1941 roku). Potem nastąpił krwawy rewanż – pogromy i rzezie (nie tylko na Wołyniu), lecz tym razem ofiarami byli Polacy i Żydzi.
Bilans naszych kresowych wypraw jest ujemny, i to bardzo. Straciliśmy co najmniej kilkaset tysięcy obywateli oraz cały majątek państwowy i prywatny. Uratowaliśmy tylko tych, którzy uciekli na ziemie etnicznie polskie, którymi dziś są Dolny Śląsk, Pomorze i Ziemia Lubuska.
Lord Curzon już w 1919 roku wprost sugerował, aby wschodnia granica Polski była na Bugu i – jak widać – miał rację. Przecież była to granica trzeciego zaboru rosyjskiego oraz skorygowana granica pierwszego rozbioru austriackiego z Galicją Zachodnią po stronie Polski. Przed stu laty rozpoczęliśmy przegraną wojnę o te tereny, a nasza krótka obecność na części owych Kresów w latach 1919–1939 przyniosła o wiele więcej szkód niż jakiegokolwiek pożytku.
Od 1945 roku nie musimy (poza bandami UPA w latach 1945–1947) kogokolwiek pacyfikować i represyjność Polski Ludowej wobec obywateli była nieporównywalnie mniejsza niż Rzeczpospolitej w międzywojniu. Na Kresach pacyfikacje trwały w zasadzie bez przerwy, a władze naszego państwa były równie niedemokratyczne jak w czasach PRL-u.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1872
Lekturę książki Piotra Skwiecińskiego Kompleks Rosji, będę polecał wszystkim, mimo że tylko z jednym poglądem autora zgadzam się w pełni. Którym? Otóż na stronie 141 pada ważne i głębokie stwierdzenie: „Rosja to jest skomplikowana rzeczywistość”. Nic dodać, nic ująć. Brzmi to jednak dość banalnie. Co więc skłoniło autora do tak odważnej tezy? Spróbuję odpowiedzieć na pytanie, dla kogo Rosja jest zbyt skomplikowana i za trudna. Takich osób jest pod polskim i nie tylko polskim niebem wiele. Pozwolę sobie również nadać im autorskie określenia.
Pierwsza grupa pieczętuje się mianem rusofobów zadeklarowanych. Oni nie bez dumy sami twierdzą, że mają trwałe i nieusuwalne antyrosyjskie fobie. Dla nich Rosja to „azjatycka dzicz”, zaludniona przez pijanych, śmierdzących gnojem „kacapów”, prymitywnych i (jednocześnie) podstępnych, krwawych i nikczemnych, nienawidzących wszystkiego, co polskie, a przede wszystkim „zachodnie”. Ich zdaniem kultura rosyjska to wypociny zamroczonych wódą meneli. Pogardę dla wszystkiego co rosyjskie, łączą z niekłamanym zachwytem dla wszystkiego co zachodnie, a przede wszystkim amerykańskie – to dla nich nieosiągalny szczyt doskonałości i (mroczny) przedmiot pożądania. Ludzie ci poza Polską w zasadzie nie występują, a i u nas nie stanowią istotnej grupy: są głośni, obecni w mediach i niezdolni do jakiejkolwiek dyskusji. Stąd nazwę ich OPĘTANYMI.
Drugą grupę tworzą tzw. antykomuniści. Oni wciąż nienawidzą Związku Radzieckiego, który był tylko nową formą rosyjskiego imperium („od białego do czerwonego caratu”). Dla nich całe zło bolszewizmu ma tylko „rosyjskie korzenie”, w 1920 roku ponoć najechali nas „Rosjanie”, mimo że byli to bolszewicy walczący równocześnie z Rosją. Przez pewien czas antykomuniści przycichli, bo Związek Radziecki sam się rozwiązał, a Rosja odrzuciła bolszewicką spuściznę, np. tam zdelegalizowano partię komunistyczną (a u nas nie). Dla antykomunistów nadeszły trudne czasy, bo ich wróg przeszedł do historii. Siły oczywiście wróciły im wraz z Władimirem Putinem, który ich zdaniem dąży do odtworzenia Związku Radzieckiego („ZSRR – reaktywacja”). Walczą więc ze współczesną Rosją pod sztandarem antykomunizmu, cytują myśli Zbigniewa Brzezińskiego i inne sowietologiczne („kremlinologiczne”) wypociny na temat „kryptokomunistów” rządzących nie tylko w Rosji, tropią ich i demaskują „agentów wpływu”. Wielbią za to „liberalną demokrację”, „wolny rynek” i Balcerowicza. Nie przeszkadza im, że jedynym państwem komunistycznym są Chiny (jedna z dwóch potęg świata) i bez wzgardy używają wszystkiego, co chińskie, mimo że z obrzydzeniem odrzucają wszystko to, co komunistyczne. Ich nie trzeba odrębnie określać, są ANTYKOMUNISTAMI i już.
