Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 791
Mamy być wyłącznie naśladowcami. Upodabniać się do niedoścignionych dla nas „zachodnich” wzorców, a najlepiej je kopiować. Wartościowe jest u nas tylko to, co jest z nimi zgodne lub je do złudzenia przypomina. Wszystko inne to „miejscowa wiocha”, „obciach”, „polski śmietnik”, który zasługuje wyłącznie na szyderstwo lub kpinę. Pamiętamy, jak „opozycyjna poprawność” nakazywała nam mówić w okresie Polski Ludowej o polskich towarach? Gorsze były tylko te, które miały pieczątkę Made in USSR (wyjaśnienie dla młodego pokolenia – „wyprodukowane w Związku Radzieckim”). Nauczono nas skutecznie pogardy dla naszych produktów, myśli, a nawet sztuki, bo przecież to wstyd z czymś takim się obnosić, dobre jest tylko to, co jest „zachodnie”.
Taką świadomość prezentowali i propagowali publicznie przez długie minione lata członkowie tzw. opozycji demokratycznej, powstałej jeszcze w czasie nieboszczki Polski Ludowej, lecz również wyhodowane na jej łonie „dzieci resortowe”, które przejęły później władzę w Trzeciej RP. Pamiętam, jak na jednej z narad z udziałem ministrów powołanych już do rządu „wolnej Polski” (prawie wszyscy byli nota bene potomkami komunistycznej nomenklatury, a potem przepoczwarzyli się w nieprzejednanych liberałów) jeden z nich powiedział, że skoro znany koncern amerykański bardzo chce w Polsce produkować tapicerkę, to powinniśmy mu za to tylko dziękować, bo to jakoby są granice naszych umiejętności, a samochodów produkować nie powinniśmy, bo jest to „dla nas nieosiągalne”.
Traf chciał, że ów koncern zamknął później kolejny rok gigantyczną stratą, a jego prezesi przylecieli do Waszyngtonu prywatnymi odrzutowcami po miliardowe subwencje, które oczywiście dostali. Polscy producenci samochodów nie otrzymali dotacji, a majątek tych firm, który zbudowano kosztem biedy milionów Polaków, rozdano za bezcen lub po prostu zniszczono. Np. Rumuni byli od nas o niebo mądrzejsi, a może po prostu ich „resortowe dzieci”, które tam też dorwały się do władzy jako „opozycja antykomunistyczna”, nie były aż tak ogłupiałe.
Bezwzględny nakaz naśladownictwa obowiązuje do dziś również w nauce, publicystyce, nawet w codziennych rozmowach. Za intelektualistę uchodzi tylko ten, kto co pewien czas cytuje jakiegoś zachodniego autora i pochwali się, że zna jego z reguły dość mętne wynurzenia. Nikt nie wgłębia się w tę myśl, zresztą nikogo ona nie interesuje. Lista lektur obowiązkowych jest zamknięta z wyraźnym wskazaniem na Anglosasów. Francuzów nikt nie czyta, bo nie zna ich języka, a poza tym są podobnie nieistotni jak Włosi czy Rosjanie.
Czy mamy szanse kiedyś zerwać te pęta? Przecież pozbawienie nas prawa do jakiejkolwiek oryginalności, a zwłaszcza własnych poglądów i ocen, jest zamierzeniem biznesowym. Brak własnej interpretacji czyni nas bezbronnymi, podatnymi na wpływy, a przede wszystkim na wskroś naiwnymi. Aby można było wyciskać po raz kolejny „polską cytrynę”, pozbawić nas tego, co jeszcze mamy, musimy wierzyć, że naszą jedyną rolą jest uległość i potulne dostosowanie się do europejskich lub sojuszniczych „konieczności”. Przecież musimy się podporządkować prawu wspólnotowemu, które w dodatku jest jakoby nadrzędne nad prawem polskim, i np. pozamykać kopalnie węgla, wyrzucić na bruk setki tysięcy ludzi, złamać im życie, pozbawiając praw i perspektyw. To tylko przykład, ale dziś najbardziej czytelny. Dlaczego mamy to zrobić? Zniszczy to całość polskiej energetyki, która ma charakter węglowy, pozbawi pracy i źródeł utrzymania kolejne setki tysięcy ludzi, a Polska będzie musiała importować energię elektryczną.
