Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 513
Nie po raz pierwszy wracam do setnej rocznicy podpisania pokoju ryskiego. Przypomnę, że długie, wielomiesięczne negocjacje, których podstawą były podpisane pół roku wcześniej preliminaria, zakończyły się w dniu 18 marca 1921 roku. Ten dzień był dla obu stron sukcesem; polscy politycy uzyskali od bolszewików to, co chcieli (przynajmniej na papierze), a trzy państwa utworzone przez tych ostatnich (pseudo-Rosja, pseudo-Białoruś i pseudo-Ukraina) uzyskały uznanie dyplomatyczne państwa, które było ich najbliższym i najważniejszym zachodnim sąsiadem.
Przypomnę tym, którzy dziś powszechnie mylą bolszewików i Rosję, że twory państwowe powstałe na terenie państwa rosyjskiego w wyniku tzw. rewolucji październikowej nie miały uznania ze strony państw zwycięskich w tamtej wojnie. Byli to przecież uzurpatorzy, których jedynym zadaniem było zniszczenie Rosji, czyli najważniejszego sojusznika Francji i Wielkiej Brytanii.
Współczesna publicystyka historyczna tzw. poprawnego, czyli antyrosyjskiego nurtu zgodnie twierdzi, że pokój ten był dla nas klęską, bo nie wzięliśmy od bolszewików tyle ziem, ile oni chcieli nam dać (dawali nie swoje, byli więc szczodrzy), oraz (jakoby) pogrzebaliśmy w Rydze najważniejszą „ideę Marszałka”, czyli utworzenie „małej Polski” (Kongresówka, Galicja Zachodnia oraz część byłego zaboru pruskiego), będącej mniejszą częścią jakiejś federacji z pseudopaństwami położonymi między ową Polską a tzw. etniczną Rosją. Trzecia RP od trzydziestu lat jest tworem unikatowym pod każdym względem, również więc w sferze świadomości historycznej – reaktywowano sanacyjną wersję historii w jej najbardziej nachalnej i kłamliwej postaci, mimo że po klęsce wrześniowej nawet emigracyjny Londyn, nie mówiąc o polskim społeczeństwie, wyrzucił ją do kosza.
Dziś odniosę się tylko do pierwszej z owych tez: nie braliśmy wszystkiego, co dawali nam bolszewicy, czego przykładem był zwłaszcza Mińsk Białoruski, który mieli nam oddać. Wzięliśmy jednak bardzo dużo, bo w skład państwa polskiego weszły teraz ziemie zamieszkane przez około półtora miliona Białorusinów, ponad cztery miliony Ukraińców i około miliona Żydów. Politycy sprzed stu lat roili w swoich głowach rasistowskie idee asymilacyjne. Ich zdaniem, gdy około trzydziestu procent populacji stanowić będą mniejszości, to damy radę je spolonizować. Były to kompletne brednie. Nie mieliśmy takiej zdolności ani umiejętności.
Po dziewiętnastu latach rządów na terenach na wschód od linii Curzona umocniła się świadomość narodowa tych mniejszości, której głównym rysem była nienawiść do polskich, czyli sanacyjnych rządów. We wrześniu 1939 roku wszystkie tamtejsze mniejszości (były one tam większością) z radością witały wkraczające oddziały Armii Czerwonej. Naszej obecności na tych ziemiach nie bronił nikt, a miejscowi Polacy w istotnej części przyłączali się do budowy „socjalistycznych wersji” tzw. Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy.
Gdyby w 1921 roku w skład państwa polskiego wszedł dodatkowy milion Białorusinów i być może kolejne dwa miliony Ukraińców, nasze zdolności pacyfikacyjne mogłyby się okazać zupełnie nieskuteczne i groziłoby nam prawdopodobne antypolskie, zwycięskie dla insurgentów powstanie już w latach trzydziestych zeszłego wieku. Ostatecznie przegraliśmy spór o te ziemie. Dziś tam już nas przecież nie ma i nigdy nie będzie.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 344
Politycy i propagandyści (formalnie wykonujący również zawód dziennikarza) już unikają wszechobecnych do niedawna deklaracji, że konflikt rosyjsko-ukraiński to (jakoby) „nasza wojna” i powinniśmy się w nią w pełni angażować bez względu na wszystko. Powodem zmiany narracji są narastające lawinowo koszty naszego uczestnictwa w tym konflikcie, które z oczywistych powodów zostały przerzucone na obywateli. Rolnicy nie są w stanie sprzedać swojego zboża, bo zalewa nas tania pszenica z Ukrainy a rząd nie chroni polskiego rynku, inflacja bije historyczne rekordy, a drożyzna nośników energii zniszczyła już i niszczy setki tysięcy firm.Obywatele zaczną protestować: po radykalne środki pierwsi sięgnęli rolnicy również atakując fizycznie ministra rolnictwa.
