Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 37
Z cyklu Szkice polsko-rosyjskie: po co nam pokazano demencję „światowego przywództwa”, czyli poniżenie starości.
Nikczemność telewizyjnego theatrum podczas debaty dwóch kandydatów na urząd prezydenta USA jest czymś wyjątkowym nawet jak na standardy „prawdziwego Zachodu”. Publiczne poniżanie ludzi starych i niedołężnych jest czymś wstrętnym i moralnie odrażającym. Dla pokolenia oglądającego w dzieciństwie subtelny świat „Kabaretu Starszych Panów” jest czymś niepojętym, że można pokazywać, a przede wszystkim czerpać satysfakcję z demencji i bezradności starca, który nie był w stanie zapamiętać kilkudziesięciu banalnych zdań wypowiedzianych z okazji tzw. politycznej debaty. Należy zadać pytanie o granicę upadku cywilizacji, którą pasjonuje tego rodzaju nikczemność.
A może jednak nasz niesmak (oględnie mówiąc) ma przesłonić dużo ważniejsze przesłanie, które wynika z tego poniżenia starości? Może ktoś chciał przekazać nam coś zupełnie innego, np. taką oto myśl: nie jest ważne jaki kontakt z rzeczywistością ma urzędujący prezydent supermocarstwa (ponoć decydujący m.in. o użyciu broni jądrowej), bo faktycznie rządzi przecież ktoś zupełnie inny.
Wy, naiwni obywatele USA możecie sobie wybrać kogo chcecie, lecz to nie ma żadnego znaczenia. Przecież wielu zrozumiało, że „deficyty intelektualne” jednego z kandydatów nie były wynikiem stresu, lecz występowały już wcześniej.
Czy ktoś taki może czymkolwiek efektywnie rządzić? Wolne żarty. Być może zrozumieliśmy wreszcie sens tego przekazu: jeśli wybierzecie drugiego z kandydatów, to ów „twardziel” również nie będzie miał nic do gadania, bo to tylko figuranci i nic na to nie poradzisz. Możesz co najwyżej pójść na wybory, ale to nie ma żadnego znaczenia.
Ten przekaz jest paradoksalnie zgodny z (pseudo) naukową opowieścią na temat „stabilności fundamentów amerykańskiej demokracji”. Wybiera się między figurantami, którzy mogą być zarówno w stanie głębokiej demencji, albo prezentować wrzaskliwą pewność siebie inaczej odklejonego od rzeczywistości biznesmana. Nie ma to jednak żadnego znaczenia.
W końcu wszystko już było: pamiętam, że jeden z bliskich współpracowników Ronalda Regana (był taki aktor, który grał rolę prezydenta USA) napisał po latach, że w czasie reelekcji ów dżentelmen publicznie zupełnie serio twierdził, że kandyduje po raz pierwszy na urząd prezydenta. Szybko postępująca choroba (Alzheimer?) oddalała go od rzeczywistości, co jak widać nie miało większego znaczenia. Nie jest więc istotne, którego z nich wskażą obywatele, bo rządzić będą ci, których się nie wybiera.
Jest również jeszcze inne przesłanie wynikające z bidenowskich upokorzeń, które notabene wynika z nieudolnych prób zmniejszenia skali katastrofy jego sztabu wyborczego. Otóż poinformowano wyborców, że co prawda demencyjny kandydat jest daleki od rzeczywistości, lecz jego przeciwnik cały czas kłamie. Lepiej więc wybrać kogoś, kto nie jest w stanie skłamać, bo nie wie co mówi. Nawet antyamerykańskie Południe naszego globu i inni wrogowie „wolnego świata” nie byliby w stanie tak jednoznacznie zdyskredytować ustroju politycznego jedynego supermocarstwa. Tylko pozorną kompromitacją „światowego przywództwa” byłaby reelekcja obecnego prezydenta USA.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 855
Przypomnę na wstępie pewien obrazek z przeszłości. Gdy w 1916 roku niemiecko-austriaccy okupanci utworzyli „w Polsce odebranej Rosji” pseudopaństwo pod nazwą Królestwo Polskie, już w następnym roku jego istnienia zaczęli tworzyć jakieś atrapy organów administracji tego tworu, które co prawda nie miały żadnych realnych uprawnień, ale były obsadzane przez polityków uległych wobec okupantów. Jednym z nich był Józef Piłsudski.
