Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1395
Stulecie podpisania Traktatu Wersalskiego (28 czerwca 1919 r.) przeszło zupełnie bez echa, mimo że było to najważniejsze wydarzenie prawnopolityczne w historii Drugiej Rzeczypospolitej, nieporównywalnie ważniejsze niż wszystkie symboliczne lub pozorne działania wiążące się z odzyskaną wówczas niepodległością. Przypomnę, że ów Traktat realizował najważniejszy ów punkt wilsonowskiej „czternastki”, czyli czternastu zasad, na których miał być zbudowany powojenny pokój, w tym zwłaszcza międzynarodowego zagwarantowania naszej państwowości (punkt 13). Traktat ten decydował również o naszych granicach: wbrew dominującej propagandzie historycznej dotyczył on wszystkich granic - nie tylko na zachodzie, ale również na wschodzie.
Wilsonowska Polska miała się składać z ziem etnicznie bezspornie polskich, miała mieć zapewniony „dostęp do morza”, czyli miała być tworem z istoty antyniemieckim i antyaustriackim, bo właśnie ziemie tych dwóch zaborców były w większości zamieszkałe przez ludność uznawaną za Polaków. Zapyta ktoś: a Kongresówka? Przecież my nazywamy ją dziś „zaborem rosyjskim”, podobnie jak tereny Pierwszej Rzeczypospolitej na wschód od Bugu. Tu też spotkamy się z uproszczeniem lub wręcz nadużyciem „polityki historycznej” ostatniego stulecia: Kongresówka była w sensie prawnym „Królestwem Polskim” od 1815 rok (Akt Finalny Kongresu Wiedeńskiego) i nie trzeba było udowadniać jej istnienia oraz polskości jej ziem.
Wilsonowski pkt 13 pośrednio stawiał pod wątpliwość polskość „ziem zabranych”, czyli terytorium byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, będącego częścią istniejącego wciąż w sensie prawnym państwa Rosyjskiego. Dziś wolimy powtarzać niewiele znaczące słowa Piłsudskiego, że Ententa decyduje „tylko” o polskich granicach zachodnich, a na wschodzie (jakoby) dano nam lub mamy wolną rękę. Nie dano słowa, te nie miały dla polityków rządzących ówczesnym światem żadnego znaczenia, podobnie jak ich autor.
Dlaczego tak ważne jest zrozumienie treści punktu 13 orędzia prezydenta Wilsona dla naszej historii? Ano dlatego, że proces zakończenia tamtej wojny rozpoczęła deklaracja ostatniego cesarskiego kanclerza Maksymiliana Badeńskiego (Maxa von Badena) o przyjęciu przez Niemcy wilsonowskich zasad. Traktat wersalski był przede wszystkim ich realizacją.
Przypomnę in extenso treść tego punktu, bo on był dużo ważniejszy niż wszystkie razem wzięte „czyny niepodległościowe” proniemieckich, proaustriackich i prorosyjskich polityków tego okresu:
„Powinno być utworzone niepodległe państwo polskie, które powinno obejmować ziemie zamieszkałe przez bezspornie polską ludność, mieć wolny dostęp do morza i którego niezawisłość polityczną, gospodarczą oraz całość terytorialną winny być zagwarantowane układem międzynarodowym”.
Mimo różnic w publikowanych tłumaczeniach tego punktu i jego prawnej interpretacji (słowo „niepodległe” jest zastępowane słowem „autonomiczne”), nie sposób przecenić zarówno faktu ogłoszenia tego orędzia w dniu 8 stycznia 1918 roku, które było inicjatywą pokojową idealisty, jakim był prezydent Thomas Woodrow Wilson, jak i późniejszej zgody wszystkich pokonanych państw centralnych na zawarcie pokoju zgodnie z treściami tego orędzia. Zamieszczenie „polskiego punktu” o tym dokumencie zawdzięczamy osobistym zabiegom Ignacego Paderewskiego, czyli to on powinien stanąć na wszystkich pomnikach „twórcy niepodległości” - ale o tym innym razem.