Prawdopodobnie to tylko początek fali protestów, które – podobnie jak we Francji – mogą doprowadzić do tzw. kryterium ulicznego. Obywatele już rozumieją, choć nie chcą się jeszcze do tego przyznać, że ich wyrzeczenia, a przede wszystkim powszechne zubożenie jest w istocie daremne i nie mają one żadnego znaczenia dla przebiegu, a tym bardziej dla wyniku zmagań militarnych na wschodzie. Wszystkie „miażdżące sankcje” nakładane na Rosję obiektywnie nie miały żadnego znaczenia, a zapewnienia propagandystów o ich „skuteczności”, były czczym gadaniem.
Również AntyPiS nie jest w stanie „politycznie zagospodarować” postaw niezadowolonych obywateli, bo w pełni afirmował i popierał działania władz publicznych, które doprowadziły do obecnego stanu. Czy politycy opozycyjni pójdą np. do tzw. zielonego miasteczka w Szczecinie, gdzie protestują rolnicy z Pomorza Zachodniego przeciwko napływowi do Polski taniego zboża z Ukrainy? Szczerze wątpię, bo prawdopodobnie obawialiby się o swoje bezpieczeństwo.
Ze smutną satysfakcją mogę tylko stwierdzić, że sprawdzają się na razie tylko złe prognozy, zwłaszcza o charakterze ekonomicznym. Bilans roku, który minął od początku „operacji specjalnej”, jest dla nas głęboko ujemny i mało kto wierzy w tzw. dobry obrót sprawy. Być może sprawdzi się również zła dla obecnej klasy politycznej prognoza, że oczywistym następstwem nowej polityki wschodniej A.D. 2022, której efektem jest ponoć wręcz „mocarstwowa pozycja Polski na arenie międzynarodowej”, będzie polityczną katastrofą istotnej części klasy politycznej, bo z każdym dniem coraz bliżej do wyborów. Co będzie dalej? Zobaczymy, ale wszystkie istotne siły polityczne mogą stracić swoje elektoraty. Rolnicy i przedsiębiorcy mogą zmienić dotychczasowe preferencje wyborcze, ale niech się o to martwią politycy.
Być może jednak odchodzi w przeszłość polityczna epoka, która rozpoczęła się w 1989 r. Otwarcie czasu nowej, już Czwartej Rzeczypospolitej byłby optymistycznym wariantem.
Pewne jest to, że nie będzie żadnej „unii polsko-ukraińskiej”, a z odejściem większości obecnej klasy politycznej przestanie obowiązywać być może nakaz bezkompromisowej rusofobii. Przypomnę, że wraz z polityczną klęską sanacji w 1939 r., która przegrała – mimo mocarstwowych mrzonek – wojnę obronną w 1939 r., skończyła się również polityka wschodnia wymyślona przez Piłsudskiego. Przez ostatni rok jej reminiscencje pojawiły się również w słowach, a nawet czynach polityków. Marzą oni o „przyjęciu Rosji do szeregów narodowych”, co naraża nas na konflikt jeszcze groźniejszy niż nasze obecne zaangażowanie po stronie pomajdanowej Ukrainy. Od ponad dwustu lat nasza wrogość wobec Rosji niosła za sobą mniejsze lub większe katastrofy.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 405
Grabież była, jest i będzie celem a często także istotą polityki oraz wojen. Prowadzi się je przede wszystkim po to, aby zniszczyć siły przeciwnika i z reguły zagrabić jego zasoby. Przy okazji niszczy się to, czego nie udało się lub nie można zabrać; kiedyś palono miasta i zamki, zabierano rzeczy ruchome, a przede wszystkim obracano w niewolę ludzi; jasyr, który u nas był i jest kojarzony z najazdami Tatarów lub Turków, był częścią (tyle że pod inną nazwą) wcześniejszych i późniejszych (również współczesnych) wojen na wskroś chrześcijańskich i europejskich.