Trzecią grupą są postPolacy, będący już na wyższym poziomie rozwoju, czyli Europejczycy. Dla nich ojczyzną jest „Zjednoczona Europa”. W niej chcą żyć. Reszta ich nie obchodzi. Europejczycy nie sięgają wyobraźnią na Wschód, dla nich już praska część Warszawy to przedmieścia obcego świata. Nic ich nie obchodzą jakieś stosunki polsko-rosyjskie. Putina trzeba odstraszać, a gdy się nie da, trzeba stąd uciec. Nie chcą żyć w „postkomunistycznym świecie”, tu nie ma przyszłości. Najlepiej uzyskać europejskie obywatelstwo, czyli np. niemieckie, awansować w korporacji do ich central położonych w Starej Europie. Ich też nie trzeba na nowo określać: są to EUROPEJCZYCY.
Czwartą, chyba ostatnią grupę tworzy niedouczona część pokolenia wychowanego w III RP, które nic nie wie i ma wszystko gdzieś („w dupie”). Im się myli Powstanie Styczniowe z Warszawskim, stan wojenny należy do zapomnianej prehistorii, podobnie jak czasy Polski Ludowej i socjalizmu. To oni opowiadają dowcip, że w komunistycznej Polsce w galeriach handlowych był tylko ocet. O Rosji nie wiedzą nic i nie chcą wiedzieć. Najczęściej nazywa się ich LEMINGAMI, i tak już zostanie.
Nie wiem, czy Opętani, Antykomuniści, Europejczycy i Lemingi sięgną po książkę Piotra Skwiecińskiego. Wątpię, bo albo potwierdzi on ich przekonania („to już wiemy”), albo ich to nic nie obchodzi. Te cztery grupy nadobecne w tzw. przestrzeni publicznej nie stanowią jednak większości, przynajmniej chcę w to wierzyć. Książkę tę polecam wszystkim pozostałym, głównie po to, aby wyrobili sobie swój osąd o Rosji, odróżnili fobie od uzasadnionych obaw, a przede wszystkim byli pokoleniem bez „kompleksu Rosji”. Nie musimy tu mieć żadnych kompleksów w stosunku do kogokolwiek. Nie musimy się bać, a przede wszystkim nie wolno nam się bać. Trzeba również pomóc (jeżeli się da) tym, którzy żyją w świecie kompleksów.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1008
Pojęciem „wojny hybrydowej” najczęściej posługują się hałaśliwi „geostratedzy”, wieszczący wszem wobec „rosyjskie zagrożenie dla Polski”. Ich wypowiedzi są na okrągło powtarzane przez tzw. opiniotwórcze media, powinny być nam dobrze znane, tylko krótko więc przypomnę ich schematy myślowe (nie są zbyt skomplikowane).
Rosja „odbudowuje imperium” i jest z istoty wrogiem Polski, bo my musimy się przeciwstawić tej odbudowie. Dlaczego? Nie wiadomo, bo przecież zgodziliśmy się na zjednoczenie Niemiec. Rosja (jakoby) prowadzi więc w stosunku do państwa byłego bloku radzieckiego agresywną politykę i wykorzystuje do tego zróżnicowane środki agresji (np. ataki hakerskie, „zielone ludziki” itp.), a te działania składają się na stan jakiejś „wojny”, którą ze względu na brak działań militarnych właśnie nazywa się hybrydową. Co prawda kraj ten na potęgę sprzedaje nam gaz, ropę naftową i węgiel, mimo że nie mamy (zdaniem zwolenników tej teorii) suwerenności energetycznej, co wręcz przeczy wrogiej postawie. Gdyby Rosja chciała nam zaszkodzić, ograniczyłaby lub wręcz zablokowałaby dostawy surowców energetycznych, a my jak dotąd nie mamy alternatywnych i w pełni dyspozycyjnych źródeł dostaw od innych państw. Możemy co najwyżej kupić rosyjski gaz od Niemiec, co oczywiście jest dowodem odbudowy naszej suwerenności energetycznej. Ale to tak przy okazji.
