Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1275
Pytanie o sens wydarzeń sprzed stu lat na ziemiach polskich jest w istocie dialogiem z legendą, tzw. mitem założycielskim, kształtującym czas minionego wieku w Polsce. Jest to legenda obowiązująca we wszystkich okresach naszej „odrodzonej” państwowości, w tym również – co szczególnie znamienne – w latach 1944–1989, który to okres bzdurnie niektórzy nazywają dziś „komunizmem”. Co jest treścią tej legendy? Ma ona trzy wątki: rezurekcyjny, cudotwórczy i etniczny. Przypomnę w skrócie ich istotę.
Wątek rezurekcji, czyli zmartwychwstania, oznacza jednorazowe zakończenie niebytu Polski, trwającego jakoby sto dwadzieścia trzy lata, tj. odrodzenie, które nastąpiło w 1918 roku. Czas „niebytu” jednak bez sensu unieważnił wszystko to, co było formą polskości między 1795 a 1918 rokiem, łącznie z Księstwem Warszawskim, epopeją napoleońską, liberalnym i demokratycznym Królestwem Kongresowym lat 1815–1830 oraz rządami władz powstańczych trzech dziewiętnastowiecznych zrywów narodowych (tak: trzech, bo oprócz powstań antyrosyjskich, była jeszcze Rewolucja Krakowska 1846 roku, czyli powstanie antyaustriackie). Unieważnienie tych zdarzeń jest nadużyciem, wręcz zafałszowaniem przeszłości, która była dużo ważniejsza zarówno wtedy, jak i później.
Wątek cudotwórczy legendy kreuje powstanie państwa polskiego jako akt wyjątkowy, wręcz nadprzyrodzony, gdy po naszej stronie było DOBRO zwyciężające raz na zawsze bezwzględne ZŁO. Ów cud odrodzenia miał być należną nam łaską, sakralizować twór publicznoprawny powstały przed stu laty. Zwycięstwo DOBRA (pisanego dużą literą) jest wyrazem „sprawiedliwości dziejowej” czy też „ładu moralnego”, który został tym samym przywrócony.
Wątek trzeci legendy ma charakter etniczny – odrodzone państwo było państwem Polaków, czyli ludzi, którzy mówią i myślą po polsku. Polska jest „Matką wszystkich Polaków”, my jesteśmy jej „dziećmi” i nie ma tu miejsca dla „obcych” ani wyrodnych, nieuznających swojej matki dzieci. Jesteśmy bowiem jednym plemieniem, musimy być solidarni, tworzyć wspólnotę, która ma „swoje państwo”.
Mitologia ta nie ma i nie miała wiele wspólnego z ówczesną rzeczywistością. Nie było cudu odrodzenia, bo od początku grudnia 1916 roku istniały w centralnej Polsce twory państwopodobne („Królestwo Polskie”), które jednak powołali do życia niemieccy okupanci. Utworzono Radę Regencyjną owego „Królestwa” oraz wcześniej Tymczasową Radę Stanu, a nawet jakiś „rząd” złożony z ludzi mówiących po polsku, którzy lojalnie współpracowali z okupantami m.in. w grabieży naszego kraju i jego mieszkańców. Tworzono z niemieckiego rozkazu pseudopolskie wojsko (Polnische Wehrmacht), do którego jakoś jednak nie garnęli się byli poddani „ruskiego cara” z priwislinskiego kraju. Administracja i szkolnictwo zostały jednak spolonizowane, a przyjazd z Niemiec brygadiera Piłsudskiego nie był niczym nadzwyczajnym, bo rok wcześniej był on członkiem Tymczasowej Rady Stanu, która stała wiernie przy tronach niemieckich monarchii. Upadek protektorów, a zwłaszcza abdykacja obu niemieckojęzycznych cesarzy, były czymś zaskakującym. Można raczej mówić o próżni, która otworzyła wręcz nieograniczone możliwości. Komu? Temu, kto chciał rządzić. W Warszawie zostali jednak polscy nominaci niemieckich zaborców, którzy stracili oparcie i legitymację swoich „rządów”. Czy był to cud odzyskania niepodległości? Nie, w jakimś sensie cudem był upadek „nadgniłych tronów”, przegrywających swoje idiotyczne – a dla nas błogosławione – wojny.