Brak jakichkolwiek kompetencji owych „władz” uzasadniano w taki oto rasistowski sposób: Polacy nie są zdolni do samodzielnego rządzenia, muszą być kierowani przez ludzi o „wyższym poziomie cywilizacji”, który oczywiście reprezentowali zdegenerowani arystokraci obu niemieckojęzycznych cesarstw. Ich umiejętności rządzenia były aż tak imponujące, że po dwóch latach dostali solidnego kopa od własnych poddanych, a obaj cesarze po prostu tchórzliwie uciekli przed ich gniewem. Ale stosunek owych „elit” do „wiecznych dzieci”, czyli Polaków, w niczym nie uległ zmianie i tak już zostało do dziś dnia.
Również gdy po raz drugi – tym razem z własnej woli – weszliśmy przed trzydziestu laty pod cichy niemiecki protektorat, godząc się na ich „zjednoczenie”, czyli w czasie naszej obecnej „niepodległości”, także wmówiono nam, że o rządzeniu nie mamy jakiegokolwiek pojęcia, a każdy wykształcony w Polsce specjalista od czegokolwiek jest postkomuchem, który tak naprawdę to nic nie umie i do niczego się nie nadaje.
Myślano nawet o unieważnieniu formalnych dowodów uzyskania wykształcenia, które otrzymano pod „sowiecką okupacją”, czyli w latach 1945–1989, co dopełniłoby dzieła „odrodzenia Polski”, którą rządzą wyłącznie ludzie „wykształceni na Zachodzie”. Bo przecież tylko tam, czerpiąc z przebogatej krynicy prawdziwej cywilizacji, można uzyskać wiedzę uprawniającą do rządzenia Polakami.
Przypomnę najbardziej spektakularną próbę realizacji tej wizji. Otóż pierwsza zasada powszechnej elekcji głowy państwa uchwalona w 1990 roku nie stawiała kandydatom wymogu posiadania… obywatelstwa polskiego. Jak się później wygadali jej twórcy, chodziło im o start w wyborach… Zbigniewa Brzezińskiego, który – mimo polskich korzeni – nigdy nie ukrywał, że jest Amerykaninem i reprezentuje (zresztą wyjątkowo nieudolnie) wyłącznie interesy tego państwa. Z tej furtki skorzystał Stan Tymiński, który w pierwszej turze pokonał promowaną przez większość tzw. demokratycznej opozycji osobę, określaną jako „pierwszy niekomunistyczny premier”.
Postkolonialny plan stworzenia nowej „rasy panów”, wykształconej na Zachodzie, która miała rządzić miejscowym motłochem, się nie udał. Polacy potraktowali na serio możliwość, którą daje demokracja, i już w 1993 roku wybrali postkomunistyczną większość w Sejmie, a za dwa lata również postkomunistycznego prezydenta. Co prawda owi ekstowarzysze szybko przebierali się w gatki liberałów i dziś stanowią główny elektorat tzw. platfusów, ale to już inna opowieść.
Po co przypomniałem ten obrazek? Aby przestrzec na przyszłość przed tego rodzaju zagrożeniem. Każde państwo, które nie ma charakteru kolonialnego i nie chce takim zostać, musi kształcić własne kadry, dać im szanse zdobycia doświadczenia i ciągłości wykonywanych ról. Muszą w większości wywodzić się z danej społeczności, mieć z nią związek, a kiedy dostaną część władzy, nie mogą zatracić tożsamości, która zawsze musi być choć trochę plemienna. Nie ustrzeże to nas przed degradacją elit i popełnianymi przez nie oczywistymi błędami. To nie jest żadna recepta na „dobre rządy”, tak jak nie jest nią nawet demokracja. To już jedyna droga do rządów sprawowanych w dobrej wierze, a właśnie z tym zarówno w Polsce, jak i w Rosji mieliśmy nie raz kłopot.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 848
Stulecie pokoju ryskiego przypadające w tym roku powinno być inspiracją nie tylko dla analiz historycznych dotyczących powoli już zapomnianej przeszłości, lecz również dla rozważań jak najbardziej współczesnych. Trwające faktycznie od sierpnia 1920 r. do marca 1921 r. negocjacje pokojowe miały początkowo charakter dwustronny – polsko-bolszewicki, później przekształcając się w rozmowy czterech stron, bo delegacja polska uznała jako strony tychże rozmów kolejne dwa państwa: Białoruś i Ukrainę, oczywiście reprezentowane przez polityków lewicowych, związanych z bolszewikami.
