Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 791
Część naszej „narracji politycznej” jest wręcz zadziwiająca. Najważniejsi politycy w państwie jednym tchem mówią o (bezspornym) sukcesie ekonomicznym naszej gospodarki ostatnich czterech lat oraz o grożącej nam wciąż „agresji rosyjskiej”. Ponoć za granicą wschodnią (lub trochę dalej) czyha na nas jakiś zdradziecki wróg, który wciąż chce nas zaatakować. Mamy być kolejną ofiarą, bo wcześniej wydarzyła się „agresja w Gruzji”, a potem „agresja na Ukrainie”, mimo że te kraje nie są w stanie wojny z jakimkolwiek państwem, a z Rosją (która jest tym „agresorem”) mają wciąż stosunki dyplomatyczne. Najistotniejsze jest to, że polskich (i obcych) przedsiębiorców i inwestorów straszy się potencjalną agresją Rosji.
Apeluję więc o opamiętanie: gdyby ktoś poważnie traktował te wypowiedzi, to należałoby natychmiast zwijać w Polsce interesy i wytransferować wszystko, co się da, za granicę. W państwie raczej niezbyt dużym, zagrożonym „agresją” mocarstwa nuklearnego, mającego w dodatku jedną z największych (największą?) armii świata, nikt nie będzie inwestować swoich pieniędzy, bo może to szybko stracić.
Na szczęście nikt nie bierze serio folkloru naszej sceny politycznej, ale przecież można przekroczyć granicę, zza której nie ma już powrotu. Dlatego jeszcze raz proszę o opamiętanie.
Nie bardzo rozumiem, skąd bierze się publicznie wyrażany strach przed rzekomą agresją. Najczęściej stawiana jest teza, że idzie o lobbing firm amerykańskich, które chcą nam sprzedać produkowany przez siebie sprzęt wojskowy. Obywatele mogą przecież zadać pytanie (i pytają): po co mamy dać zarobić kilku wielkim koncernom, których obroty są zapewne większe od polskiego budżetu, kupując np. samoloty wojskowe i wydając na to grube miliardy złotych? Przecież nas na to obiektywnie nie stać. Warto przeliczyć, o ile wzrosłyby świadczenia społeczne, o ile bylibyśmy bogatsi, gdyby te pieniądze zostały w kraju. Trzeba więc nas straszyć wyimaginowaną agresją rosyjską, aby pozwolić politykom kupić kilkanaście nowych zabawek.
Jest również inne, zapewne równie prawdziwe wytłumaczenie tego fenomenu. Od ponad dwustu lat w interesie geopolitycznym wielu państw jest stały konflikt polsko-rosyjski, a w latach 1944–1989 polsko-sowiecki, przy czym właśnie my mamy być stałym inicjatorem złych relacji między naszymi państwami. Przykładów jest tak dużo, że nie muszę ich przypominać. Wskażę tylko, w czyim interesie był wybuch Powstania Listopadowego (Francji) oraz istnienie tzw. opozycji antykomunistycznej w latach Polski Ludowej (Niemiec i Stanów Zjednoczonych). Istotą tej koncepcji jest antyrosyjska lub antysowiecka dywersja, której sprawcą i ofiarą mają być właśnie Polacy.
Rosja, a później Związek Sowiecki miały mieć stałe kłopoty właśnie na głównej osi strategicznej wschód-zachód, miały się uwikłać w bezsensowny konflikt, miała popłynąć „rzeka krwi” (oczywiście głównie polskiej), co wywołać miało nierozwiązywalny problem tych dwóch państw i narodów. Taki kocioł bałkański, tylko bardziej na północ.
Koncepcja ta przynosi jej autorom same korzyści:
– osłabia pozycję międzynarodową Rosji (przejściowo Związku Sowieckiego), a osłabienie mocarstwa jest już sukcesem;
– można było zaoferować pomoc w rozwiązaniu „problemu polskiego”, a za to coś utargować od Rosji (Związku Sowieckiego);
– konflikt ten uniemożliwia najgroźniejszy dla wszystkich ważnych potęg europejskich sojusz polsko-rosyjski, którego obiektywnie boją się nie tylko Niemcy, ale i wszystkie państwa Europy;
– zimna i gorąca wojna polsko-rosyjska unicestwia wszystkie idee panslawistyczne, potencjalnie jednoczące tę część świata.
