Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 763
Od ponad stu lat niemiecka polityka wobec Polski budowana jest na dwóch następujących założeniach:
– etnicznie ziemie naszego kraju (czyli była Kongresówka) mają być trwałym rezerwuarem taniej siły roboczej dla obiektywnie nieopłacalnego w warunkach rynkowych przemysłu niemieckiego (pierwszy podstawowy cel strategiczny);
– konieczności likwidacji każdej, nawet tylko potencjalnej konkurencji na polskim rynku ze strony miejscowego przemysłu, gdyż zbyt płytki rynek wewnętrzny państwa niemieckiego nie daje możliwości zbytu dla jego produktów;
- ziemie Kongresówki mają być, podobnie jak pozostałe państwa niemieckiej Mitteleuropy, niezagrożonym wewnętrzną konkurencją rynkiem dla niemieckich towarów (drugi podstawowy cel strategiczny).
Aby osiągnąć te cele, muszą być stale prowadzone działania o charakterze taktycznym, do których należy zaliczyć przede wszystkim:
– wspieranie wszystkich możliwych ruchów opozycyjnych, zwłaszcza o charakterze rewolucyjnym, które będą destabilizować społeczeństwo, niszczyć od wewnątrz miejscowe przedsiębiorstwa, aby w wyniku strajków i dezorganizacji doprowadzić je do upadku, a przynajmniej trwałego kryzysu ekonomicznego;
– stałe wsparcie dla proniemieckich ruchów politycznych, które przez zawłaszczenie takich pojęć, jak „niepodległość” czy też „wolność”, będą wspierały interesy niemieckie wynikające z celów strategicznych;
– polityka gospodarcza wspieranych przez Berlin władz w Polsce (w przypadku gdy uda się im zdobyć władzę) ma pauperyzować społeczeństwo, utrzymywać je w biedzie, a przede wszystkim pogłębiać bezrobocie, tak aby masowa emigracja zarobkowa była jedynym możliwym sposobem ucieczki od miejscowej nędzy;
– umacnianie powszechnego przekonania Polaków, że jedynym dla nich zagrożeniem jest Rosja, że jest ona „odwiecznym wrogiem”, a każdy Polak ma obowiązek przeciwstawiania się jej wpływom. Ma to być dowodem patriotyzmu, który może znaleźć wsparcie wyłącznie ze strony Niemiec, a one niosą na ten grunt „europejską cywilizację”, Rosja reprezentuje zaś oczywiście wyłącznie „azjatyckie barbarzyństwo”.
Mimo, że w ciągu minionych ponad stu lat polityka ta realizowana była przez różne siły polityczne, jej cele były tożsame, a różnice występowały tylko w stosowanych środkach. Np. w latach 1915–1918 był to głównie masowy rabunek i wyniszczenie przemysłu odziedziczonego po czasach rosyjskich rządów nad Wisłą, ale jeszcze bez zorganizowanego w formie obozów koncentracyjnych ludobójstwa.
W latach 1939–1945 połączono kolejną wielką grabież z masowymi mordami i bezpośrednią eliminacją tej części ludności, która nie miała być przeznaczona do wykorzystania jako ów rezerwuar siły roboczej w Niemczech.
W latach 1990–2020 wyniszczenie objęło natomiast nie tylko przemysł, ale również rolnictwo, a eksploatacja demograficzna (czyli rabunek siły roboczej) nie była już tak brutalna jak w poprzednich okresach niemieckiej okupacji, lecz zarazem była najbardziej efektywna z punktu widzenia niemieckich interesów.
Nikt dokładnie nie policzył, jaka była skala wychodźstwa polskiego do Niemiec w tym czasie; zapewne była największa i definitywna. Prawdopodobnie utraciliśmy ponad milion obywateli (jeżeli nie więcej), których wygnała z Polski balcerowiczowska polityka likwidacji polskiej gospodarki, nazywana „radykalną transformacją”.
Od kilku lat polskie rządy chcą się wyzwolić z kurateli i odbudować naszą niepodległość (od Berlina). Czy w tej Polsce jesteśmy skazani na klęskę? Oczywiście, że nie, choć patronem naszej antyniemieckiej niepodległości nie może tu być rzecz jasna Józef Piłsudski. Musimy przywrócić znaczenie podstawowym pojęciom, którymi wyjaśniamy nasz polski byt. Możemy być pewni, że obrońcy proniemieckiej „niepodległości” będą dezawuować na wszelkie sposoby tych wszystkich, którzy zagrożą interesom ich protektora; tu nie będzie żadnych kompromisów ani tzw. symetryzmu.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 45
Z cyklu Szkice polsko-rosyjskie: po co nam pokazano demencję „światowego przywództwa”, czyli poniżenie starości.
