Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 220
Z cyklu Szkice polsko-rosyjskie: po co nam pokazano demencję „światowego przywództwa”, czyli poniżenie starości.
Nikczemność telewizyjnego theatrum podczas debaty dwóch kandydatów na urząd prezydenta USA jest czymś wyjątkowym nawet jak na standardy „prawdziwego Zachodu”. Publiczne poniżanie ludzi starych i niedołężnych jest czymś wstrętnym i moralnie odrażającym. Dla pokolenia oglądającego w dzieciństwie subtelny świat „Kabaretu Starszych Panów” jest czymś niepojętym, że można pokazywać, a przede wszystkim czerpać satysfakcję z demencji i bezradności starca, który nie był w stanie zapamiętać kilkudziesięciu banalnych zdań wypowiedzianych z okazji tzw. politycznej debaty. Należy zadać pytanie o granicę upadku cywilizacji, którą pasjonuje tego rodzaju nikczemność.
A może jednak nasz niesmak (oględnie mówiąc) ma przesłonić dużo ważniejsze przesłanie, które wynika z tego poniżenia starości? Może ktoś chciał przekazać nam coś zupełnie innego, np. taką oto myśl: nie jest ważne jaki kontakt z rzeczywistością ma urzędujący prezydent supermocarstwa (ponoć decydujący m.in. o użyciu broni jądrowej), bo faktycznie rządzi przecież ktoś zupełnie inny.
Wy, naiwni obywatele USA możecie sobie wybrać kogo chcecie, lecz to nie ma żadnego znaczenia. Przecież wielu zrozumiało, że „deficyty intelektualne” jednego z kandydatów nie były wynikiem stresu, lecz występowały już wcześniej.
Czy ktoś taki może czymkolwiek efektywnie rządzić? Wolne żarty. Być może zrozumieliśmy wreszcie sens tego przekazu: jeśli wybierzecie drugiego z kandydatów, to ów „twardziel” również nie będzie miał nic do gadania, bo to tylko figuranci i nic na to nie poradzisz. Możesz co najwyżej pójść na wybory, ale to nie ma żadnego znaczenia.
Ten przekaz jest paradoksalnie zgodny z (pseudo) naukową opowieścią na temat „stabilności fundamentów amerykańskiej demokracji”. Wybiera się między figurantami, którzy mogą być zarówno w stanie głębokiej demencji, albo prezentować wrzaskliwą pewność siebie inaczej odklejonego od rzeczywistości biznesmana. Nie ma to jednak żadnego znaczenia.
W końcu wszystko już było: pamiętam, że jeden z bliskich współpracowników Ronalda Regana (był taki aktor, który grał rolę prezydenta USA) napisał po latach, że w czasie reelekcji ów dżentelmen publicznie zupełnie serio twierdził, że kandyduje po raz pierwszy na urząd prezydenta. Szybko postępująca choroba (Alzheimer?) oddalała go od rzeczywistości, co jak widać nie miało większego znaczenia. Nie jest więc istotne, którego z nich wskażą obywatele, bo rządzić będą ci, których się nie wybiera.
Jest również jeszcze inne przesłanie wynikające z bidenowskich upokorzeń, które notabene wynika z nieudolnych prób zmniejszenia skali katastrofy jego sztabu wyborczego. Otóż poinformowano wyborców, że co prawda demencyjny kandydat jest daleki od rzeczywistości, lecz jego przeciwnik cały czas kłamie. Lepiej więc wybrać kogoś, kto nie jest w stanie skłamać, bo nie wie co mówi. Nawet antyamerykańskie Południe naszego globu i inni wrogowie „wolnego świata” nie byliby w stanie tak jednoznacznie zdyskredytować ustroju politycznego jedynego supermocarstwa. Tylko pozorną kompromitacją „światowego przywództwa” byłaby reelekcja obecnego prezydenta USA.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 314
Populistą jest ten, kto jest przeciw pasożytniczym elitom.
Obowiązująca poprawność nakazuje potępiać nie tylko Rosję, ale także tzw. populizm. Jest on jednoznacznie zły (jak Rosja) i nie wymaga dowodu dlaczego tak jest. Każdy, kto kwestionuje uprzywilejowanie pasożytniczych, a przede wszystkim wyjątkowo głupich elit zarządzających Zachodem jest populistą. Nikomu nie wolno upominać się o dobro biedniejących obywateli, krytykować degradacji, a w zasadzie likwidacji klasy średniej, a nawet dramatycznego spadku dzietności nie tylko Europy, lecz również USA.