Gdy w jeszcze cesarskich, lecz chylących się do upadku Niemczech przyjęto werbalnie wilsonowskie zasady, powstała tam również koncepcja zainstalowania proniemieckich władz w Warszawie, które zapewniłyby formalną neutralność, a faktycznie zależny, proniemiecki charakter państwa polskiego, które będzie ową „niepodległą”, czy też „autonomiczną” Polską z 13. punktu orędzia.
Również Rada Regencyjna rezydująca w Warszawie, czyli niemiecko – austriaccy nominaci zastępujący „króla Polski”, w dniu 7 października 1918 roku proklamowali „niepodległość” na podstawie zasad pokojowych orędzia prezydenta Wilsona.
Mamy sporo dowodów na to, że władze w Berlinie, zarówno te sprzed, jak i po 11 listopada 1918 r., realizowały projekt zainstalowania w Warszawie rządów proniemieckich polityków, którzy mieli dzierżyć władzę już w powojennej Polsce. W sposób lapidarny wyraził tę myśl nasz dobry znajomy Harry von Kessler, który w swoich nieocenionych dziennikach stwierdził, że „Polska połączona sojuszem z Ententą, rządzona przez Komitet Narodowy (Komitet Narodowy Polski pod przewodnictwem Romana Dmowskiego – przyp. autora), Narodowych Demokratów byłaby na Kongresie pokojowym wobec nas (Niemiec – przyp. autora) silniejsza, aniżeli obecnie, nie ciesząca się pełnym zaufaniem Ententy Polska Piłsudskiego (Harry hr. Kessler, Moja polska misja. Z dziennika 1918, Nauka i Innowacje, Poznań 2018). Jest to myśl zapisana w dniu 12 grudnia 1918 r., w czasie, gdy ów polityk był już niemieckim posłem w Warszawie przy uznawanym wyłącznie przez Niemcy rządzie Jędrzeja Moraczewskiego. Wiedział co pisze.
Wiemy, że od ponad dwustu lat w obowiązującej w naszym kraju poprawności „niepodległościowy charakter” mają wyłącznie politycy oraz siły polityczne utworzone lub którym patronują władze w Berlinie, a prorosyjskie postawy są dowodem „zdrady”, „zaprzaństwa”, a w najlepszym wariancie głębokiej naiwności, bo Polska niepodległa jest tylko wtedy, gdy wyzwoli się spod wpływów rosyjskich i będzie w pełni uległa wobec rządów niemieckich.
Taki wariant naszej państwowości realizowały władze w Berlinie w latach 1918 – 1919, ale i później. Sądzę, że analogie ze współczesnością są aż nadto widoczne: polityczne koncepcje „uporządkowania”, czyli podporządkowania tej części świata są dość stabilne, zwłaszcza że współczesne Niemcy silnie nawiązują właśnie do weimarskich czasów, bo na pełne utożsamianie się z III Rzeszą nie pozwala obowiązująca do dziś poprawność. Pod tym względem granice absurdu przekroczyła obecna szefowa rządu w Berlinie (2019 r.), która nazwała lądowanie wojsk angloamerykańskich w Normandii w 1944 roku jako początek „wyzwolenia” nie tylko Europy, ale również … Niemiec.
Przypomnę, że ówcześni Niemcy w zasadzie bez wyjątku twardo bronili się przed tym „wyzwoleniem”, wojna trwała jeszcze prawie rok i nie znalazł się ani jeden polityk niemiecki, który chciałby dać się „wyzwolić” przez Ententę bis, czyli ówczesną koalicją antyhitlerowską, złożoną w zasadzie z tych samych głównych państw co w czasie poprzedniej z wojen, przy czym Rosję zastąpił stalinowski Związek Radziecki.
