Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 374
Ponoć historia jest źródłem naszej wiedzy, doświadczenia a nawet mądrości („nauczycielka życia”). Opowiadamy sobie taką oto bajkę, że (jakoby) uczymy się na własnych lub cudzych błędach, czyli trzeba znać przeszłość, gromadzić pamięć o dobrych i złych doświadczeniach: przeszłość jest ważna również dziś. Zgoda, ale pod pewnym warunkiem: nasza wiedza o przeszłości musi być rzetelna, a nie zastąpiona legendami, mistyfikacjami lub nawet po prostu nie być zakłamaną. Wtedy nasze „mądrości” wywodzone z fałszywej lub nierzetelnej wiedzy mogą być niewiele warte.
To prawda, że pożyteczne wnioski można wyciągnąć również analizując zmistyfikowaną przeszłość, ale to już zupełnie inna opowieść. Trafność aktualnych posunięć uzasadnionych doświadczeniem wymaga jednak rzetelnej wiedzy o owej przeszłości; inaczej rozumowanie odwołujące się do przeszłości może być błędne.
Tymczasem istotna część naszej opowieści o polskiej przeszłości powstała w ciągu ostatnich dwustu lat, a wtedy dominował pogląd o potrzebie „pokrzepienia serc”, czyli uzasadnienie dla „poprawienia” tego co było, tak abyśmy nie popadli w zbiorową depresję oraz nie stracili wiary w sens podtrzymywania a następnie reaktywacji naszej polskości. Owo „poprawiactwo” jest niestety do dziś wszechobecne i kultywowane, bo (jakoby) nie jesteśmy jeszcze przygotowani na zmierzenie się z prawdą o naszej przeszłości.
Prawie każda próba odkłamania nawet najbardziej absurdalnych mitów o naszej przeszłości jest zwalczana przy pomocy oskarżenia, że chcemy „historię pisać na nowo”, bo już raz została napisana ostatecznie i nic w niej (nawet zgodnie z prawdą) nie możemy zmienić. Podejmę jednak próbę przynajmniej nazwania kilku najważniejszych „prawd” historycznych, które należą do kanonu zmistyfikowanej przeszłości.
Są to przede wszystkim:
nazwanie sukcesem jednej z trzech największych w XX wieku grabieży Polaków, która miała miejsce w latach 1989-1992 (grabieże miały również miejsce w latach 1915-1918 oraz 1939-1945),
(jakoby) patriotyczne motywy dla krwawego puczu w 1926 roku (zamachu majowego), który był intrygą brytyjsko-niemiecką w celu wyeliminowania wpływów francuskich w Polsce,
„utrata kresów” w 1939 roku, która jakoby była naszą klęską, mimo że przez poprzednie kilkanaście lat autorytarne władze naszego kraju nie mogły ani spacyfikować ani spolonizować tych terenów.
To tylko najważniejsze przykłady z przeszłości, do których trzeba się wreszcie odnieść: czy jesteśmy na to gotowi? Sądzę, że od dawna. Na marginesie dodam, że są to „duże” mistyfikacje, bo tych wcześniejszych jest bez liku. Tworzą one naszą codzienną świadomość zwłaszcza w relacjach polsko-rosyjskich. Można nawet ogłosić konkurs (z nagrodami) na najbardziej absurdalny nonsens o przeszłości tych relacji: ostatnio dowiedziałem się z „wolnych mediów”, że w państwowym muzeum II wojny światowej eksponowano informację, że przesunięta w wyniku porozumienia brytyjsko-radzieckiego do Iranu w 1942 roku armia dowodzona przez generała Władysława Andersa jakoby „przebijała się do wolności”, mimo że ów Iran był okupowany przez Armię Czerwoną.
Każda z naszych „wielkich mistyfikacji” wymagałaby odrębnego eseju i analizy, bo kłamstwa można pokonać tylko rzetelnością, obiektywizmem, a przede wszystkim wiernością prawdzie. Najtrudniej będzie zmierzyć się z zakłamaną przeszłością utrwaloną w pomnikach i innych urządzeniach publicznych (nazwach ulic, placów, obiektów). Nie należy ranić czyich uczuć i burzyć ich imaginarium, bo będziemy podobni do tych, którzy tworzyli zakłamaną przeszłość, niszcząc prawdę o nas samych.