Warto bowiem przypomnieć, że relacje polsko-bolszewickie, reprezentowane po naszej stronie przez ludzi związanych z Naczelnikiem Państwa, były nawiązane dużo wcześniej i nigdy nie zostały przerwane, w tym również podczas wyprawy kijowskiej oraz będącej jej następstwem wojny, którą do dziś nazywamy wojną polsko-bolszewicką. Nawet jednak tym pojęciem musimy posługiwać się dość ostrożnie, bo państwo polskie, zarówno to uznane przez nas dziś za niepodległe, czyli istniejące w okresie po 11 listopada 1918 r., jak i efemeryda pod nazwą „Królestwa Polskiego” istniejąca w latach 1916-1918, również nie była w sensie prawnym w stanie wojny ani z Rosją, ani z państwem bolszewickim, bo przecież były to dwa odrębne twory prawne.
Państwo rosyjskie, będące od abdykacji Michaiła II (był cesarzem formalnie jeden dzień po ustąpieniu Mikołaja II) republiką, istniało w sensie prawnym w 1921 r., nikt nie zlikwidował go w sensie prawnym, co najważniejsze - jego przedstawiciele brali udział w konferencji wersalskiej. Ale nawet pseudopaństwo rządzone przez Radę Regencyjną, mimo nacisków ze strony jego niemiecko-austriackiego protektora, nie wypowiedziało wojny ani Rosji, ani innym państwom ententy: było nic nieznaczącym wasalem przegrywających wojnę państw centralnych. Natomiast w jakimkolwiek zakresie ów twór, który chcąc nie chcąc zalicza się do naszej historii („historii haniebnej”?), nigdy nie był wrogiem państwa bolszewickiego. Więcej – jego politycy chcieli stać się stroną negocjacji w Brześciu, które w 1918 r. doprowadziły do pokoju między niemieckojęzycznymi protektorami polskich kolaborantów a państwem bolszewickim.
Biorąc pod uwagę, że istniała ciągłość prawna między owym Królestwem Polskim a władzami już Rzeczypospolitej Polskiej utworzonymi po 11 listopada 1918 r. (to Rada Regencyjna przekazała swoją „władzę” przywiezionemu z Berlina Józefowi Piłsudskiemu, który ogłosił się w związku z tym „Tymczasowym Naczelnikiem Państwa”), relacje między stroną polską a państwem bolszewickim były wynikiem owego pokoju brzeskiego, o jakimkolwiek stanie wojny nie było mowy. Wręcz odwrotnie: Rada Regencyjna miała swoje przedstawicielstwo przy władzach państwa bolszewickiego, które istniało również po samorozwiązaniu się owej Rady.
Bolszewicy w latach 1919-1920 – jeszcze przed wyprawą kijowską - wielokrotnie proponowali zawarcie z państwem polskim układu pokojowego, a ich hojność w dzieleniu się z nami ziemiami, które do 1772 r. należały do państwa polsko-litewskiego, a z perspektywy Rosji były częścią „jedinoj niedelimoj Rosiji”, była bardzo duża. Jeszcze na początku 1920 r. – w zamian za uznanie dyplomatyczne – „dawali” nam dużo więcej spornego terytorium niż uzyskaliśmy za rok w traktacie ryskim. Na zawarcie formalnego pokoju z bolszewikami nie zgadzały się jednak państwa ententy, bo one wciąż uznawały istnienie Rosji, którą dziś w naszej polityce historycznej myli się z bolszewikami.
Po co przypominam te fakty? Przede wszystkim, aby przypomnieć, że ówczesnym politykom naszego państwa było dużo bliżej do bolszewików niż do Rosji. Co prawda w latach 1918-1920 Paryż i Londyn zmusił władze w Warszawie do nawiązania rozmów z wojskami rosyjskimi, a przede wszystkim z Armią Ochotniczą dowodzoną przez generała Antona Denikina, ale jak wiemy nigdy nie doszło do współdziałania militarnego między wojskiem polskim a armią rosyjską w walce z bolszewikami: wręcz odwrotnie – doszło do udanego zawieszenia broni między Polakami a Armią Czerwoną właśnie po to, aby mogła pokonać wojska rosyjskie. Nie było często podkreślanej dziś wrogości polsko-bolszewickiej, a często po obu stronach stołu w czasie rozmów bilateralnych siedzieli ludzie, którzy nie tylko się wcześniej dobrze znali, ale byli etnicznymi Polakami.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 909
Współczesne „atrakcje” cywilizacji amerykańskiej
Niedawno przeczytałem kategoryczną tezę jednego z aktywnych medialnie rusofobów (rusofile nie mają prawa głosu), że „Rosja nie jest atrakcyjna kulturowo” i dlatego musimy być ulegli wobec „amerykańskiego protektoratu” (określenie prof. Zbigniewa Brzezińskiego).