To tak przy okazji, dla naszkicowania szerszego tła obecnej polityki. Ale przed stu laty wilsonowska wizja Polski nie przewidywała powstania proniemieckiej, czy też „neutralnej” atrapy państwa polskiego, lecz własne państwo – nie miejmy złudzeń – politycznie i gospodarczo związane z państwami Ententy, czyli również Rosji, bo w styczniu 1918 roku nikt nie dopuszczał nawet myśli (również w Waszyngtonie), że proniemieccy bolszewicy reprezentują Rosję i utrzymają się u władzy.
Utworzona w 1945 roku obecna wersja państwa polskiego, będąca kolejną mutacją pokojowego ułożenia tej części świata z udziałem nowej Ententy, czyli również w antyniemieckiej wersji, okazała się tworem dużo bardziej stabilnym niż jej poprzedniczka z 28 czerwca 1919 r. Przecież istnieje już 75 lat i nie przerwało jej istnienia samorozwiązanie się Związku Radzieckiego, który był protektorem w latach 1944 – 1989. Trzecia RP powstała jako państwo silnie zdominowane przez wpływowe niemieckie (stąd tak często podkreślana jest jej „niepodległość”).
Czy współczesna próba częściowego wyjścia spod tej kurateli okaże się skuteczna? Można to jednak osiągnąć tylko przy poparciu dwóch wciąż ważnych autorów jałtańskiego porządku granicznego w tej części świata: Stanów Zjednoczonych i Rosji (jako następcy Związku Radzieckiego). Pozwolę sobie jednak na pewne ostrzeżenie: te państwa mogą jednak w pełni afirmować proniemiecką wersję Polski, ale jako stan przejściowy, zdefiniowany jako porażka, niepowodzenie.
Wyzwolone spod niemieckich wpływów państwo Polskie może być stabilnym tworem, gdy nie będzie on ani antyamerykański, ani antyrosyjski, bo bez tych dwóch państw nie pozbędziemy się berlińskich wpływów, które jak dotąd prowadziły nas do katastrofy sojuszu niemiecko-rosyjskiego (radzieckiego).
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1101
Niedawno (wreszcie) ujrzały światło dzienne wspomnienia wielu drugoplanowych polityków okresu międzywojennego, które już definitywnie zdezawuowały wszystkie „legendy” na temat tego okresu. Ówcześni politycy wielokrotnie przyznawali, że ulegali lobbingowi zarówno krajowych, jak i zagranicznych grup interesu. I nie widzieli w tym niczego złego pod warunkiem, żeby nie dać się złapać na braniu za to pieniędzy. Podobną postawę prezentowano w związku z dość powszechnym homoseksualizmem niemieckich i brytyjskich „elit” sprzed stu laty. Mimo, że było to zagrożone karą więzienia, można było do woli wykorzystywać młodych podwładnych, pod warunkiem że zachowają oni to w tajemnicy. Gdyby się wygadali, to byłby „skandal”, za którego wywołanie nie było litości.
Polscy przedwojenni politycy głównie zajmowali się zwalczaniem swoich przeciwników: lewica zwalczała endeków (i vice versa), ludowcy socjalistów i piłsudczyków, a piłsudczycy wszystkich, zwłaszcza gdy zdobyli władzę w wyniku zamachu stanu w 1926 roku. I tej władzy nie zamierzali oddawać. Jeden z ich liderów (Walery Sławek) jeszcze w 1939 roku powiedział, że władzę zdobyli „krwią na ulicach” i tylko w ten sposób mogą ją oddać.
Ulegania lobbingowi, szczególnie biznesu, nie uznawano wówczas za coś nagannego, a w oczach potencjalnych zleceniodawców nasz polityczny światek, zwłaszcza w latach 1926–1939, jawił się jako wyjątkowo wciąż skłócona menażeria, którą bardzo łatwo sterować. W końcu wszystkie – bez wyjątku – partie polityczne, będące w opozycji wobec piłsudczykowskiej dyktatury, uznawały tych ostatnich za agentów niebudzącego jakiegokolwiek szacunku wywiadu nieboszczki c.k. monarchii.
