Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 689
Użyte w tytule określenie („partia pruska”) pochodzi z końca XVIII wieku, gdy na scenie politycznej wielkie znaczenie (i – jak się później okazało – tragiczne dla Polski) zyskuje grupa polityków wykreowanych i wspieranych przez pruski Berlin. Apogeum ich wpływów był czas Sejmu Czteroletniego i – a jakże – uchwalenie Konstytucji 3 maja. We współczesnej historiografii pomija się skrzętnie fakt, że owo „stronnictwo reform” było przez współczesnych nazywane właśnie „partią pruską”, bo jego związki z Berlinem były powszechnie znane i nieukrywane przez pruskich posłów w Warszawie. „Partią patriotyczną” byli konserwatywni magnaci i posłowie, którzy bronili tradycji i wolności szlacheckich Rzeczypospolitej, a przede wszystkim „źrenicy” owej wolności, czyli liberum veto. Jako że historię „piszą” posłuszni polityce historycznej publicyści i usłużni akademicy, dziś „partię pruską” nazywa się „stronnictwem patriotycznym”, bo z perspektywy XIX, a zwłaszcza XX wieku wszystko, co nie wiąże się z pruskimi, a przede wszystkim niemieckimi wpływa¬mi w Polsce kojarzy się ze zdradą i zaprzaństwem.
Wiemy, że owa „partia pruska” miała cztery misje:
– przekonanie, że zależność od Prus jest „odzyskaniem niepodległości” przez nasz kraj,
– ograniczenie wpływów rosyjskich w Polsce,
– doprowadzenie do konfliktu politycznego, a najlepiej militarnego z Rosją,
– ostateczne zawarcie aliansu prusko-rosyjskiego, którego polem byłoby „rozwiązanie polskiego problemu” poprzez kolejny rozbiór Polski.
Plan ten został z sukcesem dla Prus w pełni zrealizowany, a członkowie „partii pruskiej” (dziś są już „patriotami”) uciekli za granicę przed odpowiedzialnością za doprowadzenie kraju do katastrofy, którą zwieńczyła klęska Powstania Kościuszkowskiego, mającego charakter antyrosyjski, ale tłumionego również przez wojska pruskie.
Po co przypominam ten prawie już zapomniany obrazek z przeszłości? Tylko po to, żeby podkreślić jego polityczną aktualność. „Partia pruska” (dziś powinniśmy powiedzieć „niemiecka”) była także później obecna na naszej scenie politycznej i zapewne mamy ją też dziś. Sądzę, że również cele owej partii nie uległy istotnym zmianom, zwłaszcza że z perspektywy protektora jest ona bardzo skuteczna i osiągnęła już spore sukcesy. Warto je wymienić:
– ekonomiczną i polityczną zależność Polski od Niemiec nazywamy dziś „niepodległością”, mimo że jesteśmy częścią „niemieckiej przestrzeni życiowej” pod nazwą Mitteleuropa;
– wyrugowano z Polski wpływy rosyjskie. Więcej, każdy, kto wypowiedziałby nawet nieopatrznie jakieś słowo sympatii pod adresem Rosji, będzie napiętnowany, a nawet ukarany;
– jesteśmy już w stanie „zimnej wojny” z Rosją. Zajadła wrogość i pogarda do wszystkiego, co rosyjskie, jest obowiązującą ewangelią nowego patrioty.
Czy ma to doprowadzić do wojny, aby Berlin musiał uśmierzyć polski bunt wspólnie z Rosją? Nie ma takiej potrzeby. Wpływy niemieckie sięgają dziś dużo dalej niż do Bugu. Do Mitteleuropy zalicza się również państwa bałtyckie (stacjonują tam wojska niemieckie, które wkroczyły tam na zaproszenie tamtejszych „partii pruskich”). Berlin ma przede wszystkim wielkie wpływy na Ukrainie, czyli nastąpił powrót do koncepcji z czasów pokoju brzeskiego z 1918 roku oraz okupacji lat 1941–1944. Gdy Kijów jest proniemiecki, rola Warszawy w niemieckiej polityce drastycznie spada. Ideałem dla protektora byłby po¬wrót do lat 1916–1918, czyli formalna dominacja w Polsce jakiejś nowej rady regencyjnej. Tę rolę ma odgrywać nowa partia pruska, teraz dla niepoznaki mieniąca się „europejską”. Słusznie zresztą, w końcu „polskość kojarzyć się powinna z nienormalnością”. Normalny jest przecież „pruski ład i porządek”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 813
Szkoda, że wydane przed kilku laty dzieło profesora Andrzeja Nowaka pt. Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement nie wywołało w Polsce szerszej debaty na temat naszej przeszłości sprzed stu lat oraz jej późniejszych, również współczesnych, bezpośrednich następstw i głębokich reperkusji. Autor być może nie ma do końca świadomości, że książka ta obala wszystkie (dosłownie) mity założycielskie II, III, a może również tworzącej się na naszych oczach IV Rzeczypospolitej. Profesor Nowak posługuje się przy tym rzetelnym warsztatem naukowym, bada nieznane lub niechciane, ale wiarygodne źródła historyczne.
Najważniejsze dla naszej współczesnej poprawności jest to, że są to źródła „zachodnie”, a im nie możemy – jak wiadomo – odmówić rozstrzygającego charakteru. Co prawda autor tego dzieła podejmuje się trudnego zadania obrony najważniejszych „legend” tego stulecia, zwłaszcza wymyślonego przez sanacyjną propagandę wizerunku „twórcy niepodległości”, a w świetle przedstawionych w tej książce dokumentów oraz ich obiektywnej interpretacji obrona ta jest zupełnie nieprzekonująca. Dostrzegł to zapewne właśnie autor tej książki, ale powstrzymał się od sformułowania wniosków historycznych w tej sprawie, wynikających z tego dzieła.