Jeśli dobrze pojmuję tę myśl, nie jesteśmy dla siebie atrakcyjni („polskie badziewie”?), musimy więc mieć kulturę importowaną, a ta rodem zza oceanu jest „atrakcyjna” i dlatego ją musimy wybrać.
Bezsporne jest to, że cytowany na wstępie rusofob miał zapewne na myśli kulturę masową, zwłaszcza wypreparowany świat wideoklipów przeznaczonych na eksport do widza zarówno z Singapuru, jak i Afryki oraz Polski. Są to „produkty” o uniwersalnej estetyce, która ma być czytelna dla możliwie najbardziej masowego odbiorcy, jeśli chce on uciec od swojej estetycznej tożsamości. Jest to jednak kultura o „krótkim okresie przydatności”, mimo wysokiej wartości biznesowej. Inaczej mówiąc – podobnie jak większość współczesnych towarów – ma szybko się zużyć po to, aby można było ją zastąpić nowym „produktem”.
Jeśli ktoś nie wierzy w prawdziwość tej tezy, proponuję przeprowadzenie bardzo prostego „eksperymentu” myślowego. Kiedyś głównym „towarem eksportowym” amerykańskiej kultury były tzw. westerny: dobrzy kowboje, źli bandyci, najgorsi oczywiście „dzicy czerwonoskórzy”. Gdy dziś obejrzymy dowolny produkt z tej półki, będziemy porażeni jego beznadzieją, wręcz prymitywizmem intelektualnym i estetycznym (zły bandyta musiał być brzydki, nieogolony i brudny), rasistowską pogardą dla „kolorowych” i kobiet oraz obowiązkowym skretynieniem wszystkich pozytywnych bohaterów. A jakich doznań doświadczamy, gdy oglądamy nie tak dawno wyprodukowane światowe szlagiery filmowe jak Rambo czy Rocky? Z podobnymi odczuciami będziemy za 10 lat oglądać współczesne szlagiery amerykańskiego eksportu kulturowego o „herosach” agresji na Irak.
Czy obok tych „towarów jednorazowego użytku” ze świata kultury masowej używamy dziś na co dzień jakichś nowych amerykańskich towarów, które są lepsze od substytutów lub nie mają tychże substytutów? Z przeszłości zostały nam tylko coca-cola i dżinsy. Nie kupujemy amerykańskich samochodów, lodówek czy telewizorów, bo ktoś inny oferuje coś lepszego i tańszego, a o żywności zza oceanu nawet współczesna poprawność nakazuje mówić z obrzydzeniem.
Czasy supremacji cywilizacyjnej Stany mają już dawno za sobą, a ów sukces w przeszłości zawdzięczały ekonomicznemu i estetycznemu wyniszczeniu, które zafundowały Europie „Wielkie Niemcy” w latach 1939-1945. Gdy konkurent jest poturbowanym nędzarzem, łatwo prześcignąć go „cywilizacyjnie”.
Rosja jest rugowana z przekazu kulturowego przez obowiązującą w naszym kraju rusofobię, lecz nie powinniśmy tam szukać jakiejś alternatywy dla amerykańskiej tandety. Nie tędy droga, nie w tym rzecz. Musimy się wyzwolić z roli plagiatorów, których nie stać na własną tożsamość estetyczną, kulturową i cywilizacyjną. Miarą naszych osiągnięć nie może być kopiowanie obcych wzorców. Jesteśmy zdolni do wytworzenia oryginalnej estetyki, która będzie tworzyć naszą współczesną i przyszłą tożsamość. Ale musimy wyrwać się z zależności, którą umacnia nasza bieda i wyniszczenie miejscowej wytwórczości. Tylko dzięki osiągnięciu nadwyżki dochodów jakakolwiek wspólnota może (choć nie musi) tworzyć własny zasób kulturowy. Nędzarze są skazani na importowaną estetykę i cywilizację.