Przypomnę, że ów wywiad nazywał się HK-Stelle i dlatego „hastellami” zwano nie tylko wiernych pretorianów „Marszałka”, ale czasami, co było dość niebezpiecznym zajęciem, nawet jego samego. Ich kondycja moralna usprawiedliwiała wszelkie bezeceństwa: skoro nami rządzą byli (?) agenci, kierujący się znanym porzekadłem ich idola „brać, nie kwitować”, to my też będzie „brać”. Przecież „Bóg dał po to ręce”.
Wtedy powstała knajacka „mądrość” polityczna: „jak biją, to uciekam; jak dają, to biorę”. Codzienne życie publiczne bywało zdominowane przez zbirów, którzy potrafili skopać, a nawet zabijać przeciwników politycznych. Dostał po mordzie od tej żulii nawet minister skarbu – Jerzy Zdziechowski. Przeszliśmy tu jednak bardzo pozytywną ewolucję i wśród rządzących nikomu nie przychodzi do głowy, aby „nakopać do dupy” choćby byłemu ministrowi finansów za nieudolność (?) w zbieraniu dochodów budżetowych.
Prawdopodobnie również teraz są tacy, co robią interesy na naszej głupocie, zwłaszcza strasząc nas jakimś „zagrożeniem”. Wiemy, kto robi za demona – jest to „Putinowska Rosja”. Ona nam „zagraża”, musimy więc się zbroić, ale już nie możemy sami wyprodukować nowej broni. Musimy ją kupić – i to od naszych wypróbowanych przyjaciół (przyjaźń wymaga przecież poświęceń). Ciekawe, którzy politycy naprawdę są opętani strachem przed Rosją, a którzy boją się nie za darmo? Kiedyś o tym się dowiemy. Kiedy? Gdy już zdemontujemy większość pomników postawionych sanacyjnym idolom II Rzeczypospolitej. Kiedyś to prawdopodobnie nastąpi. Nie będziemy na to zbyt długo czekać. Czy naprawdę zasługuje na pomnik ktoś taki jak tchórzliwy wódz naczelny, z zawodu malarz, o nazwisku Rydz, który używał również pseudonimu Śmigły?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 418
Ponoć historia jest źródłem naszej wiedzy, doświadczenia a nawet mądrości („nauczycielka życia”). Opowiadamy sobie taką oto bajkę, że (jakoby) uczymy się na własnych lub cudzych błędach, czyli trzeba znać przeszłość, gromadzić pamięć o dobrych i złych doświadczeniach: przeszłość jest ważna również dziś. Zgoda, ale pod pewnym warunkiem: nasza wiedza o przeszłości musi być rzetelna, a nie zastąpiona legendami, mistyfikacjami lub nawet po prostu nie być zakłamaną. Wtedy nasze „mądrości” wywodzone z fałszywej lub nierzetelnej wiedzy mogą być niewiele warte.
To prawda, że pożyteczne wnioski można wyciągnąć również analizując zmistyfikowaną przeszłość, ale to już zupełnie inna opowieść. Trafność aktualnych posunięć uzasadnionych doświadczeniem wymaga jednak rzetelnej wiedzy o owej przeszłości; inaczej rozumowanie odwołujące się do przeszłości może być błędne.
Tymczasem istotna część naszej opowieści o polskiej przeszłości powstała w ciągu ostatnich dwustu lat, a wtedy dominował pogląd o potrzebie „pokrzepienia serc”, czyli uzasadnienie dla „poprawienia” tego co było, tak abyśmy nie popadli w zbiorową depresję oraz nie stracili wiary w sens podtrzymywania a następnie reaktywacji naszej polskości. Owo „poprawiactwo” jest niestety do dziś wszechobecne i kultywowane, bo (jakoby) nie jesteśmy jeszcze przygotowani na zmierzenie się z prawdą o naszej przeszłości.