Oczywiście najważniejszym skutkiem owej uległości będzie zmuszenie do emigracji zarobkowej co najmniej miliona ludzi ze zniszczonych branż. Z otwartymi rękoma przyjmą ich przede wszystkim Niemcy oraz większość państw UE borykających się z nierozwiązanym i nierozwiązywalnym problemem nieasymilujących się imigrantów z Afryki i Azji. A nam nie wolno mieć własnego zdania na ten temat. Gdyby ktoś odważył się powiedzieć coś, co odbiegałoby choć trochę od wasalnej poprawności, zostanie natychmiast zgromiony przez zacietrzewionych obrońców naszej głupoty, którzy najczęściej stroją się w piórka „sił proeuropejskich”, „proatlantyckich” czy też po prostu „liberalnych”.
Brak prawa do jakiejkolwiek oryginalności, będącej naszą największą i najgroźniejszą przypadłością, hoduje się u nas od dzieciństwa. Chyba każdy z nas pamięta, w jaki sposób nawet małe dziecko wyróżniające się wyłącznie posiadaniem przysłowiowych zachodnich majtek, które czyniły je lepszym od innych, wyszydzało gorszych rówieśników pozbawionych nobilitujących ich rzeczy. A wśród młodzieży, zdominowanej zwłaszcza przez „Onetinteligencję”, ta postawa jest od lat regułą. Z nich wyrastają kolejne pokolenia „prawdziwych Europejczyków”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 937
Przytłoczeni codziennością, a przede wszystkim strachem przed zarazą, nie zauważamy, że w tym roku mija również setna rocznica tzw. wyprawy kijowskiej, czyli dziwacznego w swoim zamyśle i tragicznego w skutkach ataku na Ukrainę wiosną 1920 roku. Przypomnę tylko w skrócie jej przebieg. Wojsko polskie zajmuje praktycznie bez walki Kijów*, instaluje tam marionetkowe „władze ukraińskie” w osobie Symona Petlury, z którym wcześniej Piłsudski zawarł bez wiedzy rządu i Sejmu tajną konwencję wojskową.
Po kilku tygodniach okupacji Kijowa zaczyna się paniczny odwrót, przy czym atakujące nas wojska bolszewickie są mniej liczne i dużo gorzej uzbrojone od wojsk polskich. Naszym zwycięzcą jest m.in. tzw. Armia Konna, którą dowodził były sierżant armii carskiej, kozak Siemion Budionny.
Niech nas jednak nie zmylą nazwy – owa „armia” liczyła co najwyżej kilkanaście tysięcy jeźdźców, w większości kozaków dońskich, co uwiecznił literacko jej polityczny komisarz Izaak Babel. W czasie panicznego odwrotu wojsk polskich rozpoczęła się na północy wielka ofensywa wojsk bolszewickich, którą dowodził zruszczony, zresztą dość powierzchownie, Polak – Michaił Tuchaczewski, były młodszy oficer armii carskiej.
Uratował nas pamiętny Cud nad Wisłą, ale to było dwa miesiące później i to zupełnie inna historia. Wróćmy jednak do wyprawy kijowskiej i jej (bez)sensu. Przedwojenna propaganda historyczna, zdominowana przez piłsudczyków, wymyśliła taką oto legendę tej wojny, którą do dziś powtarza większość polskich historyków.
Piłsudski chciał (jakoby) zbudować egzotyczne państwo będące federacją Polski, Litwy i Ukrainy, a zajęcie Kijowa było potrzebne, by zainstalować tam rząd oczywiście „niepodległej” Ukrainy, która zgłosiłaby akces do tej federacji. Symon Petlura okazał się jednak nikim na ukraińskiej scenie politycznej; nie miał jakiegokolwiek poparcia i nie był w stanie nawet przy pomocy wojsk polskich zdobyć realnej władzy, czyli odpowiedzialni za klęskę są oczywiście sami Ukraińcy, którzy nie poparli kogo trzeba i nie chcieli bronić samego Petlury przed wewnętrznymi i zewnętrznymi wrogami.