Oczywiście to my mamy zapłacić rachunki za powodzenie tej koncepcji, lecz nasza ofiara też ma wartość polityczną, bo wtedy można głośno solidaryzować się z krzywdzonymi Polakami, przyjąć ich emigrantów i mieć dzięki temu tanią siłę roboczą.
Oczywiście od 1989 roku realizowany jest – po raz nie wiem który – ten sam scenariusz. Początkowo nie miał on żadnego znaczenia, bo słabość nowo powstałej w 1991 roku Rosji nie wymagała polskiej dywersji. Dopiero gdy przywódcą tego państwa stał się Władimir Putin, nastąpił renesans tej koncepcji.
Wniosek jest tylko jeden – nie bądźmy „poetami w polityce” (określenie Ottona von Bismarcka) i nie dajmy sobie narzucić roli antyrosyjskiego dywersanta nie swoich interesów.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 697
Nie po raz pierwszy wracam do setnej rocznicy podpisania pokoju ryskiego. Przypomnę, że długie, wielomiesięczne negocjacje, których podstawą były podpisane pół roku wcześniej preliminaria, zakończyły się w dniu 18 marca 1921 roku. Ten dzień był dla obu stron sukcesem; polscy politycy uzyskali od bolszewików to, co chcieli (przynajmniej na papierze), a trzy państwa utworzone przez tych ostatnich (pseudo-Rosja, pseudo-Białoruś i pseudo-Ukraina) uzyskały uznanie dyplomatyczne państwa, które było ich najbliższym i najważniejszym zachodnim sąsiadem.
Przypomnę tym, którzy dziś powszechnie mylą bolszewików i Rosję, że twory państwowe powstałe na terenie państwa rosyjskiego w wyniku tzw. rewolucji październikowej nie miały uznania ze strony państw zwycięskich w tamtej wojnie. Byli to przecież uzurpatorzy, których jedynym zadaniem było zniszczenie Rosji, czyli najważniejszego sojusznika Francji i Wielkiej Brytanii.
Współczesna publicystyka historyczna tzw. poprawnego, czyli antyrosyjskiego nurtu zgodnie twierdzi, że pokój ten był dla nas klęską, bo nie wzięliśmy od bolszewików tyle ziem, ile oni chcieli nam dać (dawali nie swoje, byli więc szczodrzy), oraz (jakoby) pogrzebaliśmy w Rydze najważniejszą „ideę Marszałka”, czyli utworzenie „małej Polski” (Kongresówka, Galicja Zachodnia oraz część byłego zaboru pruskiego), będącej mniejszą częścią jakiejś federacji z pseudopaństwami położonymi między ową Polską a tzw. etniczną Rosją. Trzecia RP od trzydziestu lat jest tworem unikatowym pod każdym względem, również więc w sferze świadomości historycznej – reaktywowano sanacyjną wersję historii w jej najbardziej nachalnej i kłamliwej postaci, mimo że po klęsce wrześniowej nawet emigracyjny Londyn, nie mówiąc o polskim społeczeństwie, wyrzucił ją do kosza.
Dziś odniosę się tylko do pierwszej z owych tez: nie braliśmy wszystkiego, co dawali nam bolszewicy, czego przykładem był zwłaszcza Mińsk Białoruski, który mieli nam oddać. Wzięliśmy jednak bardzo dużo, bo w skład państwa polskiego weszły teraz ziemie zamieszkane przez około półtora miliona Białorusinów, ponad cztery miliony Ukraińców i około miliona Żydów. Politycy sprzed stu lat roili w swoich głowach rasistowskie idee asymilacyjne. Ich zdaniem, gdy około trzydziestu procent populacji stanowić będą mniejszości, to damy radę je spolonizować. Były to kompletne brednie. Nie mieliśmy takiej zdolności ani umiejętności.
Po dziewiętnastu latach rządów na terenach na wschód od linii Curzona umocniła się świadomość narodowa tych mniejszości, której głównym rysem była nienawiść do polskich, czyli sanacyjnych rządów. We wrześniu 1939 roku wszystkie tamtejsze mniejszości (były one tam większością) z radością witały wkraczające oddziały Armii Czerwonej. Naszej obecności na tych ziemiach nie bronił nikt, a miejscowi Polacy w istotnej części przyłączali się do budowy „socjalistycznych wersji” tzw. Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy.