Nikczemność telewizyjnego theatrum podczas debaty dwóch kandydatów na urząd prezydenta USA jest czymś wyjątkowym nawet jak na standardy „prawdziwego Zachodu”. Publiczne poniżanie ludzi starych i niedołężnych jest czymś wstrętnym i moralnie odrażającym. Dla pokolenia oglądającego w dzieciństwie subtelny świat „Kabaretu Starszych Panów” jest czymś niepojętym, że można pokazywać, a przede wszystkim czerpać satysfakcję z demencji i bezradności starca, który nie był w stanie zapamiętać kilkudziesięciu banalnych zdań wypowiedzianych z okazji tzw. politycznej debaty. Należy zadać pytanie o granicę upadku cywilizacji, którą pasjonuje tego rodzaju nikczemność.
A może jednak nasz niesmak (oględnie mówiąc) ma przesłonić dużo ważniejsze przesłanie, które wynika z tego poniżenia starości? Może ktoś chciał przekazać nam coś zupełnie innego, np. taką oto myśl: nie jest ważne jaki kontakt z rzeczywistością ma urzędujący prezydent supermocarstwa (ponoć decydujący m.in. o użyciu broni jądrowej), bo faktycznie rządzi przecież ktoś zupełnie inny.
Wy, naiwni obywatele USA możecie sobie wybrać kogo chcecie, lecz to nie ma żadnego znaczenia. Przecież wielu zrozumiało, że „deficyty intelektualne” jednego z kandydatów nie były wynikiem stresu, lecz występowały już wcześniej.
Czy ktoś taki może czymkolwiek efektywnie rządzić? Wolne żarty. Być może zrozumieliśmy wreszcie sens tego przekazu: jeśli wybierzecie drugiego z kandydatów, to ów „twardziel” również nie będzie miał nic do gadania, bo to tylko figuranci i nic na to nie poradzisz. Możesz co najwyżej pójść na wybory, ale to nie ma żadnego znaczenia.
Ten przekaz jest paradoksalnie zgodny z (pseudo) naukową opowieścią na temat „stabilności fundamentów amerykańskiej demokracji”. Wybiera się między figurantami, którzy mogą być zarówno w stanie głębokiej demencji, albo prezentować wrzaskliwą pewność siebie inaczej odklejonego od rzeczywistości biznesmana. Nie ma to jednak żadnego znaczenia.
W końcu wszystko już było: pamiętam, że jeden z bliskich współpracowników Ronalda Regana (był taki aktor, który grał rolę prezydenta USA) napisał po latach, że w czasie reelekcji ów dżentelmen publicznie zupełnie serio twierdził, że kandyduje po raz pierwszy na urząd prezydenta. Szybko postępująca choroba (Alzheimer?) oddalała go od rzeczywistości, co jak widać nie miało większego znaczenia. Nie jest więc istotne, którego z nich wskażą obywatele, bo rządzić będą ci, których się nie wybiera.
Jest również jeszcze inne przesłanie wynikające z bidenowskich upokorzeń, które notabene wynika z nieudolnych prób zmniejszenia skali katastrofy jego sztabu wyborczego. Otóż poinformowano wyborców, że co prawda demencyjny kandydat jest daleki od rzeczywistości, lecz jego przeciwnik cały czas kłamie. Lepiej więc wybrać kogoś, kto nie jest w stanie skłamać, bo nie wie co mówi. Nawet antyamerykańskie Południe naszego globu i inni wrogowie „wolnego świata” nie byliby w stanie tak jednoznacznie zdyskredytować ustroju politycznego jedynego supermocarstwa. Tylko pozorną kompromitacją „światowego przywództwa” byłaby reelekcja obecnego prezydenta USA.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 869
Przypomnę na wstępie pewien obrazek z przeszłości. Gdy w 1916 roku niemiecko-austriaccy okupanci utworzyli „w Polsce odebranej Rosji” pseudopaństwo pod nazwą Królestwo Polskie, już w następnym roku jego istnienia zaczęli tworzyć jakieś atrapy organów administracji tego tworu, które co prawda nie miały żadnych realnych uprawnień, ale były obsadzane przez polityków uległych wobec okupantów. Jednym z nich był Józef Piłsudski.