Prawie każda próba odkłamania nawet najbardziej absurdalnych mitów o naszej przeszłości jest zwalczana przy pomocy oskarżenia, że chcemy „historię pisać na nowo”, bo już raz została napisana ostatecznie i nic w niej (nawet zgodnie z prawdą) nie możemy zmienić. Podejmę jednak próbę przynajmniej nazwania kilku najważniejszych „prawd” historycznych, które należą do kanonu zmistyfikowanej przeszłości.
Są to przede wszystkim:
nazwanie sukcesem jednej z trzech największych w XX wieku grabieży Polaków, która miała miejsce w latach 1989-1992 (grabieże miały również miejsce w latach 1915-1918 oraz 1939-1945),
(jakoby) patriotyczne motywy dla krwawego puczu w 1926 roku (zamachu majowego), który był intrygą brytyjsko-niemiecką w celu wyeliminowania wpływów francuskich w Polsce,
„utrata kresów” w 1939 roku, która jakoby była naszą klęską, mimo że przez poprzednie kilkanaście lat autorytarne władze naszego kraju nie mogły ani spacyfikować ani spolonizować tych terenów.
To tylko najważniejsze przykłady z przeszłości, do których trzeba się wreszcie odnieść: czy jesteśmy na to gotowi? Sądzę, że od dawna. Na marginesie dodam, że są to „duże” mistyfikacje, bo tych wcześniejszych jest bez liku. Tworzą one naszą codzienną świadomość zwłaszcza w relacjach polsko-rosyjskich. Można nawet ogłosić konkurs (z nagrodami) na najbardziej absurdalny nonsens o przeszłości tych relacji: ostatnio dowiedziałem się z „wolnych mediów”, że w państwowym muzeum II wojny światowej eksponowano informację, że przesunięta w wyniku porozumienia brytyjsko-radzieckiego do Iranu w 1942 roku armia dowodzona przez generała Władysława Andersa jakoby „przebijała się do wolności”, mimo że ów Iran był okupowany przez Armię Czerwoną.
Każda z naszych „wielkich mistyfikacji” wymagałaby odrębnego eseju i analizy, bo kłamstwa można pokonać tylko rzetelnością, obiektywizmem, a przede wszystkim wiernością prawdzie. Najtrudniej będzie zmierzyć się z zakłamaną przeszłością utrwaloną w pomnikach i innych urządzeniach publicznych (nazwach ulic, placów, obiektów). Nie należy ranić czyich uczuć i burzyć ich imaginarium, bo będziemy podobni do tych, którzy tworzyli zakłamaną przeszłość, niszcząc prawdę o nas samych.
Tu wrócę jeszcze raz do owego muzeum II wojny światowej. Jej nowy (liberalny) szef powiedział na łamach „Gazety Wyborczej”, że walka z Niemcami przez tzw. Berlingowców była „sprzeczna z polską racją stanu”, przez co ocenzurowano przeszłość, wykreślając ich z muzealnej przeszłości. Przypomnę, że muzeum to mieści się w Gdańsku, który został wyzwolony dla Polski z udziałem owych Berlingowców, którzy walczyli u boku Armii Radzieckiej. Zapewne zostanie w związku z tym usunięty pomnik owego „wyzwolenia” i w to miejsce powstanie obelisk ku czci obrońców „wolnego Miasta Dantzig”, które w 1939 roku „wróciło do Rzeszy” a symbolem bolszewickiego podboju „ziem rdzennie niemieckich”, będą gwałty „dziczy ze wschodu”. Przypomnę, że już raz taki „pomnik” został prowizorycznie wystawiony.
Nie powinniśmy korzystać z tych wzorców.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 718
Często nie sposób zrozumieć obowiązującej w naszym kraju narracji antyrosyjskiej: jej wyznawcy jednym tchem głoszą tezy wykluczające się całkowicie i w dodatku dość absurdalne. Dam tylko trzy przykłady: obowiązującym dogmatem oficjalnych propagandystów jest stwierdzenie, że „Ukraińcy walczą w Rosji w obronie Polski” i bez ich oporu „ruskie tanki byłyby pod Warszawą”, jednocześnie zapewniając, że nasze bezpieczeństwo całkowicie „gwarantuje nasze członkostwo w NATO i obecność obcych wojsk na naszym terytorium”.