Wizja ta zupełnie nie trzyma się kupy, bo – jak udowodnili to nie raz rzetelni historycy – koncepcja federalistyczna, której autorstwo przypisuje się Piłsudskiemu, nie obejmowała Ukrainy. Tu zacytuję Marka Kornata, twierdzącego, że „Ukraina (w koncepcji politycznej Piłsudskiego – przypomnienie W.M.) nie była objęta wizją federacji. Miała powstać jako odrębne państwo, a związane z Polską tylko sojuszem wojskowym” (M. Kornat, Polska-Rosja Sowiecka. Listopad 1918 – kwiecień 1920. Konflikt koncepcji terytorialnych i spór o kształt Europy Wschodniej, w: Rok 1918. Odrodzona Polska i sowiecka Rosja w nowej Europie, t. 1, Warszawa 2019).
Zresztą ani wtedy, ani wcześniej nikt nie chciał utworzenia państwa polsko-ukraińskiego. Przypomnę, że po raz pierwszy wymyślono jakąś „samostijną Ukrainę” w 1917 roku, a autorami tego pomysłu byli jeszcze kajzerowscy politycy, którzy zaprosili jej „władze” do Brześcia i wyznaczyli rolę „strony” podpisującej pokój z rządem bolszewickim. Ów „rząd” zobowiązał się wyżywić ukraińskim zbożem zdychające z głodu państwa dwóch niemieckojęzycznych cesarzy, za co oddawano mu spory kawałek byłej Kongresówki (Chełmszczyzna) i część Podlasia.
Ów „rząd Ukraińskiej Republiki Ludowej” szybko jednak upadł, gdyż był tworem sztucznym. Wojska niemieckie zajęły większość ziem rosyjskich, które dziś tworzą państwo ukraińskie, i rozpoczęli rabunek wszystkiego, zwłaszcza żywności, na skalę nawet większą niż to robili na terenie okupowanej przez nich Kongresówki w latach 1915–1918 – wycinano lasy, demontowano przemysł, a nawet rozbierano domy miejscowej ludności.
Owa „niepodległość”, czyli okupacja niemiecka, podobnie jak Polakom z etnicznej Polski kojarzyła się jak najgorzej – panowały głód, bezprawie, systematyczny rabunek. Tylko nieliczni utożsamiali się wówczas z pseudopaństwami tworzonymi pod niemiecką kuratelą i trudno ich inaczej nazwać niż kolaborantami współodpowiedzialnymi za głód i grabież okupantów, mimo że po stu latach, również w Polsce, trafili na pomniki i do panteonu „ojców niepodległości”. Pomysł polityczny wyprawy kijowskiej był więc kolejną mutacją niemieckiej koncepcji z 1918 roku. Ba, nawet ów Petlura miał „rządzić” państwem o tej samej nazwie, czyli Ukraińską Republiką Ludową, będącą prawną kontynuacją tworu sygnującego pokój brzeski.
Przypomnę jednak, że Ententa nigdy nie uznała jego ważności i wypowiedziała go również najważniejsza strona – Rada Komisarzy Ludowych państwa bolszewickiego. Pozostałe strony tego pokoju albo już nie istniały (Cesarstwo Austriackie), albo podpisały się pod traktatem wersalskim unieważniającym ustalenia w Brześciu. Nie mieliśmy więc nawet pozornego tytułu do agresji na te ziemie, które w sensie prawnym wciąż należały do Państwa Rosyjskiego.
W sumie – mówiąc obrazowo – była to ostatnia w tamtym czasie próba reanimacji niemieckiej wersji ułożenia tej części Europy Wschodniej. Na kolejną, tym razem trwalszą, trzeba będzie poczekać aż do 1991 roku. Gdyby jednak Piłsudskiemu udało się ów plan zrealizować, to tzw. Kresy Wschodnie w części należącej do 1914 roku do Rosji nie weszłyby w skład Państwa Polskiego.
W przypadku gdy po polskiej stronie pozostałyby ziemie byłej Galicji Wschodniej z Lwowem, Tarnopolem i Stanisławowem, czyli najsilniejszymi wtedy ośrodkami nacjonalizmu ukraińskiego, to tylko kwestią czasu byłby konflikt zbrojny z Polską, a nawet antypolskie powstanie ukraińskie finansowane przez „niepodległy” Kijów.