Odrodzenie nie miało również charakteru etnicznego. Ziemie, które później weszły w skład państwa polskiego, były mozaiką ludów: w miastach ulice mówiły w jidysz, w gwarach ruskich, po niemiecku i po polsku. Najszybciej rozwijającą się demograficznie nacją był żydowski proletariat. Ale nawet ci, którzy mówili w naszym języku, nie zawsze czuli się Polakami. Chłopi nie kryli obaw, że przywrócenie Polski odbierze ziemie i przywróci pańszczyznę – wszak uwłaszczenie chłopów było dziełem zaborców. Myśli tych nie krył polityk dużego formatu, czyli Wincenty Witos. Naszych ziem nie zasiedlał jeden naród. Wręcz odwrotnie – sprzeczności na tle narodowym były tak głębokie, że doprowadziły do wojny domowej trwającej jeszcze przez kolejne dwa lata. Koncepcję państwa jednego narodu zrealizował dopiero Józef Stalin, który stworzył przesuniętą na zachód, współczesną Polskę, bardzo różniącą się od jej przedwojennej wersji.
Nasze odrodzenie narodowe zawdzięczamy zbrodniczemu rasizmowi Niemców, którzy wzmocnili polską tożsamość. Więcej: to ich antysemityzm stworzył współczesny naród żydowski, wyodrębnił Żydów jako odizolowaną grupę, która już częściowo uległa asymilacji.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 46
Jesteśmy – jak sądzę – światowym fenomenem: nie znam państwa, w którym prawie cały polityczno-medialno-celebrycki światek („elity”) w sposób jednoznaczny utożsamiałby się z innym państwem. Najważniejszy jest dla nich sukces kijowskiej, antyrosyjskiej kleptokracji, w dodatku rządzonej przez prezydenta, który zakończył już swoją kadencję. W języku naszych elit jest to tzw. walcząca Ukraina, której interesy są nadrzędne w stosunku do polskich (nimi nikt nie zawraca sobie u nas głowy), nasi obywatele mają cierpliwie ponosić wszystkie koszty darmowego wsparcia dla tamtejszych władz.
Gdyby kijowscy politycy kierowali się interesem swoich obywateli, to już dawno rozpoczęłyby się negocjacje pokojowe, bo już nie da się zakłamać zmiany nastrojów w tamtym kraju. A na wschodzie Europy wiele się zmieni: gdy dojdzie do władzy prezydent elekt w USA, „światowe przywództwo” zrobi obiecany porządek, dzieląc – zgodnie z amerykańską tradycją – to państwo na oddzielone linią demarkacyjną strefy wpływów (w ten sposób powstała nie tylko RFN w 1949 r. lecz również takie oto dziwne twory jak Korea Południowa i swego czasu Wietnam Południowy).
Prawdopodobnie analogiczny rozbiór dotyczyć będzie również Ukrainy, a na straży tego podziału ma stać… Wojsko Polskie (amerykańskie nie będzie ginąć w obronie rządów w Kijowie – i nie tylko). Będzie to stan upokarzający dla naszych „sług narodu ukraińskiego”, bo przecież od początku głoszą, że ich celem jest „pełne zwycięstwo władz w Kijowie” i wycofanie wojsk rosyjskich ze wszystkich ziem tego państwa w granicach z 1991 r. A tu trzeba będzie pilnować rosyjskich zdobyczy, które już zostały oficjalnie wcielone do Rosji.