Gdyby w 1921 roku w skład państwa polskiego wszedł dodatkowy milion Białorusinów i być może kolejne dwa miliony Ukraińców, nasze zdolności pacyfikacyjne mogłyby się okazać zupełnie nieskuteczne i groziłoby nam prawdopodobne antypolskie, zwycięskie dla insurgentów powstanie już w latach trzydziestych zeszłego wieku. Ostatecznie przegraliśmy spór o te ziemie. Dziś tam już nas przecież nie ma i nigdy nie będzie.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 518
Politycy i propagandyści (formalnie wykonujący również zawód dziennikarza) już unikają wszechobecnych do niedawna deklaracji, że konflikt rosyjsko-ukraiński to (jakoby) „nasza wojna” i powinniśmy się w nią w pełni angażować bez względu na wszystko. Powodem zmiany narracji są narastające lawinowo koszty naszego uczestnictwa w tym konflikcie, które z oczywistych powodów zostały przerzucone na obywateli. Rolnicy nie są w stanie sprzedać swojego zboża, bo zalewa nas tania pszenica z Ukrainy a rząd nie chroni polskiego rynku, inflacja bije historyczne rekordy, a drożyzna nośników energii zniszczyła już i niszczy setki tysięcy firm.Obywatele zaczną protestować: po radykalne środki pierwsi sięgnęli rolnicy również atakując fizycznie ministra rolnictwa.
Prawdopodobnie to tylko początek fali protestów, które – podobnie jak we Francji – mogą doprowadzić do tzw. kryterium ulicznego. Obywatele już rozumieją, choć nie chcą się jeszcze do tego przyznać, że ich wyrzeczenia, a przede wszystkim powszechne zubożenie jest w istocie daremne i nie mają one żadnego znaczenia dla przebiegu, a tym bardziej dla wyniku zmagań militarnych na wschodzie. Wszystkie „miażdżące sankcje” nakładane na Rosję obiektywnie nie miały żadnego znaczenia, a zapewnienia propagandystów o ich „skuteczności”, były czczym gadaniem.
Również AntyPiS nie jest w stanie „politycznie zagospodarować” postaw niezadowolonych obywateli, bo w pełni afirmował i popierał działania władz publicznych, które doprowadziły do obecnego stanu. Czy politycy opozycyjni pójdą np. do tzw. zielonego miasteczka w Szczecinie, gdzie protestują rolnicy z Pomorza Zachodniego przeciwko napływowi do Polski taniego zboża z Ukrainy? Szczerze wątpię, bo prawdopodobnie obawialiby się o swoje bezpieczeństwo.
Ze smutną satysfakcją mogę tylko stwierdzić, że sprawdzają się na razie tylko złe prognozy, zwłaszcza o charakterze ekonomicznym. Bilans roku, który minął od początku „operacji specjalnej”, jest dla nas głęboko ujemny i mało kto wierzy w tzw. dobry obrót sprawy. Być może sprawdzi się również zła dla obecnej klasy politycznej prognoza, że oczywistym następstwem nowej polityki wschodniej A.D. 2022, której efektem jest ponoć wręcz „mocarstwowa pozycja Polski na arenie międzynarodowej”, będzie polityczną katastrofą istotnej części klasy politycznej, bo z każdym dniem coraz bliżej do wyborów. Co będzie dalej? Zobaczymy, ale wszystkie istotne siły polityczne mogą stracić swoje elektoraty. Rolnicy i przedsiębiorcy mogą zmienić dotychczasowe preferencje wyborcze, ale niech się o to martwią politycy.
Być może jednak odchodzi w przeszłość polityczna epoka, która rozpoczęła się w 1989 r. Otwarcie czasu nowej, już Czwartej Rzeczypospolitej byłby optymistycznym wariantem.
Pewne jest to, że nie będzie żadnej „unii polsko-ukraińskiej”, a z odejściem większości obecnej klasy politycznej przestanie obowiązywać być może nakaz bezkompromisowej rusofobii. Przypomnę, że wraz z polityczną klęską sanacji w 1939 r., która przegrała – mimo mocarstwowych mrzonek – wojnę obronną w 1939 r., skończyła się również polityka wschodnia wymyślona przez Piłsudskiego. Przez ostatni rok jej reminiscencje pojawiły się również w słowach, a nawet czynach polityków. Marzą oni o „przyjęciu Rosji do szeregów narodowych”, co naraża nas na konflikt jeszcze groźniejszy niż nasze obecne zaangażowanie po stronie pomajdanowej Ukrainy. Od ponad dwustu lat nasza wrogość wobec Rosji niosła za sobą mniejsze lub większe katastrofy.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 601
Grabież była, jest i będzie celem a często także istotą polityki oraz wojen. Prowadzi się je przede wszystkim po to, aby zniszczyć siły przeciwnika i z reguły zagrabić jego zasoby. Przy okazji niszczy się to, czego nie udało się lub nie można zabrać; kiedyś palono miasta i zamki, zabierano rzeczy ruchome, a przede wszystkim obracano w niewolę ludzi; jasyr, który u nas był i jest kojarzony z najazdami Tatarów lub Turków, był częścią (tyle że pod inną nazwą) wcześniejszych i późniejszych (również współczesnych) wojen na wskroś chrześcijańskich i europejskich.