Również bez Galicji Wschodniej owa „Ukraińska Republika Ludowa” byłaby państwem większym od Polski, ludniejszym, a przede wszystkim bogatszym i o wyższym przyroście naturalnym. Realnym efektem tejże wyprawy, gdyby osiągnięto jej deklarowany cel, byłoby wykreowanie państwa wrogiego i oddanie pod jego władze całej polskiej i żydowskiej ludności zamieszkującej te ziemie, czyli pogromy i rzezie z czasów drugiej z wielkich wojen mogłyby się zacząć dużo wcześniej.
Nie byłoby więc żadnych „Kresów Wschodnich”, tylko nacjonalistyczne i antypolskie państwo rządzone prawdopodobnie tak samo źle jak obecna Ukraina. Bardzo szybko weszłoby ono w strefę wpływów republikańskiego Berlina, który nigdy nie ukrywał nienawiści, a nawet pogardy dla Polski i Polaków, czyli bylibyśmy otoczeni z dwóch stron przez dwa silniejsze państwa, realizujące ten sam antypolski program likwidacji naszej państwowości.
Jedyną dla nas szansą byłby konflikt „samostijnej” Ukrainy z państwem bolszewickim, które już wtedy utworzyło namiastki państwowości ukraińskiej w wersji bolszewickiej i w tym celu w sposób jawny lub ukryty zaatakowałoby „niepodległą” Ukrainę.
Chyba dostrzegamy również analogię do współczesności. Gdyby obecna Wielka Ukraina nie była w konflikcie z popieranymi przez Rosję separatystami, prędzej czy później weszłaby w konflikt z Polską, zwłaszcza że żyje w naszych granicach duża, licząca ponad trzysta tysięcy osób, diaspora ukraińska (nie licząc imigrantów, których jest ponad milion), a w Kijowie nikt nie ukrywa sentymentu do ziem, które dziś leżą po naszej stronie Bugu. Może więc dobrze się stało, że wyprawa kijowska skończyła się dla nas klęską?
Witold Modzelewski
*Owo zajęcie miało równie groteskowy charakter jak sama wyprawa, kilku żołnierzy wsiadło bowiem do tramwaju i dojechało nim do centrum miasta. Czyli nikt z mieszkańców nie zauważył naszego „wielkiego tryumfu militarnego”, który był hucznie i głośno fetowany przez ówczesny Sejm.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 880
Kiedy myśli się o polskiej polityce wschodniej prowadzonej przez wszystkie rządy minionego trzydziestolecia (liberalno-lewicowe, liberalne i prawicowe), należy wskazać co najmniej trzy tzw. obszary (okropnie brzmi) naszej aktywności międzynarodowej: narrację, stosunki gospodarcze i geopolitykę.
Pragnę również zastrzec, że ów „Wschód” jako przestrzeń polityczną rozumiem w sposób tradycyjny, czyli jako wschodnią część Europy, którą wypełniają (przede wszystkim) Rosja, państwa powstałe po rozwiązaniu w 1991 roku Związku Radzieckiego i południowoeuropejskie państwa należące w przeszłości do „obozu państw socjalistycznych”.
Sądzę, że w tej przestrzeni mieści się na północy Finlandia (do 1918 roku była częścią państwa rosyjskiego), a na południu Turcja, ale nawet wyznawcy naszej postmocarstwowości jako „strategicznego sojusznika Stanów Zjednoczonych” nie sięgają wyobraźnią aż tak daleko.
Zacznijmy od języka („narracji”), którym posługuje się polska polityka wschodnia tego okresu. Jest to wrogi, podniecony język, wypełniony bez przerwy ostrzeżeniami przed „rosyjską agresją” lub „zagrożeniem rosyjskim”. Nie ma w nim czegokolwiek, co zasługiwałoby na miano tradycyjnie pojmowanej „polityki” w realiach międzynarodowych. Nie wiadomo również, do kogo adresowane są oświadczenia o „rosyjskim zagrożeniu”, „groźbie wojny hybrydowej”, „zielonych ludzikach” i „agresywnych zamiarach Putina”.
Mam wrażenie, że wszystkie te słowa służą tylko temu, aby je wypowiedzieć, i nie sięgajmy wyobraźnią dalej, a przede wszystkim nie wiemy, jaki mają wywołać skutek. Chyba jest on zupełnie nieważny. Nie oczekujemy reakcji, akceptacji, a nawet polemiki. Powiedzieliśmy swoje i już. Przyjęliśmy rolę osamotnionej Kasandry, której zupełnie nie obchodzi to, czy ktoś w ogóle słucha jej głosu.