Przypomnę, że zgodnie z nieoficjalnym planem nowego światowego przywództwa m.in. Wojsko Polskie nie będzie tworzyło nowego Frontu Wschodniego, lecz będzie pilnować rozbioru Ukrainy. Oczywiście nie znam jeszcze oficjalnej wersji tego planu, ale czy jest jakiś inny wariat zachowujący choćby pozorny „sukces” polityki wschodniej „kolektywnego Zachodu” z ostatnich kilku lat? W jej wyniku Ukraina jest już definitywnie państwem upadłym, wyludnionym, wyniszczonym ekonomicznie i zdemoralizowanym darmowym wsparciem a przede wszystkim porażką.
Być może również z realizacją planu nowego światowego przywództwa w Kijowie nastąpi kontrolowany lub spontaniczny przewrót i nie sądzę, aby po raz kolejny władze USA zaproponowały Panu Zelenskiemu ewakuację. Bo niby dokąd?
Co więc poczną „zdradzeni” słudzy obecnego narodu, którym nawet zwykła przyzwoitość powinna nakazywać, aby powstrzymali się od tak kompromitujących stwierdzeń. I nie mówię tu o tym, że biorąc pieniądze od państwa polskiego nie powinno się głosić, że służy się komuś innemu. Idzie tu o kompromitujący brak kompetencji i zdolności przewidywania. Nie służy się obcym, którzy prędzej czy później przegrają.
Pierwszą reakcją owych sług będzie ukrycie się gdzieś w ciemnym kącie, bo przecież pletli oni obraźliwymi słowy jakieś nonsensy na temat prezydenta elekta i powinni obawiać się jego zemsty. Ponoć jest małostkowy i pamięta nikczemne słowa pod swoim adresem („jak każdy rudy”). Nawet, gdy będą chcieli przejść na służbę nowego światowego przywództwa (są przecież „proamerykańscy”) dostaną przysłowiowego kopa w tyłek. Będą więc pukać do „europejskiego przywództwa”, które jednak szybko zmieni zdanie i podporządkuje się nowym realiom.
Czeka nas dość groteskowy dramat porzuconych i oszukanych sług, czyli czwarta zdrada Zachodu. Sądzę, że dla większości Polaków nie jest to zaskoczeniem.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 913
Nie, tym przegranym nie było państwo bolszewickie. Prawda: przegrało kampanię z Polską trwającą raptem niecałe dwa miesiące (od połowy sierpnia do końca września 1920 roku, którą jednak poprzedzały prawie trzy miesiące sukcesów zapoczątkowanych odzyskaniem Kijowa i rajdem aż pod Warszawę: o taką zdolność ofensywną obolałej, źle zaopatrzonej i również fatalnie dowodzonej Armii Czerwonej nikt nie podejrzewał). Dwie przegrane bitwy – Warszawska i niemeńska były gorzką pigułką po chwilowym sukcesie, ale nie odebrały bolszewikom największego sukcesu, który dały mu zwycięstwa nad Polską z czerwca i lipca tamtego roku: dwa najważniejsze mocarstwa Ententy – Francja i Wielka Brytania - z naszej zresztą inicjatywy - podjęły dialog z bolszewicką Moskwą, upodmiotowiły ją oferując pośrednictwo najpierw w zakończenia wojny z Polską, a później w zawarciu pokoju.
Dziś już dobrze wiemy, że zarówno Paryż jak i Londyn do sierpnia 1920 rok zabraniały Polsce zawarcia pokoju z bolszewikami, zresztą podobnie jak prowadzenia z nimi wojny. Z perspektywy zachodnich stolic, które wciąż nie uznawały rewolucyjnych rządów w Moskwie, bolszewicy byli uzurpatorami niereprezentującymi Moskwy. Przypomnę, że przez cały 1919 rok i pierwszą część roku 1920 Ententa wspierała - nie szczędząc grosza - wojska rosyjskie w walce z bolszewikami. W połowie roku definitywnie porzucono te plany. Rada Komisarzy Ludowych podjęła z inicjatywy Paryża i Londynu rozmowy z Polską, stając się jeszcze nierównoprawną, ale pośrednio uznaną prawnomiędzynarodową stroną wojny, którą Zachód chciał tym samym zakończyć.