Gdy pożegnamy amerykański protektorat, opodatkujemy również „zachodnich inwestorów”.
Niedawno podczas dyskusji na temat relacji polsko-rosyjskich zorganizowanej przez Wydawnictwo Instytutu Studiów Podatkowych jeden z uczestników powiedział, że jedynym „celem strategicznym” polityki amerykańskiej w Polsce jest ochrona kilku – w sumie z perspektywy gospodarki tego kraju drugorzędnych – „inwestorów”, którzy nie chcą tu płacić podatków. Dopóki władze polskie nie będą przeszkadzać w zarabianiu na „preferencyjnych warunkach”, to będziemy się zaliczać do „wolnego świata”, bronionego (oczywiście słownie) w bezkompromisowy i nieprzejednany sposób przez owo supermocarstwo.
Wszystkie nadęte dyrdymały opowiadane na temat „niezmiennych i nadrzędnych zasad polityki amerykańskiej” są zawracaniem głowy, bo tam władza państwowa jest swoistą firmą usługową, której świadczenia można kupić poprzez inwestycje na rynku wyborczym. Jest to przecież sensu stricto gospodarka rynkowa: jeśli np. nie chcesz płacić podatków w jakimś państwie, możesz kupić sobie tę usługę prywatnie od jakiegoś „Andersena”, albo „zainwestować w politykę”, w tym amerykańską. W ten sposób można rozwiązać ów problem w całym „protektoracie amerykańskim”, a nawet powiększyć jego zasięg przez zmianę rządów jakiegoś kraju z „autorytarnych” na „demokratyczne” (czyli proamerykańskie).
Część słuchaczy pod wpływem tego dictum nawet rozejrzała się wokół z niepokojem. Czy autor powyższej tezy nie przekroczył aby tej cienkiej linii, za którą nawet słuchający tracą poczucie bezpieczeństwa? Przecież opiniotwórcze i liberalne media, medialni przedstawiciele nauki, a przede wszystkim cała klasa polityczna (bez wyjątku?) reprezentują całkowicie przeciwstawne poglądy. Ten, kto kwestionuje nie tylko „przywództwo” amerykańskie, ale również wyłącznie szlachetne i bezinteresowne motywy tego przywództwa, powinien milczeć. Nie ma prawa głosu, bo wolność słowa jest przywilejem tylko tych, którzy mieszczą się w oficjalnej poprawności. Reszta jest przecież „wrogą propagandą”.
Sądzę, że od pewnego czasu wielu autentycznych entuzjastów „Zachodu”, którzy bezinteresownie (zapewne są tacy) wspierali słowem, a nawet czynem zniszczenie Polski zwanej do 1989 r. „Ludową”, przeżywa dziś nie lada rozterki. Ponoć od tej daty „odzyskaliśmy niepodległość”, bo zakończyła się jakaś „okupacja” (sowiecka), a ledwo skrywaną cechą owej „niepodległości” jest panoszenie się obcych ambasadorów (bynajmniej nie rosyjskich), którzy w interesie jakiegoś „zachodniego inwestora” każą zmienić „polskie przepisy”, np. podatkowe, aby mógł on lepiej zarabiać.
Ja to znam z bliska. Od kilku lat postuluję proporcjonalne do papierosów opodatkowanie tzw. podgrzewaczy („wyrobów innowacyjnych”), których głównym dostawcą jest oczywiście tego rodzaju „inwestor”. Do października 2020 r. towary te nie były w ogóle opodatkowane akcyzą, a od tej daty obciążająca je akcyza jest pięciokrotnie niższa niż dla papierosów.
I co wynika z moich starań, które dałyby do budżetu ponad miliard złotych rocznie? Tylko tyle, że jestem publicznie i prywatnie atakowany przez ten koncern (można sobie przeczytać w Internecie) oraz przez przekupnych „dziennikarzy”, oczywiście „liberalnych”, ale również „prawicowych” (tu rządzi niepodzielnie PO-PiS). Jeden z polityków (opozycyjnych) powiedział mi nawet wprost, że opodatkowanie owych podgrzewaczy będzie na poziomie głównego substytutu (czyli papierosów) tylko wtedy, gdyby z jakichś powodów skurczyły się w Polsce wpływy amerykańskie, a do tego „dopuścić nie wolno”, bo nadejdzie wtedy „zagrożenie rosyjskie”. Nic dodać, nic ująć.
Witold Modzelewski