Jeżeli dobrze rozumiem wizję nieszczęść, które czekają ten region świata, to namalowano ją w sposób następujący: − Rosja po „agresji na Gruzję”, „aneksji Krymu” i „wschodniej Ukrainy” nie zatrzyma się w swoich apetytach, przez co zagraża (czym? Kolejną aneksją?) państwom bałtyckim, a nawet Polsce;
− my „nie oddamy ani guzika”, musimy budować swój arsenał, kupując od Stanów Zjednoczonych drogie uzbrojenie, a przede wszystkim umacniać „wschodnią flankę NATO” (przeciw Rosji);
− sami nie umiemy się obronić (dlaczego?), konieczne jest więc wprowadzenie na nasze terytorium obcych wojsk, dlatego zabiegamy usilnie o stałą obecność wojsk państw NATO, najlepiej amerykańskich i brytyjskich, a nawet niemieckich, choć one już są obecne na naszych poligonach i trwale stacjonują na terytorium państw bałtyckich, co w świadomości (większości) Polaków rodzi raczej złe skojarzenia;
− naszą rolą jest „mobilizowanie” światowej opinii publicznej przeciwko „rosyjskiemu zagrożeniu”, nieustawanie w wysiłkach (słownych) i epatowanie (bezskuteczne) o antyrosyjską solidarność państw tego regionu.
Mam wrażenie, że nie zależy nam również na tym, czy ktoś bierze na poważnie nasze podniosłe słowa. Nie ma to dla nas zresztą żadnego znaczenia, bo jednocześnie nie chcemy się wplątać w żaden realnie istniejący spór. Przez prawie piętnaście lat wspieraliśmy słownie majdanową Ukrainę, gromiliśmy (słownie) rosyjską agresję, ale bynajmniej nie zabolało nas całkowite pominięcie przy stole rokowań mających na celu zakończenie tego konfliktu. Nikt nas tam nie chce, bo również nikt nie słucha naszej politycznej narracji.
Sądzę, że wszyscy adresaci naszego gadania traktują nas jako niegroźnych podjudzaczy, którzy w razie czego wezmą ogon pod siebie i zostawią partnerów na lodzie. Zresztą co mielibyśmy zrobić w ich interesie? Nie mamy na to ani środków, ani chęci (czyli tu jesteśmy zaskakująco racjonalni).
Zapominamy również, że w świadomości politycznej nowych państw powstałych na wschód i północ od naszej wschodniej granicy, jesteśmy byłym… agresorem (podobnie jak Rosja i Związek Radziecki), którego poparcie dla ich niepodległościowych ambicji brzmi zupełnie niewiarygodnie. Ciągle jesteśmy skrycie podejrzewani o chęć powrotu na „ich” terytorium oraz zgłoszenia roszczeń terytorialnych i majątkowych („walka o Kresy Wschodnie”).
Z perspektywy Wilna czy Kijowa nasze bezwarunkowe wsparcie dla niepodległości tych państw jest czymś wręcz podejrzanym, dlatego że są to państwa ze swej istoty antypolskie, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie może w Polsce popierać ich niepodległościowych aspiracji.
Największe obawy budzi powtórka pokoju ryskiego, czyli dogadanie się Polski z bolszewikami (tzw. czerwoną Rosją) i podział stref wpływów w tym regionie świata między dwóch największych graczy. Państwa te nie chcą mieć z Polską nic do czynienia i obawiają się, że nad ich głowami Warszawa ugada się z Moskwą. Inaczej mówiąc, jak słusznie zauważyli polscy politycy przed stu laty, tylko bolszewicy mogą najwięcej dać na wschodzie, bo wszystkie nowo niepodległe państwa między Polską a Rosją są obiektywnie równie antypolskie, co antyrosyjskie.