My, Słowianie, przez wieki byliśmy obracani w niewolników przez zwycięskich najeźdźców. Grabież ludzi trwa do dziś, o czym poprawność zachodnia, a od niedawna cenzura wojenna, nie pozwala mówić (a nawet myśleć). To, co tzw. Zachód wniósł do dorobku metod grabieży (wszak jest liderem w świecie innowacji), to grabież systemowa, nie wymagająca wojen i militarnego podboju. Wystarczy pokojowy podbój polityczny; którego najistotniejszymi elementami są:
- zainstalowanie w podporządkowanym państwie nowych władz realizujących interesy grabieżcy („jeśli nie możesz narzucić jakiemuś państwu swojej woli, to zmień jego prezydenta czy też premiera, na bardziej uległego”),
- uchylenie lub „liberalizacja” rękami narzuconych temu państwu władz wszelkich ograniczeń chroniących jego gospodarkę i zasoby przez wrogim przejęciem i wyniszczającą konkurencją („otwarcie” rynku wewnętrznego),
- zniszczenie za pomocą „reform gospodarczych” przemysłu i rolnictwa pokojowo podbitego kraju po to, aby nie stanowiły konkurencji dla firm z metropolii,
- doprowadzenie do wyprzedaży aktów ofiary tej polityki po to, aby przejąć za bezcen to, co pozostało po „reformach”,
- wywołanie możliwie największej armii spauperyzowanych bezrobotnych, dla których jedyną możliwością przeżycia jest emigracja do bogatych państw, zwłaszcza do państwa- metropolii będącej autorem tej polityki po to, aby oddali zwycięzcy swoje siły i życie za bezcen.
My, Polacy, bardzo dobrze znamy powyższy scenariusz: to przecież wypisz wymaluj opis „radykalnej transformacji” z lat 1989-1991, za który to „sukces” jej twórca został odznaczony przez jedynego w historii lewicowego prezydenta (byłego członka PZPR) najwyższym odznaczeniem państwowym.
Ten scenariusz w nieco bardziej zaawansowanej formie realizowany był przez kolejne trzydzieści lat i nasilił się wraz z naszym „wuniowstąpieniem”: wtedy nastąpiła kulminacja exodusu spauperyzowanej ludności do prawie wszystkich państw Starej Europy: setki tysięcy Polaków zaniosło swoje siły i umiejętności również do Norwegii, a nawet do Islandii, tworząc tam nową warstwę niekolorowych gastarbeiterów.
Na pocieszenie można tylko dodać, że również wszystkie państwa, które tworzyły kiedyś ZSRR, poddane zostały tej formie grabieży, a największa jej skala dotyczy od roku Ukrainy: oddała już ponad dziesięć milionów ludzi, bo subscenariuszem powyższego planu jest wywołanie buntu biedaków, którzy później staną się jeszcze biedniejsi. Potem można przejąć to, co nie zostało zniszczone z ich majątku i zarobić na „odbudowie zniszczonych wojną terenów”.
Powyższy plan grabieży miał być i częściowo został zrealizowany w Rosji okresu jelcynowskiego. Jej aktywa odziedziczone po poprzednich epokach, a zwłaszcza zbudowane w czasach radzieckich, miały zniszczyć lub przejąć „międzynarodowe koncerny”, tak jak w „nowej Europie”. To w dużej części się nie udało, bo zostały one rozdane miejscowym oligarchom, co piętnowały „wolne media” i „społeczność międzynarodowa” uważające, iż gdy zachodnie oligarchie przejmują za bezcen czyjeś aktywa, jest to „zwycięstwo wolnego rynku”.