Brak jakichkolwiek kompetencji owych „władz” uzasadniano w taki oto rasistowski sposób: Polacy nie są zdolni do samodzielnego rządzenia, muszą być kierowani przez ludzi o „wyższym poziomie cywilizacji”, który oczywiście reprezentowali zdegenerowani arystokraci obu niemieckojęzycznych cesarstw. Ich umiejętności rządzenia były aż tak imponujące, że po dwóch latach dostali solidnego kopa od własnych poddanych, a obaj cesarze po prostu tchórzliwie uciekli przed ich gniewem. Ale stosunek owych „elit” do „wiecznych dzieci”, czyli Polaków, w niczym nie uległ zmianie i tak już zostało do dziś dnia.
Również gdy po raz drugi – tym razem z własnej woli – weszliśmy przed trzydziestu laty pod cichy niemiecki protektorat, godząc się na ich „zjednoczenie”, czyli w czasie naszej obecnej „niepodległości”, także wmówiono nam, że o rządzeniu nie mamy jakiegokolwiek pojęcia, a każdy wykształcony w Polsce specjalista od czegokolwiek jest postkomuchem, który tak naprawdę to nic nie umie i do niczego się nie nadaje.
Myślano nawet o unieważnieniu formalnych dowodów uzyskania wykształcenia, które otrzymano pod „sowiecką okupacją”, czyli w latach 1945–1989, co dopełniłoby dzieła „odrodzenia Polski”, którą rządzą wyłącznie ludzie „wykształceni na Zachodzie”. Bo przecież tylko tam, czerpiąc z przebogatej krynicy prawdziwej cywilizacji, można uzyskać wiedzę uprawniającą do rządzenia Polakami.
Przypomnę najbardziej spektakularną próbę realizacji tej wizji. Otóż pierwsza zasada powszechnej elekcji głowy państwa uchwalona w 1990 roku nie stawiała kandydatom wymogu posiadania… obywatelstwa polskiego. Jak się później wygadali jej twórcy, chodziło im o start w wyborach… Zbigniewa Brzezińskiego, który – mimo polskich korzeni – nigdy nie ukrywał, że jest Amerykaninem i reprezentuje (zresztą wyjątkowo nieudolnie) wyłącznie interesy tego państwa. Z tej furtki skorzystał Stan Tymiński, który w pierwszej turze pokonał promowaną przez większość tzw. demokratycznej opozycji osobę, określaną jako „pierwszy niekomunistyczny premier”.
Postkolonialny plan stworzenia nowej „rasy panów”, wykształconej na Zachodzie, która miała rządzić miejscowym motłochem, się nie udał. Polacy potraktowali na serio możliwość, którą daje demokracja, i już w 1993 roku wybrali postkomunistyczną większość w Sejmie, a za dwa lata również postkomunistycznego prezydenta. Co prawda owi ekstowarzysze szybko przebierali się w gatki liberałów i dziś stanowią główny elektorat tzw. platfusów, ale to już inna opowieść.
Po co przypomniałem ten obrazek? Aby przestrzec na przyszłość przed tego rodzaju zagrożeniem. Każde państwo, które nie ma charakteru kolonialnego i nie chce takim zostać, musi kształcić własne kadry, dać im szanse zdobycia doświadczenia i ciągłości wykonywanych ról. Muszą w większości wywodzić się z danej społeczności, mieć z nią związek, a kiedy dostaną część władzy, nie mogą zatracić tożsamości, która zawsze musi być choć trochę plemienna. Nie ustrzeże to nas przed degradacją elit i popełnianymi przez nie oczywistymi błędami. To nie jest żadna recepta na „dobre rządy”, tak jak nie jest nią nawet demokracja. To już jedyna droga do rządów sprawowanych w dobrej wierze, a właśnie z tym zarówno w Polsce, jak i w Rosji mieliśmy nie raz kłopot.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 862
Stulecie pokoju ryskiego przypadające w tym roku powinno być inspiracją nie tylko dla analiz historycznych dotyczących powoli już zapomnianej przeszłości, lecz również dla rozważań jak najbardziej współczesnych. Trwające faktycznie od sierpnia 1920 r. do marca 1921 r. negocjacje pokojowe miały początkowo charakter dwustronny – polsko-bolszewicki, później przekształcając się w rozmowy czterech stron, bo delegacja polska uznała jako strony tychże rozmów kolejne dwa państwa: Białoruś i Ukrainę, oczywiście reprezentowane przez polityków lewicowych, związanych z bolszewikami.