Chyba nie istnieje także jakaś koncepcja polityki gospodarczej naszego kraju w stosunku do państw tego regionu. Wiemy tylko, że:
− mamy uniezależnić się od dostaw gazu z Rosji (ale już nie od dostaw ropy naftowej);
− ma powstać Via Carpatia, która połączy bałtyckie porty Litwy i Łotwy z południowo-wschodnią Europą, czyli kosztem naszych bałtyckich interesów (jakiś nonsens);
− konsekwentnie likwidujemy obecność naszych towarów i firm na rynku rosyjskim poprzez nakładanie na naszych eksporterów sankcji wywozowych;
− poparcie polityczne dla pomajdanowej Ukrainy idzie w parze z utratą ukraińskich rynków;
− tolerujemy, a nawet wspieramy import rosyjskiego węgla.
Nic nie wiadomo o wspieraniu rozwoju handlu między Polską a innymi państwami tego regionu, zwłaszcza wzajemnym wspieraniu inwestycji czy ograniczeniu przemytu.
Jedyną znaną formą integracji jest rozwój fikcyjnego handlu z Litwą, Łotwą, Słowacją i Czechami, mającego na celu wyłudzanie zwrotów VAT-u, co jest najbardziej opłacalną działalnością, z którą nie może konkurować tradycyjny handel.
Wciąż nie stanowimy dostatecznie chłonnego rynku zbytu dla towarów pochodzących z państw ościennych, tamtejszy biznes (podobnie jak polski) jest zbyt słaby, aby rozwijać się poprzez eksport na naszym rynku. Jest to wciąż rynek zbyt biedny i podzielony między zachodnie sieci handlowe. Czy umiemy wymienić choćby po pięć produktów wytworzonych w każdym z sąsiednich państw, które na trwałe zaliczają się do koszyka dóbr naszych konsumentów? Odpowiedź znamy.
Na koniec o geopolityce wschodniej naszych niepodległych rządów. Liberałowie i lewica wprost i bez reszty podporządkowali nas polityce niemieckiej. Później (dość niedawno) pojawiła się koncepcja Trójmorza, czyli jakiegoś regionalnego związku państw wschodnio-bałtyckich, zachodnio-czarnomorskich i wschodniego Adriatyku. Do tej grupy mają się zaliczać również Słowacja, Węgry, a może nawet Austria i państwa postjugosłowiańskie. Czy jest tam miejsce także dla Ukrainy i Finlandii? Nie wiadomo.
Znawcy polityki amerykańskiej twierdzą, że protektorem i inicjatorem Trójmorza są Stany Zjednoczone, które chcą osiągnąć dwa cele strategiczne:
− oddzielenie Niemiec od Rosji nowym „kordonem sanitarnym”, co ma osłabić Unię Europejską poprzez uniemożliwienie jej rozwoju dzięki integracji ekonomicznej z rynkiem rosyjskim;
− zablokowanie utworzenia nowego jedwabnego szlaku, który miałby kończyć się właśnie w tym regionie, czyli tu wrogiem są Chiny.
Wydaje się, że plan ten brzmi dość rozsądnie, jeżeli spełnione zostaną trzy warunki „brzegowe”:
− do Trójmorza nie będzie włączona Ukraina, która jest państwem zbyt dużym i mało obliczalnym, destabilizującym ten region, a przede wszystkim w stanie agonii;
− dla państw tego regionu, będących w dużej części zapleczem ekonomicznym Niemiec, będzie to próba wyjścia z tej kurateli i odzyskania ekonomicznej niepodległości (ale na to przecież nikt w Berlinie im nie pozwoli);
− rządy w Warszawie nie będą chciały odgrywać roli lidera, bo federacji z Polską nikt teraz nie chce (ani nie chciał przed stu laty), czyli musimy się zgodzić na pośrednią, drugoplanową rolę, co jest zgodne z naszym potencjałem, ale zupełnie nie pasuje do naszych (ukrytych) ambicji. Wręcz zaskakujące jest to, że stanowi to jakiś powrót do koncepcji NATO-BIS, której autorem był… Lech Wałęsa.
Jeżeli coś wyjdzie z tej inicjatywy, to szybko i na siłę doń wproszą się Niemcy i przekształcą Trójmorze w nową wersję ich Mitteleuropy, czemu przyklaśnie większość europejskich przywódców, taki sobie wszechobecny potworek występujący pod nazwą „społeczności międzynarodowej”.