Kto więc był więc tym największym przegranym tego roku? Oczywiście była nim Rosja, która utraciła już wsparcie Zachodu. Więcej: bitwa niemeńska zakończyła się szybkim zawieszeniem broni: walki na polskim froncie ustały, a siły podbitej, lecz wciąż istniejącej Armii Czerwonej zostały przerzucone na południe Rosji, aby pokonać ostatni bastion militarnego oporu Rosji, czyli wojska generała Piotra Wrangla, które stacjonowały na Krymie. Tu nastąpiła powtórka roku 1919, gdy wielomiesięczny rozejm na froncie polsko-bolszewickim pozwolił uwolnić jednostki Armii Czerwonej użyte następnie do pokonania wojsk generała Antona Denikina.
Jesień 1920 roku zakończyła historię tamtej Rosji. Na długo: aż do początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. Warto przypomnieć, że bolszewicy bardzo umiejętnie wykorzystali wyprawę kijowską, aby legitymizować swoje rządy w oczach Rosjan nawołując, zresztą dość skutecznie, pod swoje (czerwone) sztandary rosyjskich patriotów, a przede wszystkim dziesiątki tysięcy oficerów rosyjskich „w obronie Rosji przed Polską agresją”.
Drugim pokonanym był ówczesny Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz Józef Piłsudski, który w kluczowym momencie, tuż przed kontrofensywą wojsk polskich podał się do dymisji, opuścił Warszawę. Upadek jego autorytetu był oczywisty: mimo sukcesu militarnego był politycznym trupem. Najpierw utracił wpływ na obsadę dowództw wielkich jednostek operacyjnych sztabu generalnego: tu rządzili (i wygrali) generałowie i pułkownicy armii carskiej i C.K armii mający co najmniej krytyczny stosunek do kompetencji dowodzących Naczelnego Wodza. Przypomnę, że nawet nie używali - również w późniejszych wspomnieniach - tytułu „Pierwszego Marszałka Polski”, którym posługiwał się wówczas Józef Piłsudski, bo nie był to formalny stopień wojskowy, tylko tytuł, który sobie sam nadał.
Rola Naczelnika Państwa została również kompletnie zmarginalizowana w Polsce międzynarodowej: nie miał on jakiegokolwiek wpływu na rokowania prowadzone w Rydze, gdzie polscy posłowie wręcz z satysfakcją utrącali wszystkie koncepcje Piłsudskiego, poczynając od całkowitego porzucenia jego sojusznika – atamana Symona Petlury wraz z jego Ukraińską Republiką Ludową. Wręcz odwrotnie - podjęto rozmowy z „socjalistami”, czyli bolszewicką wersją zarówno państwa ukraińskiego, jak i białoruskiego.
A czy Polska, zwycięska choć wyniszczona wojną, podpisująca z trzema państwami bolszewickimi traktat pokojowy odniosła historyczny sukces? Otrzymaliśmy ziemie według układu prusko-rosyjskiego z 1796 roku, tracąc ostatecznie i definitywne ziemie pierwszego i drugiego rozbioru rosyjskiego, czyli na wschodzie i wróciliśmy do stanu sejmu grodzieńskiego z 1793 roku. Bolszewicy chcieli nam dać więcej, oferując nawet Mińsk białoruski i przez chwilę na południu Kamieniec Podolski, ale sami zrezygnowaliśmy z tych ziem.
Czy przekreśliliśmy więc (jak się to często powtarza) skutki rozbiorów Polski na wschodzie, mimo że nasz partner negocjacji pokojowych formalnie unieważnił traktaty rozbiorowe? Raczej nie. Ale nawet ziemie trzeciego zaboru rosyjskiego i większość pierwszego i trzeciego zaboru austriackiego (w drugim rozbiorze Polski Austria nie uczestniczyła – była w stanie wojny z drugim naszym zaborcą – Prusami) okazały się przez następne osiemnaście lat miejscem konfliktów narodowych, graniczących niekiedy wręcz z wojną domową, lecz przede wszystkim źródłem słabości naszego państwa.