Warto bowiem przypomnieć, że relacje polsko-bolszewickie, reprezentowane po naszej stronie przez ludzi związanych z Naczelnikiem Państwa, były nawiązane dużo wcześniej i nigdy nie zostały przerwane, w tym również podczas wyprawy kijowskiej oraz będącej jej następstwem wojny, którą do dziś nazywamy wojną polsko-bolszewicką. Nawet jednak tym pojęciem musimy posługiwać się dość ostrożnie, bo państwo polskie, zarówno to uznane przez nas dziś za niepodległe, czyli istniejące w okresie po 11 listopada 1918 r., jak i efemeryda pod nazwą „Królestwa Polskiego” istniejąca w latach 1916-1918, również nie była w sensie prawnym w stanie wojny ani z Rosją, ani z państwem bolszewickim, bo przecież były to dwa odrębne twory prawne.
Państwo rosyjskie, będące od abdykacji Michaiła II (był cesarzem formalnie jeden dzień po ustąpieniu Mikołaja II) republiką, istniało w sensie prawnym w 1921 r., nikt nie zlikwidował go w sensie prawnym, co najważniejsze - jego przedstawiciele brali udział w konferencji wersalskiej. Ale nawet pseudopaństwo rządzone przez Radę Regencyjną, mimo nacisków ze strony jego niemiecko-austriackiego protektora, nie wypowiedziało wojny ani Rosji, ani innym państwom ententy: było nic nieznaczącym wasalem przegrywających wojnę państw centralnych. Natomiast w jakimkolwiek zakresie ów twór, który chcąc nie chcąc zalicza się do naszej historii („historii haniebnej”?), nigdy nie był wrogiem państwa bolszewickiego. Więcej – jego politycy chcieli stać się stroną negocjacji w Brześciu, które w 1918 r. doprowadziły do pokoju między niemieckojęzycznymi protektorami polskich kolaborantów a państwem bolszewickim.
Biorąc pod uwagę, że istniała ciągłość prawna między owym Królestwem Polskim a władzami już Rzeczypospolitej Polskiej utworzonymi po 11 listopada 1918 r. (to Rada Regencyjna przekazała swoją „władzę” przywiezionemu z Berlina Józefowi Piłsudskiemu, który ogłosił się w związku z tym „Tymczasowym Naczelnikiem Państwa”), relacje między stroną polską a państwem bolszewickim były wynikiem owego pokoju brzeskiego, o jakimkolwiek stanie wojny nie było mowy. Wręcz odwrotnie: Rada Regencyjna miała swoje przedstawicielstwo przy władzach państwa bolszewickiego, które istniało również po samorozwiązaniu się owej Rady.
Bolszewicy w latach 1919-1920 – jeszcze przed wyprawą kijowską - wielokrotnie proponowali zawarcie z państwem polskim układu pokojowego, a ich hojność w dzieleniu się z nami ziemiami, które do 1772 r. należały do państwa polsko-litewskiego, a z perspektywy Rosji były częścią „jedinoj niedelimoj Rosiji”, była bardzo duża. Jeszcze na początku 1920 r. – w zamian za uznanie dyplomatyczne – „dawali” nam dużo więcej spornego terytorium niż uzyskaliśmy za rok w traktacie ryskim. Na zawarcie formalnego pokoju z bolszewikami nie zgadzały się jednak państwa ententy, bo one wciąż uznawały istnienie Rosji, którą dziś w naszej polityce historycznej myli się z bolszewikami.
Po co przypominam te fakty? Przede wszystkim, aby przypomnieć, że ówczesnym politykom naszego państwa było dużo bliżej do bolszewików niż do Rosji. Co prawda w latach 1918-1920 Paryż i Londyn zmusił władze w Warszawie do nawiązania rozmów z wojskami rosyjskimi, a przede wszystkim z Armią Ochotniczą dowodzoną przez generała Antona Denikina, ale jak wiemy nigdy nie doszło do współdziałania militarnego między wojskiem polskim a armią rosyjską w walce z bolszewikami: wręcz odwrotnie – doszło do udanego zawieszenia broni między Polakami a Armią Czerwoną właśnie po to, aby mogła pokonać wojska rosyjskie. Nie było często podkreślanej dziś wrogości polsko-bolszewickiej, a często po obu stronach stołu w czasie rozmów bilateralnych siedzieli ludzie, którzy nie tylko się wcześniej dobrze znali, ale byli etnicznymi Polakami.
Witold Modzelewski