Tu wrócę jeszcze raz do owego muzeum II wojny światowej. Jej nowy (liberalny) szef powiedział na łamach „Gazety Wyborczej”, że walka z Niemcami przez tzw. Berlingowców była „sprzeczna z polską racją stanu”, przez co ocenzurowano przeszłość, wykreślając ich z muzealnej przeszłości. Przypomnę, że muzeum to mieści się w Gdańsku, który został wyzwolony dla Polski z udziałem owych Berlingowców, którzy walczyli u boku Armii Radzieckiej. Zapewne zostanie w związku z tym usunięty pomnik owego „wyzwolenia” i w to miejsce powstanie obelisk ku czci obrońców „wolnego Miasta Dantzig”, które w 1939 roku „wróciło do Rzeszy” a symbolem bolszewickiego podboju „ziem rdzennie niemieckich”, będą gwałty „dziczy ze wschodu”. Przypomnę, że już raz taki „pomnik” został prowizorycznie wystawiony.
Nie powinniśmy korzystać z tych wzorców.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 675
Często nie sposób zrozumieć obowiązującej w naszym kraju narracji antyrosyjskiej: jej wyznawcy jednym tchem głoszą tezy wykluczające się całkowicie i w dodatku dość absurdalne. Dam tylko trzy przykłady: obowiązującym dogmatem oficjalnych propagandystów jest stwierdzenie, że „Ukraińcy walczą w Rosji w obronie Polski” i bez ich oporu „ruskie tanki byłyby pod Warszawą”, jednocześnie zapewniając, że nasze bezpieczeństwo całkowicie „gwarantuje nasze członkostwo w NATO i obecność obcych wojsk na naszym terytorium”.
Jedno przeczy drugiemu: jeśli teza druga jest prawdziwa, to Ukraińcy walczą tylko w swoim interesie, bo nas chroni „najpotężniejszy sojusz militarny”. Jeżeli racją jest stwierdzenie, że Ukraińcy „walczą w naszej obronie”, to znaczy, że ów sojusz nie ma żadnego znaczenia, Rosja nie boi się wojsk amerykańskich stacjonujących w Polsce i zmiecie je jak tylko pokona Ukraińców.
Drugim przykładem całkowicie sprzecznych tez propagandowych jest ocena siły militarnej Rosji: ci sami komentatorzy twierdzą, że jest nic nieznaczącym „kolosem na glinianych nogach”, a równocześnie to upadłe exmocarstwo wciąż realnie zagraża naszej wolności i musimy się na siłę zbroić, aby odstraszyć kogoś, kto już przegrał wojnę z Ukraińcami i zaraz rozpadnie się na kilka walczących ze sobą państw.
Kolejnym przykładem rażących sprzeczności jest ocena „światowego przywództwa”, które jednocześnie w sposób nieugięty będzie (jakoby) bronić „niepodległości Ukrainy” niezależnie od tego, kto rządzi w Waszyngtonie, a jednocześnie wyraża się w pełni uzasadnione obawy, że gdy wygrają republikanie, to ich izolacjonizm a nawet prorosyjskość spowoduje, że Waszyngton dogada się z Putinem nad naszymi głowami.
Z czego wynikają te sprzeczności? Przede wszystkim ze strachu, bo nawet najbardziej zacietrzewieni wrogowie wszystkiego co rosyjskie umieją wyobrazić sobie nieodległą przyszłość, gdy wyczerpie się pomoc Zachodu dla rządów Zełeńskiego w Kijowie i pod wpływem drożyzny i braku ogrzewania zimą ów Zachód zacznie kierować się swoimi interesami. Zakręcenie kurka z pomocą dla Kijowa zakończy w ciągu kilku dni tę wojnę.
Zachód potrafi zmienić zdanie i to w sposób radykalny i definitywny, gdy idzie o swoje interesy. Naszym dobrem nikt nie będzie się przejmować. Wręcz odwrotnie: we wszystkich liczących się stolicach Starej Europy ze złą satysfakcją będą uwypuklać „polską głupotę”, a przede wszystkim nasz „brak profesjonalizmu politycznego”: nie pali się wszystkich mostów i nie zaczyna wojny, której nie można wygrać.