Pojęcie wojny hybrydowej może być jednak przydatne dla analizy wrogiej polityki, którą prowadzą w stosunku do Polski inne państwa. Wiemy, że Izrael i Stany Zjednoczone ingerują w sposób bezceremonialny w naszą politykę wewnętrzną i chcą nas ograbić na kwoty liczone w setkach miliardów złotych. Nigdy w historii nikt, z kim pozostawaliśmy w stosunkach dyplomatycznych, z taką pogardą i wrogością nie odnosił się do Polski i Polaków. Takich słów nie używały nawet Niemcy w okresie bezpośrednio poprzedzającym drugą wojnę światową.
Czy te działania można nazwać wojną hybrydową? Zapewne, bo są one nie tylko całkowicie bezprawne i obraźliwe, ale również godzą w podstawowe interesy naszego kraju i jego wszystkich (bez wyjątku) obywateli. Czy ktoś, kto żąda haraczu, grożąc nam dalszym nasileniem aktów wrogości, jest naszym wrogiem czy sojusznikiem? Odpowiedź jest tylko jedna: dwa państwa chcą nas okraść, a my żałośnie nazywamy jedno z nich naszym „sojusznikiem strategicznym”. Szkoda gadać. Nawet w czasach, gdy „Polską rządzili komuniści” (tak się teraz mówi) nasi ówcześni protektorzy nie mieli porównywalnych żądań.
Powtarza się syndrom „wielokrotnie wyciskanej cytryny”, którą staliśmy się w czasie ostatnich trzydziestu lat. Wcześniej robiono to rękami miejscowych polityków, którzy niestety skutecznie pozbawiali nas dochodów i majątków, a zaczęło się od odebrania nam oszczędności na początku „terapii szokowej” rękami liberalnego polityka, który doczekał się najwyższych odznaczeń państwowych z rąk – notabene lewicowego – prezydenta (w głowie się nie mieści, ale widać mam za małą głowę).
Teraz już nikt nie chce mieć z nim nic wspólnego – nawet przybyły niedawno polityk liberalny jednoznacznie odcina się od tej postaci.
Ciekawe, czy znajdzie się ktoś tu – na miejscu, kto podejmie się w imieniu naszych „przyjaciół” wycisnąć z nas owe 300 mld dolarów? W końcu mamy wielu entuzjastów naszej „przynależności do Zachodu”, to przecież do czegoś zobowiązuje. Prawdopodobnie do tej roli zostaną wyznaczeni liderzy prawicowej rusofobii. W końcu będzie to wówczas akt wrogości wobec Rosji. Te 300 mld dolarów znajdzie się na Zachodzie, czyli nie trafi do rąk Putina.
Może być jeszcze gorszy scenariusz: w wyciskaniu polskiej cytryny rękami amerykańsko-izraelskimi uczestniczyć będzie również Rosja, co będzie rewanżem za naszą wrogość. Czy ktoś stanie – przynajmniej słownie – po naszej stronie w tej wojnie (hybrydowej)? Cała nadzieja w Palestyńczykach i Afroamerykanach, którzy nienawidzą Izraela oraz nie mają żadnych sentymentów do wszystkiego, co jest tworem rasistowskich „białasów”. Ale czy ich głos powtórzą „opiniotwórcze media”?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 979
Równo sto lat temu ostatecznie załamała się koncepcja powołania federacji na części terytoriów, które w XVIII wieku należały do państwa polsko-litewskiego. Historia tej choroby ma już bardzo bogatą literaturę – nie tylko naukową, lecz przede wszystkim polityczną i propagandową – nie będę więc jej streszczać, zainteresowani mogą przeczytać na ten temat dużo.
W skrócie tylko przypomnę, że bezspornym rysem (zasadniczym) tej koncepcji było utworzenie związku dwóch, trzech, a nawet czterech państw: wariant mały – Polska i Litwa, wariant szerszy – Polska, Litwa i Białoruś, wariant najszerszy obejmował również Ukrainę, przy czym to ostatnie państwo było w wersji okrojonej od wschodu względem jego obecnych granic (tylko Galicja Wschodnia).
Państwem dominującym miała być „mała Polska”, powstała w wyniku połączenia ziem Kongresówki i Galicji Zachodniej, a pozostałe państwa związkowe miały mieć charakter satelicki w stosunku do Warszawy, mieli w nich rządzić politycy zależni, uznający nasze zwierzchnictwo.
Część historyków twierdzi, że nigdy nie było jednej wizji tego tworu, a realnie próbowano urzeczywistnić tylko mały wariant, czyli federację niekowieńskiej części Litwy (słowiańskiej) oraz byłej Kongresówki i Galicji Zachodniej.