Powiem coś oczywistego: ta część (rzekomo) rozwiniętego Zachodu, która osiągnęła sukces ekonomiczny, od lat w sposób naturalny wymiera, bo nie chce mieć dzieci. Jest w tym pewien fenomen znany od antycznego Rzymu. Jeśli chcemy w sposób nie do końca uprawniony tę przeszłość uogólnić, to można postawić tezę, że wymierające narody nie mają szansy na odrodzenie: ich zanik ze względu na spadek dzietności jest już nieuchronny i definitywny.
Odrodzenie (w sensie dosłownym) może przyjść tylko z zewnątrz w wyniku wędrówki ludów lub masowej imigracji „obcych”. Co prawda, można przybyszów płycej lub głębiej asymilować, ale tylko do czasu: dzieci lub wnuki „oswojonych” imigrantów przypomną sobie „starą” tożsamość i z hukiem odrzucą (przynajmniej w części) narzucone im wzorce kulturowe oraz ideologiczne.
Czy wymierające narody mają szansę przetrwania? Odpowiedź na to pytanie zależy od działań (we wszystkich możliwych sferach – ekonomicznej, świadomościowej, kulturowej a nawet estetycznej), które mają na celu wzrost dzietności. Wtedy ten cel może być częściowo osiągnięty. Ale właśnie te działania są „populizmem”, bo chcą chronić dobro zwykłych ludzi.
Działania te będą z istoty sprzeczne z interesami tych, którzy zarabiają na destrukcji obecnych struktur społecznych.
Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie, że rządzące od wieków elity można podzielić na twórcze i pasożytnicze. Te pierwsze organizują świat w ten sposób, że gromadzone w ich rękach bogactwo tworzy dorobek cywilizacyjny, który również służy ograbianej większości. Czym większej części, tym lepiej. Najprostszym tego przykładem były drogi i akwedukty, miasta i stadiony budowane przez rządzących republiką a potem cesarstwem rzymskim: sprzyjało to rozwojowi ekonomicznemu i podnosiło poziom życia nie tylko obywateli rzymskich.
Elity pasożytnicze natomiast trwonią gromadzone bogactwa zwłaszcza na prowadzenie przegranych wojen (wojny z reguły są przegrane) lub „cywilizują” podbite kraje, które burząc się przeciwko najeźdźcom niszczą to, co dostały.
Od kilku dziesięcioleci elity rządzące tą częścią świata, w tym naszą ojczyzną, upodabniają się do tego drugiego wzorca. Ich sukces jest „restrukturyzacją” czy też „reformacją” życia zwykłych ludzi, czyli ich zubożeniem. Każdy, kto zdecyduje się piętnować absurd takich rządów, oczywiście obrywa za „populizm”. Można więc zaryzykować tezę, że każdy, kto w tym świecie zrobi coś dobrego dla obywateli jest wrogiem systemowym. Przypomnę, że największym przeciwnikiem „populistów” był (i jest) idol wszystkich liberałów, były dwukrotny wicepremier i minister finansów, Leszek Balcerowicz. Ostatnio został „zdjęty” z opiniotwórczych mediów, bo jego tyrady istotnie zmniejszały i tak już spadające poparcie dla rządzących liberałów.
Mam w związku z tym dość zabawny wniosek: należy powołać paneuropejski związek populistów, bo sądzę, że jesteśmy większością. Mogą do niego wstąpić również ekscentryczni miliarderzy, których dobrym przykładem jest prezydent elekt zza oceanu. Związek ten odsunie od władzy pasożytnicze elity i zahamuje degradację Zachodu, dbając o interesy zwykłych ludzi. A drogą do tego celu będzie zakończenie bezsensownych wojen: również tych, które ów Zachód prowadzi z Rosją „zużywając” do tego celu Ukraińców.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1123
Przypomnę na wstępie pewien obrazek z przeszłości. Gdy w 1916 roku niemiecko-austriaccy okupanci utworzyli „w Polsce odebranej Rosji” pseudopaństwo pod nazwą Królestwo Polskie, już w następnym roku jego istnienia zaczęli tworzyć jakieś atrapy organów administracji tego tworu, które co prawda nie miały żadnych realnych uprawnień, ale były obsadzane przez polityków uległych wobec okupantów. Jednym z nich był Józef Piłsudski.
Brak jakichkolwiek kompetencji owych „władz” uzasadniano w taki oto rasistowski sposób: Polacy nie są zdolni do samodzielnego rządzenia, muszą być kierowani przez ludzi o „wyższym poziomie cywilizacji”, który oczywiście reprezentowali zdegenerowani arystokraci obu niemieckojęzycznych cesarstw. Ich umiejętności rządzenia były aż tak imponujące, że po dwóch latach dostali solidnego kopa od własnych poddanych, a obaj cesarze po prostu tchórzliwie uciekli przed ich gniewem. Ale stosunek owych „elit” do „wiecznych dzieci”, czyli Polaków, w niczym nie uległ zmianie i tak już zostało do dziś dnia.