Stary Zachód Europy był i będzie realistą w relacjach z Rosją. Gdy osłabnie nacisk ze strony „światowego przywództwa”, podjęte zostaną szybkie i możliwie najskuteczniejsze działania mające na celu przywrócenie poprawnych relacji ekonomicznych z Rosją, a przede wszystkim powrót:
- importu tanich rosyjskich surowców, a zwłaszcza gazu do tych państw,
- sprzedaży towarów europejskich, a zwłaszcza dóbr luksusowych dla rosyjskich elit: tylko bajecznie bogaci rosyjscy oligarchowie będą kupować je w tak dużych ilościach.
Inaczej mówiąc: dla oligarchicznej Rosji, która finansuje eksportem surowców luksusową konsumpcję elit, gospodarka Starej Europy nie ma sensu, a przede wszystkim jest nieopłacalna. Mieszkańcy nie tylko tamtej Europy nie chcą wojny, nie będą umierać za Kijów. Nikt ich do tego nie zmusi, bo ów konflikt nie jest w ich interesie. Jest źle, a było dużo lepiej. I do tych dobrych czasów będą chcieli wrócić. Ciekawe, czy to jest jeszcze możliwe. Komentatorzy z tych państw wierzą w to, bo nie mają innego wyjścia.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 723
Przycichli a nawet milczą orędownicy antyrosyjskiej krucjaty: inflacja, zubożenie oraz regres gospodarczy wszystkich państw Unii Europejskiej będący jej następstwem, jest już faktem, którego nie da się ukryć. Dla opinii publicznej, a zwłaszcza wyborców nie tylko w Starej Europie, tenże fakt ma dużo większe znaczenie i nie sposób już uciec od odpowiedzi na pytanie, czy bezpośrednią przyczyną naszych strat jest „agresja Putina w Ukrainie”, czy też reakcja „zjednoczonego Zachodu” na tę agresję.
Biedniejący konsumenci, którym już zagląda w oczy groźba utraty pracy oraz przedsiębiorcy ponoszący coraz większe straty w wyniku drastycznego wzrostu kosztów i spadku popytu coraz głośniej zadają dość oczywiste pytanie: czy ich straty w jakikolwiek sposób przyczyniły się do zapowiadanego do niedawna „pokonania Rosji” i czy owo „pokonanie” kiedyś nastąpi? Do niedawna byliśmy przekonywani, że kolejne pakiety sankcji „zmiażdżą ekonomicznie” to państwo i my się z tego mamy cieszyć.
Dość złożone zabiegi propagandowe mające na celu potwierdzenie sukcesu antyrosyjskiej polityki chyba już nikogo nie przekonują i są coraz mniej wiarygodne. Biedniejemy i będziemy dalej biednieć a wojna trwa i ciągnie nas do dna. Ponoć wojska ukraińskie wygrywają militarnie, lecz Ukraińcy żyją bez prądu, wody i ogrzewania i grozi im już powszechna katastrofa humanitarna.
Wraca więc odwieczne pytanie o sens wojen: czy warto wygrywać bitwy, które nie mogą uchronić (jakoby) bronionych obywateli przed masowym cierpieniem i chorobami oraz wyniszczeniem? Kiedyś, gdy politycy byli zawodowcami i jednak kierowali się czymś więcej niż własnymi ambicjami lub poleceniami „światowego przywództwa”, starali się zakończyć działania zbrojne wtedy, gdy nie mogli już ochronić życia i mienia samych obywateli (poddanych). Paleta możliwości była i jest bardzo duża: można ogłosić czasowe zawieszenia broni zacząć wielostronne lub dwustronne negocjacje (jawne lub niejawne) na temat wstrzymania walk lub tylko zaprzestania bombardowań lub ostrzału rakietowego, ogłosić plan zakończenia wojny, czy też – wzorując się na głównym sponsorze władz w Kijowie – rozpocząć „proces pokojowy”.
Sugeruję zwłaszcza ten ostatni sposób, który „z sukcesem” od kilkudziesięciu lat stosują Stany Zjednoczone na Bliskim Wschodzie. Oczywiście ta sugestia jest skierowana do „partii wojennej”, bo dzięki temu konflikt ten będzie trwał co najmniej tyle czasu, co wojna izraelsko-palestyńska, czyli już grubo ponad pół wieku. Zostanie więc w tej części świata zrealizowany „plan Bidena”, czyli długa, wyniszczająca wojna.