W ciągu najbliższych lat (może szybciej) nastąpi trwałe zbliżenie między Rosją a Francją i Włochami, czyli cichy powrót do polityki równowagi (trzeci wariant ententy). Niemcy są zbyt silne, przez co mobilizują Paryż do dialogu z Moskwą. My oczywiście nie uczestniczymy w tej grze, zresztą są to progi nie na nasze nogi. Jednocześnie wrogość wobec Rosji, połączona z poparciem dla antyrosyjskich władz w Kijowie, wyeliminuje nas na lata z aktywnej roli w nowej polityce wschodniej i zachodniej Europy.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 352
Jednoznacznie wrogi stosunek istotnej części Zachodu do Rosji nie jest fenomenem ostatnich dwóch lat. Bezspornie to, co dziś się tam mówi, pisze, a przede wszystkim „poczynia” (tak się kiedyś mawiało), jest fenomenem i może być porównywalne tylko z antyrosyjską i przy okazji antybolszewicką propagandą Niemiec hitlerowskich lat 1941-1945. Pogarda, obelgi i nawet coś więcej niż najbardziej skrajna mowa nienawiści (tak się dziś mówi). Liderzy tej pogardy posługują się (być może nieświadomie) doktryną propagandy gebelsowskiej, wykorzystując w tym celu słowa, które moi rodzice i dziadkowie słyszeli z tzw. szczekaczek na ulicach Warszawy w okresie okupacji (oczywiście niemieckiej).
Przypomnę, że Niemcy w latach 1939-1945 odebrali Polakom radia (posiadanie ich było zagrożone wysokimi karami) - ówczesne „media”, zwane „gadzinówkami” i „szczekaczkami”, miały nas ogłupić, opowiadając o „niemieckim dziele odbudowy Europy” i o „konieczności jego obrony przed agresją bolszewicką”, mimo że to Niemcy (wraz z europejskimi wasalami) zaatakowali ZSRR.
Nie powinna dziwić zbieżność pojęciowa i estetyczna oraz językowa między propagandą antybolszewicką Niemiec w latach Drugiej z Wielkich Wojen oraz tą współczesną, która jest jednoznacznie antyrosyjska i antybolszewicka, mimo że bolszewizm należy od dawna do przeszłości. Być może współcześni polscy propagandyści walczący na tym froncie, poprzebierani za dziennikarzy, naukowców i tzw. ekspertów po prostu nie wiedzą, że piszą i mówią językami gebelsowskiej propagandy, bo należą przecież do pokolenia „świetnie wykształconego” również w zachodnich uczelniach.
Jeśli dziś jedynymi cenionymi umiejętnościami jest „znajomość języków obcych”, czyli angielskiego, a wiedzę merytoryczną dostarczy na co dzień Wikipedia i serwisy internetowe, to nie można się czepiać nieuctwa: nie są oni winni temu, że nikt ich nie uczył oraz że poszukują oni własnych ocen. Przecież dziś nie tylko nie wolno być „kontrowersyjnym” (czyli mieć inne zdanie „niż wszyscy”), ale nawet być tzw. symetrystą, czyli kimś, kto chce dostrzegać różnicę między prawdą a fałszem.
Współczesny model świadomości najbardziej przypominana uczestnictwo publiki w meczach bokserskich: musisz opowiedzieć się po jednej stronie i głośno cieszyć z tego jak „dostaje po mordzie” twój wróg. Ciekawe, dlaczego IPN nie ściga liderów współczesnej wersji propagandystów gebelsowskich, bo przecież jest to czyn zabroniony, a przynajmniej „wpisuję się” w tę narrację.
Czy Rosjanie słyszą ów nikczemny i poniżający język, którym dziś posługuje się Zjednoczony Zachód? W jaki sposób ukształtuje on świadomość zbiorową nie tylko tamtejszych elit, ale również obywateli, który utożsamiają się z tym państwem i mają świadomość rosyjską, nawet gdy nie są Słowianami i chrześcijanami? Wrogość Zachodu, a zwłaszcza władz polskich, ma charakter totalny: należy nienawidzić i pogardzać każdym obywatelem Rosji, jego kulturą, sztuką, estetyką i piśmiennictwem a nawet sportem.