Aby jednak powyższy plan grabieży okazał się skuteczny, należy najpierw zawłaszczyć świadomość i etykę potencjalnych ofiar- zaczynając od elit, zwłaszcza tych „prozachodnich”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 519
Użyte w tytule określenie („partia pruska”) pochodzi z końca XVIII wieku, gdy na scenie politycznej wielkie znaczenie (i – jak się później okazało – tragiczne dla Polski) zyskuje grupa polityków wykreowanych i wspieranych przez pruski Berlin. Apogeum ich wpływów był czas Sejmu Czteroletniego i – a jakże – uchwalenie Konstytucji 3 maja. We współczesnej historiografii pomija się skrzętnie fakt, że owo „stronnictwo reform” było przez współczesnych nazywane właśnie „partią pruską”, bo jego związki z Berlinem były powszechnie znane i nieukrywane przez pruskich posłów w Warszawie. „Partią patriotyczną” byli konserwatywni magnaci i posłowie, którzy bronili tradycji i wolności szlacheckich Rzeczypospolitej, a przede wszystkim „źrenicy” owej wolności, czyli liberum veto. Jako że historię „piszą” posłuszni polityce historycznej publicyści i usłużni akademicy, dziś „partię pruską” nazywa się „stronnictwem patriotycznym”, bo z perspektywy XIX, a zwłaszcza XX wieku wszystko, co nie wiąże się z pruskimi, a przede wszystkim niemieckimi wpływa¬mi w Polsce kojarzy się ze zdradą i zaprzaństwem.
Wiemy, że owa „partia pruska” miała cztery misje:
– przekonanie, że zależność od Prus jest „odzyskaniem niepodległości” przez nasz kraj,
– ograniczenie wpływów rosyjskich w Polsce,
– doprowadzenie do konfliktu politycznego, a najlepiej militarnego z Rosją,
– ostateczne zawarcie aliansu prusko-rosyjskiego, którego polem byłoby „rozwiązanie polskiego problemu” poprzez kolejny rozbiór Polski.
Plan ten został z sukcesem dla Prus w pełni zrealizowany, a członkowie „partii pruskiej” (dziś są już „patriotami”) uciekli za granicę przed odpowiedzialnością za doprowadzenie kraju do katastrofy, którą zwieńczyła klęska Powstania Kościuszkowskiego, mającego charakter antyrosyjski, ale tłumionego również przez wojska pruskie.
Po co przypominam ten prawie już zapomniany obrazek z przeszłości? Tylko po to, żeby podkreślić jego polityczną aktualność. „Partia pruska” (dziś powinniśmy powiedzieć „niemiecka”) była także później obecna na naszej scenie politycznej i zapewne mamy ją też dziś. Sądzę, że również cele owej partii nie uległy istotnym zmianom, zwłaszcza że z perspektywy protektora jest ona bardzo skuteczna i osiągnęła już spore sukcesy. Warto je wymienić:
– ekonomiczną i polityczną zależność Polski od Niemiec nazywamy dziś „niepodległością”, mimo że jesteśmy częścią „niemieckiej przestrzeni życiowej” pod nazwą Mitteleuropa;
– wyrugowano z Polski wpływy rosyjskie. Więcej, każdy, kto wypowiedziałby nawet nieopatrznie jakieś słowo sympatii pod adresem Rosji, będzie napiętnowany, a nawet ukarany;
– jesteśmy już w stanie „zimnej wojny” z Rosją. Zajadła wrogość i pogarda do wszystkiego, co rosyjskie, jest obowiązującą ewangelią nowego patrioty.
Czy ma to doprowadzić do wojny, aby Berlin musiał uśmierzyć polski bunt wspólnie z Rosją? Nie ma takiej potrzeby. Wpływy niemieckie sięgają dziś dużo dalej niż do Bugu. Do Mitteleuropy zalicza się również państwa bałtyckie (stacjonują tam wojska niemieckie, które wkroczyły tam na zaproszenie tamtejszych „partii pruskich”). Berlin ma przede wszystkim wielkie wpływy na Ukrainie, czyli nastąpił powrót do koncepcji z czasów pokoju brzeskiego z 1918 roku oraz okupacji lat 1941–1944. Gdy Kijów jest proniemiecki, rola Warszawy w niemieckiej polityce drastycznie spada. Ideałem dla protektora byłby po¬wrót do lat 1916–1918, czyli formalna dominacja w Polsce jakiejś nowej rady regencyjnej. Tę rolę ma odgrywać nowa partia pruska, teraz dla niepoznaki mieniąca się „europejską”. Słusznie zresztą, w końcu „polskość kojarzyć się powinna z nienormalnością”. Normalny jest przecież „pruski ład i porządek”.
Witold Modzelewski