Również gdy po raz drugi – tym razem z własnej woli – weszliśmy przed trzydziestu laty pod cichy niemiecki protektorat, godząc się na ich „zjednoczenie”, czyli w czasie naszej obecnej „niepodległości”, także wmówiono nam, że o rządzeniu nie mamy jakiegokolwiek pojęcia, a każdy wykształcony w Polsce specjalista od czegokolwiek jest postkomuchem, który tak naprawdę to nic nie umie i do niczego się nie nadaje.
Myślano nawet o unieważnieniu formalnych dowodów uzyskania wykształcenia, które otrzymano pod „sowiecką okupacją”, czyli w latach 1945–1989, co dopełniłoby dzieła „odrodzenia Polski”, którą rządzą wyłącznie ludzie „wykształceni na Zachodzie”. Bo przecież tylko tam, czerpiąc z przebogatej krynicy prawdziwej cywilizacji, można uzyskać wiedzę uprawniającą do rządzenia Polakami.
Przypomnę najbardziej spektakularną próbę realizacji tej wizji. Otóż pierwsza zasada powszechnej elekcji głowy państwa uchwalona w 1990 roku nie stawiała kandydatom wymogu posiadania… obywatelstwa polskiego. Jak się później wygadali jej twórcy, chodziło im o start w wyborach… Zbigniewa Brzezińskiego, który – mimo polskich korzeni – nigdy nie ukrywał, że jest Amerykaninem i reprezentuje (zresztą wyjątkowo nieudolnie) wyłącznie interesy tego państwa. Z tej furtki skorzystał Stan Tymiński, który w pierwszej turze pokonał promowaną przez większość tzw. demokratycznej opozycji osobę, określaną jako „pierwszy niekomunistyczny premier”.
Postkolonialny plan stworzenia nowej „rasy panów”, wykształconej na Zachodzie, która miała rządzić miejscowym motłochem, się nie udał. Polacy potraktowali na serio możliwość, którą daje demokracja, i już w 1993 roku wybrali postkomunistyczną większość w Sejmie, a za dwa lata również postkomunistycznego prezydenta. Co prawda owi ekstowarzysze szybko przebierali się w gatki liberałów i dziś stanowią główny elektorat tzw. platfusów, ale to już inna opowieść.
Po co przypomniałem ten obrazek? Aby przestrzec na przyszłość przed tego rodzaju zagrożeniem. Każde państwo, które nie ma charakteru kolonialnego i nie chce takim zostać, musi kształcić własne kadry, dać im szanse zdobycia doświadczenia i ciągłości wykonywanych ról. Muszą w większości wywodzić się z danej społeczności, mieć z nią związek, a kiedy dostaną część władzy, nie mogą zatracić tożsamości, która zawsze musi być choć trochę plemienna. Nie ustrzeże to nas przed degradacją elit i popełnianymi przez nie oczywistymi błędami. To nie jest żadna recepta na „dobre rządy”, tak jak nie jest nią nawet demokracja. To już jedyna droga do rządów sprawowanych w dobrej wierze, a właśnie z tym zarówno w Polsce, jak i w Rosji mieliśmy nie raz kłopot.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 299
Zwykli Europejczycy nie chcą wojny z Rosją w interesie władz w Kijowie
Co pewien czas słyszymy coś, co kiedyś nazwano by „powtórką z rozrywki”. Reakcja na kompletną porażkę polityki wschodniej „kolektywnego Zachodu” wypisz wymaluj przypomina nasze biadolenie sprzed 80 laty. Scenariusz jest wciąż taki sam: zaczyna się od aroganckiego prężenia muskułów, pogardliwego poczucia wyższości, a kończy upokarzającą porażką, którą przykrywa się wyrzutem „nieprzewidywalności” naszych (pseudo) sojuszników.
Jaki był sens marnowania setek miliardów euro na z góry przegraną wojnę, zaklinając rzeczywistość, że ”Rosja tej wojny nie może wygrać”? Przecież każdą wojnę, nawet najbardziej „sprawiedliwą”, można przegrać, zwłaszcza gdy przeciwnik jest większy i silniejszy. Słyszymy dziś polityczne opowiastki o jakiś „500 mln ludzi”, którzy „proszą 300 mln, aby pokonać 140 mln”. Czy aby choć jeden promil owych 500 mln ludzi chce umierać w okopach Mariupola za „walczącą Ukrainę”? Absurd tu goni absurd.