Nasze optymistyczne przekonanie o umiejętności asymilacji ludności żydowskiej i Rusińskiej, stanowiących większość Kresów Wschodnich, okazało się mrzonką. Wręcz odwrotnie: polonizacja części tamtych społeczności, a zwłaszcza pokolenia wychowanego w międzywojniu, okazała się jednym z największych błędów: ludzie ci mówili po polsku i tym językiem złorzeczyli Polsce, do cna nienawidząc jej. Nie było tu miejsca na jakikolwiek kompromis, czego doświadczaliśmy od 1939 roku, gdy zlikwidowano naszą państwowość - nie tylko zresztą na tych terenach.
Ale nawet nie to jest najważniejsze. W 1920 roku pokonaliśmy militarnie, a jednocześnie uznaliśmy politycznie i prawnie, państwa bolszewickie, które za dwa lata utworzą federację: Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich (Sowieckich), którzy nas zmiażdży w 1939 roku i odbierze nam nawet wszystko to, co odzyskaliśmy w 1920 roku. Tym razem definitywnie i na zawsze. Ziemie trzeciego zaboru rosyjskiego utracili na rzecz tego państwa, które rozwiązując się we 1991 r. oddało je Ukrainie, Białorusi, Litwie i Łotwie. Czy możemy mówić o geopolitycznym sukcesie? Nie liczyliśmy się w tym nowym podziale świata i nikt nie upomniał się nawet o prawa ludności polskiej zamieszkującej tamte ziemie.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 998
Wszystkie liczące się w Polsce siły polityczne deklarują „prozachodnią” orientację. Nawet ukrywający swoje poglądy polscy eurosceptycy głośno mówią, że trzymają „prozachodni kurs”, co chyba należy rozumieć jako sympatię do Stanów Zjednoczonych i Izraela (on należy oczywiście do „Zachodu” albo „Zachód” należy do niego).
Mamy więc „prozachodniość” związaną z „bliskim zachodem”, czyli Niemcami lub Unią Europejską (to obecnie na jedno wychodzi), oraz związaną z „dalekim zachodem”, czyli tzw. atlantyckim.
Poprawność liberalna nakazuje silne i częste deklarowanie obu orientacji (niemiecko-europejskiej i amerykańsko-izraelskiej), co powoli staje się anachronizmem, bo drogi dwóch z pięciu najważniejszych państw świata, czyli USA i Niemiec, powoli, lecz trwale się rozchodzą. Trzej pozostali liderzy: Chiny, Rosja i Indie nie istnieją w świadomości polskich polityków, a jeśli już, to negatywnie; wrócę jeszcze do tego wątku na końcu tego tekstu.
W obu „prozachodnich orientacjach” mamy z naszymi partnerami skrywane, lecz trwałe i głębokie konflikty, o których oczywiście nie wolno zbyt głośno mówić. W orientacji proniemieckiej idzie o brak uznania przez to państwo zmian własnościowych na polskich Ziemiach Odzyskanych po 1945 roku, mimo uznania granicy na Odrze i Nysie. Bagatela – dotyczy to jednej trzeciej naszego terytorium.
W drugiej orientacji kłopotem są publicznie zgłoszone „roszczenia” do majątku byłych obywateli Drugiej RP uznanych za Żydów, którzy zostali wymordowani przez Niemców w czasie II wojny światowej (tzw. mienie bezspadkowe). Nie wiadomo, jaka jest wartość tych „roszczeń”. Oczywiście nie warto ani o to pytać, ani tego dokładnie liczyć, bo z oczywistych względów będzie to złym sygnałem.
W przypadku tandemu Izrael-USA idzie o mienie blisko trzech milionów ludzi, którzy co prawda w większości byli bardzo biedni, lecz niewielki procent żydowskiej mniejszości zaliczał się do grona najbogatszych obywateli II RP. Same „pożydowskie nieruchomości” w głównych miastach Kongresówki stanowiły – według ostrożnych szacunków – około piętnastu procent powierzchni miast.