Jedno przeczy drugiemu: jeśli teza druga jest prawdziwa, to Ukraińcy walczą tylko w swoim interesie, bo nas chroni „najpotężniejszy sojusz militarny”. Jeżeli racją jest stwierdzenie, że Ukraińcy „walczą w naszej obronie”, to znaczy, że ów sojusz nie ma żadnego znaczenia, Rosja nie boi się wojsk amerykańskich stacjonujących w Polsce i zmiecie je jak tylko pokona Ukraińców.
Drugim przykładem całkowicie sprzecznych tez propagandowych jest ocena siły militarnej Rosji: ci sami komentatorzy twierdzą, że jest nic nieznaczącym „kolosem na glinianych nogach”, a równocześnie to upadłe exmocarstwo wciąż realnie zagraża naszej wolności i musimy się na siłę zbroić, aby odstraszyć kogoś, kto już przegrał wojnę z Ukraińcami i zaraz rozpadnie się na kilka walczących ze sobą państw.
Kolejnym przykładem rażących sprzeczności jest ocena „światowego przywództwa”, które jednocześnie w sposób nieugięty będzie (jakoby) bronić „niepodległości Ukrainy” niezależnie od tego, kto rządzi w Waszyngtonie, a jednocześnie wyraża się w pełni uzasadnione obawy, że gdy wygrają republikanie, to ich izolacjonizm a nawet prorosyjskość spowoduje, że Waszyngton dogada się z Putinem nad naszymi głowami.
Z czego wynikają te sprzeczności? Przede wszystkim ze strachu, bo nawet najbardziej zacietrzewieni wrogowie wszystkiego co rosyjskie umieją wyobrazić sobie nieodległą przyszłość, gdy wyczerpie się pomoc Zachodu dla rządów Zełeńskiego w Kijowie i pod wpływem drożyzny i braku ogrzewania zimą ów Zachód zacznie kierować się swoimi interesami. Zakręcenie kurka z pomocą dla Kijowa zakończy w ciągu kilku dni tę wojnę.
Zachód potrafi zmienić zdanie i to w sposób radykalny i definitywny, gdy idzie o swoje interesy. Naszym dobrem nikt nie będzie się przejmować. Wręcz odwrotnie: we wszystkich liczących się stolicach Starej Europy ze złą satysfakcją będą uwypuklać „polską głupotę”, a przede wszystkim nasz „brak profesjonalizmu politycznego”: nie pali się wszystkich mostów i nie zaczyna wojny, której nie można wygrać.
Stary Zachód Europy był i będzie realistą w relacjach z Rosją. Gdy osłabnie nacisk ze strony „światowego przywództwa”, podjęte zostaną szybkie i możliwie najskuteczniejsze działania mające na celu przywrócenie poprawnych relacji ekonomicznych z Rosją, a przede wszystkim powrót:
- importu tanich rosyjskich surowców, a zwłaszcza gazu do tych państw,
- sprzedaży towarów europejskich, a zwłaszcza dóbr luksusowych dla rosyjskich elit: tylko bajecznie bogaci rosyjscy oligarchowie będą kupować je w tak dużych ilościach.
Inaczej mówiąc: dla oligarchicznej Rosji, która finansuje eksportem surowców luksusową konsumpcję elit, gospodarka Starej Europy nie ma sensu, a przede wszystkim jest nieopłacalna. Mieszkańcy nie tylko tamtej Europy nie chcą wojny, nie będą umierać za Kijów. Nikt ich do tego nie zmusi, bo ów konflikt nie jest w ich interesie. Jest źle, a było dużo lepiej. I do tych dobrych czasów będą chcieli wrócić. Ciekawe, czy to jest jeszcze możliwe. Komentatorzy z tych państw wierzą w to, bo nie mają innego wyjścia.
Witold Modzelewski