Jedynym propagatorem i wyjątkowo nieskutecznym wykonawcą tego pomysłu był w latach 1918–1920 Józef Piłsudski wraz ze swoim hałaśliwym, ale zdecydowanie mniejszościowym stronnictwem. Poważni badacze kwestionują nawet, że Piłsudski był autorem tej koncepcji. Nie był przecież wizjonerem geopolitycznym; owa federacja była zmodyfikowaną w 1918 roku wersją niemieckiej wizji Mitteleuropy, czyli podzielenia ziem zachodnich byłego Cesarstwa Rosyjskiego na co najmniej pięć małych państewek (Polskę, Litwę, Ukrainę, Łotwę, Estonię i ewentualnie Białoruś), co miało realizować jednocześnie trzy cele strategiczne:
– uzależnienie tych państw od Berlina po to, aby stały się trwałym rynkiem zbytu dla nieopłacalnego (obiektywnie) przemysłu niemieckiego, co wiązało się z ich deindustrializacją, a jednocześnie państwa te miałby być rezerwuarem taniej siły roboczej (Niemcy już wtedy były w okresie regresu demograficznego) oraz taniej żywności, bo „nowoczesne” i wielkoobszarowe rolnictwo niemieckie również było nieopłacalne i nie umiało wyprodukować jej w dostatecznej ilości;
– cofnięcie granic państwa rosyjskiego do czasów Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, czyli „wyrzucenia Rosji z Europy”;
– i najważniejsze: niedopuszczenie do reaktywowania państwa polskiego w osiemnastowiecznych granicach, czyli „dużej Polski”, która obejmowała także ziemie pierwszego i drugiego zaboru pruskiego.
„Mała Polska” – jeżeli udałoby się jej utworzyć ową federację – byłaby zbyt słaba, aby spacyfikować separatyzmy i nacjonalizmy państw satelickich, przez co byłaby skazana na niemieckich protektorów, którzy byli jednak czasowo osłabieni po przegranej wojnie.
Jest rzeczą bezsporną, że większość polskich polityków i polska opinia publiczna była zdecydowanie przeciwna tej koncepcji; polski protektorat nie miał również jakiegokolwiek poparcia we wszystkich potencjalnych państwach satelickich. Tam nikt nie chciał powrotu do Pierwszej Rzeczypospolitej na ICH ZIEMIE; wszyscy – nawet bolszewicy – byle nie Polacy. Oczywiście istotna część zamieszkujących te ziemie Polaków chciała przyłączenia wprost do państwa polskiego, ale byli oni mniejszościami w „narodowych państwach”, które w roku 1918 tworzyły tam okupacyjne wojska niemieckie. Nacjonaliści litewscy, białoruscy, łotewscy i ukraińscy chcieli w pełni wyeliminować wpływy polskie w tych państwach, w czym dość skutecznie wspierała je silna i wpływowa diaspora żydowska, która miała swoje plany, silne wsparcie Berlina i… państw anglosaskich.
Rok 1920 przypieczętował (ostateczny) koniec realizacji tej wizji. Wojska bolszewickie wtargnęły na ziemie „małej Polski”, u ich boku stanęły wojska litewskie, a władze w Warszawie, podejmując negocjacje pokojowe, uznały podmiotowość – obok państwa bolszewickiego – dwóch odrębnych państw: Białoruskiej Republiki Rad i Ukraińskiej Republiki Rad, które ostatecznie podpisały pokój ryski, bo to z nimi, a nie z państwem bolszewickim ze stolicą w Moskwie, mieliśmy graniczyć na wschodzie. Polski Sejm, rząd oraz opinia publiczna odrzucali jakąkolwiek dyskusję o jakichś „federacjach”. Polska miała być „duża”, obejmować ziemie trzeciego zaboru rosyjskiego (z pierwszych dwóch świadomie zrezygnowaliśmy), czyli granicą wschodnią miała być tzw. linia Dmowskiego. Wierzyliśmy naiwnie, że będziemy w stanie spolszczyć tamtejsze większości narodowe, co okazało się kompletną mrzonką.
A na koniec uwypuklę istotny element złożonej przed stu laty do grobu (politycznego) koncepcji federacyjnej: wschodnia granica Polski (nie federacji) miała być… wschodnią granicą Kongresówki, czyli tą co dziś, ale jeszcze cofniętą na zachód. Czyli w ramach owej federacji – tak jak dziś – cała polska spuścizna położona na wschód od granic Kongresówki miała być we władaniu innych państw narodowych. Co to miało wspólnego z wizją Polonia Restituta?
Witold Modzelewski