A Ziemie Odzyskane? Jeśli dodać, że zgodnie z akceptowaną przez rząd Niemiec doktryną prawną byli obywatele III Rzeszy nie stracili prawa własności do majątku, który znalazł się w granicach Państwa Polskiego od 1945 roku, to mamy jeszcze większy „pasztet”.
Nie otwieramy jednak tych tematów, ale rząd Polski powinien wydać – podobnie jak w przypadku pseudoroszczeń żydowskich – identyczną deklarację o pełnej suwerenności państwa polskiego i nieodwracalności zmian własnościowych, które nastąpiły na całym obecnym terytorium Polski.
Tu trzeba się zdecydować, czy dalej pleciemy głupstwa o „grabieży dokonanej przez komunistów”, czy też chcemy oddać „mniejszą połowę” naszego majątku. Jeśli w latach 1944–1989 byliśmy „pod sowiecką okupacją”, a Trzecia RP jest prawnym następcą jakichś tam „rządów na uchodźstwie”, to może warto sprawdzić, czy owe rządy uznały obecne terytorium za status quo naszego kraju, czy też twierdziły, że państwo polskie istnieje w sensie prawnym w granicach z 1939 roku.
Bo jeśli tak, to nie tylko „strzeliliśmy sobie w stopę”, ale pośrednio przyznaliśmy, że:
– „roszczenia” niemieckich obywateli do ziem III Rzeszy na wschód od Odry i Nysy są w pełni zasadne, gdyż RFN jest następcą prawnym hitlerowskiego reżimu (a nie jest?);
– państwo polskie odpowiada za roszczenia z tytułu pożydowskiego i poniemieckiego mienia również na terenach należących obecnie do Litwy, Białorusi i Ukrainy.
Na pewno powinien powstać zespół kompetentnych i zaufanych prawników, który czuwałby nad strategicznymi interesami prawnymi Polski i jej obywateli. Należy pamiętać, że muszą to być osoby niepozostające w tzw. ukrytym konflikcie interesów.
Wiemy, że najlepiej obezwładnić każdy rząd poprzez korupcję (legalną) środowisk eksperckich i akademickich. Taki sposób postępowania znamy w przypadku podatków i prawa podatkowego. Na pewno w podobny sposób można przekabacić specjalistów prawa międzynarodowego. Często wystarczy zaprosić na „stypendium naukowe” zafundowane przez rządy naszych „wierzycieli” na renomowanych uniwersytetach tych państw.
Ale nie to jest najważniejsze – groźny jest cichy spisek w postaci „zorganizowania” w naszym kraju dojścia do władzy ludzi, których jedynym strategicznym zadaniem będzie „tylko” otwarcie drogi do uznania tych „roszczeń”. Wiemy, że nie wolno nie tylko tak mówić, ale nawet tak myśleć – przecież jesteśmy „wolnym” i „niepodległym” państwem, gdzie żaden „sowiecki agent” nie może mieć wpływu na zmiany personalne. Chyba że ów „agent” służy naszym „partnerom strategicznym”. Wtedy jest to działaniem w pełni „patriotycznym” i „niepodległościowym” i dopiero za sto lat – podobno jak w przypadku np. Piłsudskiego – dowiemy się, że wywiad jakiegoś państwa miał wpływ na roszady personalne w „naszych” rządach.
Może jednak nie będziemy musieli czekać tak długo. Szokujące informacje na temat roli CIA w wyborze jednego z ważnych dla nas papieży są bardzo pouczające.
Na koniec dość oczywista konkluzja: nie powinniśmy być zbyt ulegli w stosunku do państwa, z którymi faktycznie dzielą nas konflikty własnościowe. Istotą polityki jest równoważenie ich wpływów poprzez relacje z państwami, które nie mają antypolskich roszczeń, a zarazem nie dogadają się z naszymi „wierzycielami”. Wiadomo – idzie tu o Rosję. Może właśnie dlatego proniemieccy i proizraelscy politycy polscy są tak wrodzy wobec każdego, kto nie powtarza ich antyrosyjskiego jazgotu.
Witold Modzelewski