My, Słowianie, przez wieki byliśmy obracani w niewolników przez zwycięskich najeźdźców. Grabież ludzi trwa do dziś, o czym poprawność zachodnia, a od niedawna cenzura wojenna, nie pozwala mówić (a nawet myśleć). To, co tzw. Zachód wniósł do dorobku metod grabieży (wszak jest liderem w świecie innowacji), to grabież systemowa, nie wymagająca wojen i militarnego podboju. Wystarczy pokojowy podbój polityczny; którego najistotniejszymi elementami są:
- zainstalowanie w podporządkowanym państwie nowych władz realizujących interesy grabieżcy („jeśli nie możesz narzucić jakiemuś państwu swojej woli, to zmień jego prezydenta czy też premiera, na bardziej uległego”),
- uchylenie lub „liberalizacja” rękami narzuconych temu państwu władz wszelkich ograniczeń chroniących jego gospodarkę i zasoby przez wrogim przejęciem i wyniszczającą konkurencją („otwarcie” rynku wewnętrznego),
- zniszczenie za pomocą „reform gospodarczych” przemysłu i rolnictwa pokojowo podbitego kraju po to, aby nie stanowiły konkurencji dla firm z metropolii,
- doprowadzenie do wyprzedaży aktów ofiary tej polityki po to, aby przejąć za bezcen to, co pozostało po „reformach”,
- wywołanie możliwie największej armii spauperyzowanych bezrobotnych, dla których jedyną możliwością przeżycia jest emigracja do bogatych państw, zwłaszcza do państwa- metropolii będącej autorem tej polityki po to, aby oddali zwycięzcy swoje siły i życie za bezcen.
My, Polacy, bardzo dobrze znamy powyższy scenariusz: to przecież wypisz wymaluj opis „radykalnej transformacji” z lat 1989-1991, za który to „sukces” jej twórca został odznaczony przez jedynego w historii lewicowego prezydenta (byłego członka PZPR) najwyższym odznaczeniem państwowym.
Ten scenariusz w nieco bardziej zaawansowanej formie realizowany był przez kolejne trzydzieści lat i nasilił się wraz z naszym „wuniowstąpieniem”: wtedy nastąpiła kulminacja exodusu spauperyzowanej ludności do prawie wszystkich państw Starej Europy: setki tysięcy Polaków zaniosło swoje siły i umiejętności również do Norwegii, a nawet do Islandii, tworząc tam nową warstwę niekolorowych gastarbeiterów.
Na pocieszenie można tylko dodać, że również wszystkie państwa, które tworzyły kiedyś ZSRR, poddane zostały tej formie grabieży, a największa jej skala dotyczy od roku Ukrainy: oddała już ponad dziesięć milionów ludzi, bo subscenariuszem powyższego planu jest wywołanie buntu biedaków, którzy później staną się jeszcze biedniejsi. Potem można przejąć to, co nie zostało zniszczone z ich majątku i zarobić na „odbudowie zniszczonych wojną terenów”.
Powyższy plan grabieży miał być i częściowo został zrealizowany w Rosji okresu jelcynowskiego. Jej aktywa odziedziczone po poprzednich epokach, a zwłaszcza zbudowane w czasach radzieckich, miały zniszczyć lub przejąć „międzynarodowe koncerny”, tak jak w „nowej Europie”. To w dużej części się nie udało, bo zostały one rozdane miejscowym oligarchom, co piętnowały „wolne media” i „społeczność międzynarodowa” uważające, iż gdy zachodnie oligarchie przejmują za bezcen czyjeś aktywa, jest to „zwycięstwo wolnego rynku”.
Aby jednak powyższy plan grabieży okazał się skuteczny, należy najpierw zawłaszczyć świadomość i etykę potencjalnych ofiar- zaczynając od elit, zwłaszcza tych „prozachodnich”.
Witold Modzelewski