O tym, jak nisko upadliśmy świadczy chociażby porównanie z czasami antycznymi, kiedy to igrzyska sportowe przerywały wojny, bo sport łączył a nie dzielił. Ogłupienie i amok antyrosyjski przybiera najbardziej absurdalne formy i nie zna jakichkolwiek kompromisów: niedawno dziennikarka jednej z rozgłośni radiowych (zwanej popularnie „radiowęzłem pewnej Gazety”), ogłosiła, że teraz nie czyta jakiejkolwiek literatury rosyjskiej, nawet kryminałów.
Wrogość i pogarda prawdopodobnie pozostawią trwały ślad w rosyjskiej świadomości. Być może powtórzy się fenomen ewolucji tożsamości zbiorowej lat 1941-1995. Przypomnę, że na początku wojny ZSRR z ówczesną wersją Zjednoczonej Europy pod niemieckim przywództwem niewielu chciało bronić tego państwa. Nawet kadrowe jednostki Armii Czerwonej masowo poddawały się do niewoli, porzucały broń i odmawiały wykonania rozkazów obrony „ojczyzny światowego przywództwa”. Żołnierzy zmuszano do walki (nieskutecznie), stawiając za ich plecami strzelające im w plecy tzw. bataliony zaporowe. Zmiana następuje dopiero w ciągu następnych dwóch lat, gdy na froncie pojawia się już kolejne pokolenie dowódców i żołnierzy, którzy zbliżają w swojej świadomości narodowej dwa dotychczas wrogie wątki: bolszewicki i rosyjski, tworząc nowy rodzaj patriotyzmu, który łączył czerwoną gwiazdę na czapkach i szerokie carskie pagony na ramionach oficerów i żołnierzy.
Niemcy, mordując wszystkich (w ich mniemaniu) przedstawicieli „bolszewizmu rosyjskiego”, czyli również wiejskich nauczycieli, listonoszy i brygadzistów w fabrykach, stali się wrogiem bezwarunkowym, a państwo sowieckie okazało się nadzwyczaj sprawne w organizacji obrony przed tym wrogiem. Po raz nie wiem który sprawdziła się stara prawda, że ten, kto ma po swojej stronie młodych i zdeterminowanych dwudziestolatków, którzy jeszcze nie znają kompromisów, jest w stanie wygrać nawet w beznadziejnym starciu: potem powtórzy się ten fenomen w Wietnamie, Afganistanie, a niedługo w Palestynie w wojnie z równie Zjednoczonym Zachodem.
Obecny jednolity, antyrosyjski front owego Zachodu posługuje się obrazem wroga, z którym nie wolno paktować. Nowy, już XXI-wieczny patriotyzm rosyjski będzie prawdopodobnie i antyzachodni i antyoligarchiczny. Nie nastąpi oczekiwane w starej Europie „uzachodnienie” (okcydentalizacja) Rosji. Nastąpi połączenie dwóch do niedawna odrębnych wątków nowej świadomości rosyjskiej: postsowieckiego i neorosyjskiego, nawiązującego do okresu sprzed bolszewickiego przewrotu i walki Rosji z bolszewizmem, która trwała do 1921 roku (a może dłużej).
Przed ponad rokiem postawiłem tezę, że obecna wojna („operacja specjalna”), będzie ostatnim przejawem (a zarazem klęską) nurtu postsowieckiego. Sądziłem, że tzw. Zachód, a przynajmniej część państw Zachodniej Europy, będzie mieć jako taką wiedzę na temat Rosji i da jej wyjść z tego konfliktu w zgodzie z dziewiętnastowieczną zasadą, że wielkie mocarstwa prowadzące ze sobą wojnę są zdolne do tego, aby natychmiast zasiąść do stołu rokowań i przywrócić pokój. Można postawić tezę, że ową zdolność odebrały Starej Europie rządy „światowego przywództwa”, firmowane przez starca, który nawet publicznie nie jest w stanie ukryć swojej demencji. Teraz ktoś chce zniszczyć jego głównego konkurenta politycznego (Donalda Trumpa) metodami, których nie powstydziłby się nawet najbardziej skrajny reżim autorytarny. Jest więc coś do ukrycia na zapleczu fasadowej polityki, o czym dowiemy się być może za kilka lub nawet kilkadziesiąt lat. Ale wtedy już możemy być w innej, azjatyckiej epoce, którą przeszłość „białasów” nie będzie obchodzić.
Witold Modzelewski