Oczywiście to, co napisałem, jest ironią graniczącą z kpiną. A teraz na serio: jeżeli prawdziwym jest podejrzenie, że celem tej wojny jest najgłębsza degradacja ekonomiczna i polityczna całej Europy, zwłaszcza tej starej, zapobieżenie przekształceniu Unii Europejskiej w quasi-państwo federacyjne oraz zablokowanie powstania nowego Jedwabnego Szlaku, czyli strategicznego sojuszu ekonomicznego między Chinami a Europą, a Ukraina i Rosja są tylko środkami realizacji tego celu, to politycy ukraińscy i… rosyjscy powinni zakończyć możliwie najszybciej ten konflikt chyba że świadomie uczestniczą w tym spisku.
Nadchodzi prawdziwa zima, która zwiększy ilość ofiar braku prądu, ogrzewania i wody. Nasi prowojenni politycy i publicyści (od lewa do prawa, czyli cały POPiS) zaklinali dotychczas rzeczywistość twierdząc, że tylko patrzeć, a oligarchowie rosyjscy zabiją lub odsuną od władzy Putina i zapewne od razu ogłoszą pełną kapitulację Rosji, wycofają się „ze wszystkich okupowanych ziem ukraińskich”, a Zachód będzie mógł wreszcie ogłosić jakiś sukces po to, aby przykryć całkowitą klęskę polityki odstraszania (nikt się nie boi groźnych min Pana Stoltenberga). Na razie – mimo zaklęć – nic takiego się nie stało. Może jednak ten scenariusz sprawdzi się, tyle tylko, że będzie dotyczył drugiej strony konfliktu. Przecież znany jest bezceremonialny stosunek Waszyngtonu do swoich protegowanych: widzieliśmy to nie tylko w Wietnamie czy Afganistanie, lecz również w Iraku. Może się więc powtórzyć.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 969
Czy nasz bardzo ubogi dorobek ideowy ostatniego trzydziestolecia powinien być poddawany krytyce? Przecież – jak prawdopodobnie potwierdzą obrońcy dokonań Trzeciej RP – należy chronić nasze dokonania ideowe, zwłaszcza że są dość skromne. Krytyka może „zniebylić” i unieważnić to, co i tak obiektywnie jest mało ważne. Mimo, że szanuję te zastrzeżenia, będące kolejną mutacją ludowej mądrości („jak się nie ma, co się lubi…”), pozwolę sobie przedstawić dwie najważniejsze idee, wręcz „mity założycielskie” (tak się to teraz określa według współczesnej nowomowy) tej epoki.
Pierwszą ideą jest obowiązkowa apoteoza sanacji i Piłsudskiego, którego wręcz uznaje się za patrona wszystkich sił „antykomunistycznych” i „nie-podległościowych” Trzeciej RP, a nawet części lewicy, która nie była w międzywojniu antykomunistyczna.
Drugą ideę charakteryzuje równie bałwochwalczy stosunek do „radykalnej transformacji ekonomicznej” lat 1989–1991 i jej tzw. twarzy, czyli Leszka Balcerowicza, który zgodnie z tym mitem jest rzeczywistym autorem wszystkich osiągnięć ekonomicznych i społecznych tej epoki, a poniesione klęski i porażki były wyłącznie wynikiem „niedokończonych reform”, oporu najważniejszych ciemnych sił, a zwłaszcza postkomunistów i „pisowskich populistów”.
Nie jest najważniejsze, że są to mity zakłamujące przeszłość („historia sfałszowana”), bo to zbyt łatwo udowodnić. Najgorszy jest ich destrukcyjny wpływ na świadomość klasy politycznej, która czuje się w obowiązku podporządkować dogmatom tejże mitologii, przez co staje się głupsza i przegrywa tam, gdzie można by obronić polskie interesy. Już uzasadniam powyższe tezy.