Każda kolejna „prawda etapu” wypowiadana w zgodzie przez (prawie) cały „kolektywny Zachód” jest zaprzeczeniem poprzednich „prawd”, które wypowiadano z takim samym namaszczeniem. Przez trzy lata dawano liczone w setki miliardów (euro lub dolarów) donacje skorumpowanej (lecz jakoby „prozachodniej”) kleptokracji ponoć po to, aby przy jej pomocy „pokonać Rosję”, aby (już nie zagrażała Europejczykom).
Było w tym działaniu coś wyjątkowo cynicznego, bo zdrowy rozsądek i doświadczenie życiowe podpowiadało, że z perspektywy zwykłych Ukraińców owa wojna nie może skończyć się dla nich tylko wyniszczeniem i grabieżą - niezależnie od tego, jakie bzdury na temat jej wyniku będą opowiadać „wolne media”. I czym później zakończy się ta wojna, tym straty słabszego będą bezwzględnie i proporcjonalnie większe. To przecież była (jakoby) „nasza wojna”, której (jakoby) celem było wyzwolenie wszystkich bez wyjątku ziem tego państwa spod cudzej okupacji, a przede wszystkim takie osłabienie Rosji, która miała „prosić o pokój”. Po trzech latach owej pomocy twierdzi się, że „osłabiona Rosja” zagraża trwale przestraszonym politykom, którzy chcą nam narzucać jeszcze większe zbrojenia.
Z tej perspektywy poprzednie trzy lata nie miały żadnego sensu, bo przecież gdyby wojska rosyjskie nominalnie zajęły istotną część, a nawet większość, ziem tego państwa, to Rosja ugrzęzłaby militarnie na wiele dziesięcioleci, próbując spacyfikować te tereny. Przypomnę, że uśmierzenie oporu proniemieckiej partyzantki ukraińskiej (UPA i OUN) po drugiej wojnie światowej zajęło dużo silniejszej Armii Czerwonej ponad pięć lat. Przecież z punktu widzenia Rosji próba podboju całości ziem tego państwa byłaby największym oczywistym błędem od 1940 roku, gdy ówczesny ZSRR zaatakował dużo mniejszą Finlandię. Lecz w Helsinkach rządzili ludzie o kwalifikacjach politycznych, z którymi nie może równać się były komik i jego ekipa „zielonych trubadurów” (jak ich nazywają Ukraińcy). Finowie oddali część ziem w zamian za pokój; bo po cóż komu ziemia, gdy wyginą lub uciekną jej mieszkańcy?
Podobnym kompromisem skończy się również ta wojna, tylko szkoda setek tysięcy zabitych, miliona kalek i kilkunastu milionów emigrantów. Antyrosyjska partyzantka na okupowanych terenach będzie mieć marginalne znaczenie, bo większość potencjalnych chętnych zginęła lub uciekła zagranicę. Nie bez powodu również większość naszych rodaków mówi, że nie ma zamiaru odejmować sobie więcej od ust dla sfinansowania jakiś gigantycznych zbrojeń. Sam ten pomysł jest czymś absurdalnym, a zwłaszcza utworzenie półmilionowej armii. Bez przymusu i łapanek w stylu iście ukraińskim nie uzbiera się nawet połowy tej armii. Czy ktoś o zdrowych zmysłach uwierzy, że „żyjące w sieci” lemingi z „pokolenia Z” pojadą dobrowolnie do koszar, aby potem gnić w okopach „wschodniej flanki NATO”, tym razem w wersji odchudzonej (bez USA)? Czy ktoś naprawdę wierzy, że za cztery lata Amerykanie wybiorą ponownie Joe Bidena, albo jego rechoczącą wciąż zastępczynię po to, aby dokładać do „naszej wojny” z Rosją? Litości.
Cóż pozostało przegranym? Biadolić nad „czwartą zdradą Zachodu”, szybko spakować manatki („plecaczek”) przed ucieczką od odpowiedzialności. Pożegnamy się bez żalu. A im pozostanie trud naprawy tego, co zepsuli. Najnowszy pomysł przegranych jest następujący: chcą nas przy pomocy straszenia wojną z Rosją skłonić do zgody na przekształcenie Unii Europejskiej (tylnymi drzwiami) w jakąś IV Rzeszę. To też zakończy się porażką, podobnie jak chociażby równie mądry pomysł Zielonego Ładu. Czeka nas duże sprzątanie naszego domu.
A tak na koniec przy okazji: prezydent Trump likwiduje dwie rozgłośnie propagandowe: „Głos Ameryki” i „Wolną Europę”. Składam wyrazy współczucia pokoleniom wychowanym przez te media. Skąd będą czerpać wiedzę o „amerykańskim przywództwie”?
Witold Modzelewski