Obowiązujący całość, a na pewno zdecydowaną większość klasy politycznej „kult Marszałka”, oczywiście pisanego dużą literą i w pozycji hab acht, nakazuje robić większość szkodliwych głupstw w naszej polityce zagranicznej. Po pierwsze, dotyczy to programowej wrogości wobec Rosji, co akurat jest zgodne z pierwowzorem, bo Piłsudski był równie antyrosyjski (nie należy mylić z antybolszewizmem, bo to zupełnie coś innego), ale różnica między tamtymi a obecnymi czasami polega na tym, że ówczesne państwo bolszewickie miało agresywne plany wobec Polski (czego nie kryło), a dziś nie tylko od dawna nie ma państwa bolszewickiego, lecz również Rosja nie ma roszczeń terytorialnych w stosunku do naszego kraju.
Relacje Piłsudskiego i jego epigonów z państwem bolszewickim w latach 1935–1939 były co najmniej poprawne (Józef Beck jeździł do Moskwy, gdzie jego żona Jadwiga dowiedziała się, że z bolszewickimi dygnitarzami nie musi mówić po francusku, bo „my sami polscy Żydzi” i oni znają polski).
Równie bez sensu chcemy nadać antyrosyjski charakter Międzymorzu, powołując się tu na jakąś „ideę federacyjną” Piłsudskiego, co jest dla nacjonalistów rządzących w państwach położonych na wschód i południowy wschód od Polski typową „płachtą na byka”. Oni wyzwolili się spod protekcji najpierw Warszawy, a potem sowieckiej Moskwy i ani im w głowie popaść z powrotem w zależność od Polski, której rządy na obecnie ich ziemiach, sprawowane za czasów Piłsudskiego, kojarzą się jak najgorzej (gorzej tylko sowieckie).
Państwa te w większości są zależne politycznie i ekonomicznie od Niemiec, które zresztą nie pozwolą na jakieś tam propolskie fanaberie. Najprościej mówiąc: oficjalny kult Piłsudskiego jest najgorszą z możliwych przepustek do zbliżenia z Litwą, Ukrainą, Białorusią (i nie tylko), a psuje na starcie nasze i tak bardzo złe relacje z Rosją. Warto zamknąć tę trumnę.
Mitologia sukcesu Balcerowiczowskiej transformacji nie tylko ogłupia klasę polityczną, ale wręcz niszczy jej wiarygodność w świadomości obywateli. Przecież te dwa lata jego (?) pierwszych rządów (1989–1991) były jedną z największych katastrof ekonomicznych dla milionów obywateli. O tym w po-prawnym piśmiennictwie nie wolno nawet wspomnieć, ale OGRABIONO NAS WSZYSTKICH z oszczędności życia oraz istotnej części majątku trwałego. Wcześniej zrobiono to w głębokim stalinizmie poprzez wymianę pieniędzy (rok 1950). Rządy Balcerowiczowskie zrobiły to dużo bardziej skutecznie poprzez celową deprecjację złotego bez jakiejkolwiek waloryzacji posiadanych oszczędności.
Była to jedna z największych grabieży dokonanych na wszystkich obywatelach naszego kraju, którym w istotnej części zniszczono miejsca pracy. Warto przypomnieć, że wyniszczenie przez ówczesne rządy tysięcy przedsiębiorstw nie dotyczyło tylko sektora państwowego i spółdzielczego, ale również tzw. prywaciarzy. Lata tych rządów były dla naszej gospodarki pasmem katastrof, rozdano lub wyprzedano większość majątku państwowego i o tym obywatele pamiętają.
Ale dzięki wspólnemu wysiłkowi (prawie) całości klasy politycznej jakoś „Balcerowicz nie może odejść”, mimo że jest antytezą kapitalizmu i jest już faktycznym interesariuszem kilku banków, które obłowiły się kosztem ponad miliona obywateli (historia lubi się powtarzać), czyli po raz kolejny opowiada się po przeciwnej stronie niż istotna część naszego społeczeństwa.
Jednoznaczna ocena jego roli, szczególnie w latach 1989–1991, uwiarygodni polską klasę politycz¬ną zwłaszcza w oczach polskich przedsiębiorców, którzy wciąż się obawiają, że „wróci Balcerowicz” i będzie przy pomocy drakońskich podatków „restrukturyzować” naszą gospodarkę.
Cały AntyPiS powinien wreszcie wziąć pod uwagę, że jego porażki biorą się stąd, że ich jedyny wróg – tzw. rządy PiS-u – w słowach, ale i w czynach nie kojarzy się z Balcerowiczem, co jest ważnym źródłem ich sukcesów wyborczych.
Witold Modzelewski