W pełni rozumiem tę postawę, bo owego dziwacznego zbioru pozornych aksjomatów, przeinaczeń i przemilczeń, tworzących współczesną świadomość „prozachodniego” i „antykomunistycznego”, a jednocześnie „antyrosyjskiego” pokolenia, które „walczyło” i przypadkowo zwyciężyło z „komuną”, a potem musiało wziąć odpowiedzialność za prawie trzydzieści lat nowej polskiej państwowości, nie da się w sposób rzetelny obronić. Rozumiem, że lepiej nie mierzyć się z tym zadaniem wprost, co wcale nie oznacza, że książka nie dokonała głębokiego spustoszenia w tej mitologii, nie dając nic w zamian, co z oczywistych powodów nie mogło nastąpić. Przypomnę więc tylko niektóre wnioski, które wynikają z kart tego dzieła i które trzeba jakoś „zagospodarować”, tworząc naszą nową świadomość historyczną (i nie tylko).
Wniosek pierwszy: ówczesny Zachód, reprezentowany – po wyborczej klęsce prezydenta Francji Georges’a Clemenceau – przez Davida Lloyda George’a, miał w głębokiej, wręcz kolonialnej pogardzie nasze ambicje niepodległościowe, nie darzył nawet minimalnym szacunkiem „twórcy naszej niepodległości”, którego uważano (słusznie) za zbędną skamielinę niemieckich wpływów w Polsce. Polska w jego wydaniu, a zwłaszcza idea federacji z Ukrainą i Litwą, nigdy nie dostałaby poparcia Zachodu, który wygrał tamtą wojnę.
Wniosek drugi: ów Zachód godził się tylko na wersję małej, „etnicznej” Polski, która nie zagrażała w jakimkolwiek stopniu interesom rosyjskim, a nawet bolszewickim. Nasze wojny na terenach położonych na wschód od linii Bugu uważano zgodnie (i w Londynie, i w Paryżu) za objawy chorego „polskiego imperializmu”, który był uważany za wyjątkowo szkodliwy. I nie sposób nie zgodzić się z tym poglądem, bo wojnę o Kresy Wschodnie ostatecznie przegraliśmy w 1939 roku, co po raz drugi poparł ów „przyjazny demokratycznej Polsce Zachód” w latach 1943–1945.
Wniosek trzeci: Zachód rościł sobie prawo do uznania i wyznaczania polityków, którzy mieli rządzić w Polsce, bez pytania się o zdanie miejscowej ludności. Wysłana do Polski misja wojskowo-polityczna Ententy w 1920 roku miała na celu usunięcie z funkcji Naczelnego Wodza Józefa Piłsudskiego, który nie był dla nich nikim ważnym. Bo w opinii Zachodu rzeczywistymi reprezentantami niepodległej Polski są tylko ci politycy, których wyznaczy nasz protektor.
Wniosek czwarty: ów Zachód nie był wtedy ani antybolszewicki, ani tym bardziej antykomunistyczny, chciał i umiał się dogadywać z każdym, kto rządził w Moskwie lub Piotrogrodzie, i nigdy nie był jakimś „strażnikiem” niepodległości Polski. Czy dziś jest podobnie?
Wniosek piąty: Zachód nas wtedy „nie zdradził”, bo był nam wrogi, albo co najwyżej zupełnie wobec nas obojętny, a polska prozachodnia polityka wynika z naszej kompletnej naiwności.
Pewnie wrócimy nie raz do tych myśli. Warto.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1433
Jeszcze w połowie XIX wieku mało kto słyszał o jakimś „narodzie niemieckim”. Protestancki Saksończyk w niczym nie utożsamiał się z katolickim Bawarem (teraz mówi się Bawarczykiem), a rdzenny Brandenburczyk, mimo wspólnoty religijnej, nie miał żadnej etnicznej sympatii do sfrancuziałych Badeńczyków. Wszyscy za to zgodnie nie znosili dumnych jak pawie Prusaków.
Najważniejszym miastem ludzi mówiących w różnych niemieckich narzeczach był Wiedeń, a nie Berlin czy Monachium.
Wspólny język (podobnie jak teraz) nie tworzył wtedy poczucia jedności narodowej, a rasowe uprzedzenia („wyższość rasy germańskiej”) były przyszłością.
Dopiero związek książąt tworzący II Rzeszę w 1871 roku otworzył drogę dla skutecznej działalności ogólnoniemieckich nacjonalistów, którzy głosili na wskroś rewolucyjną teorię istnienia jakiegoś „jednego narodu niemieckiego”.
Przekonywanie do tego procesu szło opornie, mimo pseudonaukowego uzasadnienia istnienia jakiejś „rasy germańskiej”. Uprzemysłowienie, rozwój miast i rozbudowa kolei w Cesarstwie Niemieckim sprzyjały procesom integracyjnym, mimo że konserwatyści, czyli ówczesne elity, chronili odrębności poszczególnych państw tworzących cesarstwo, a Wilhelm I jako król pruski (w Prusach) nawet początkowo nie chciał przyjąć tytułu cesarskiego (jeżeli już chciał, to tylko jako cesarz „Niemiec”. Czy ktoś rozumie sens tego sporu?).
Dopiero klęska 1918 roku, upadek gospodarczy Republiki Weimarskiej, radykalna unifikacja III Rzeszy („ein Volk”) i kolejna, jeszcze większa katastrofa 1945 roku doprowadziły do głębszej unifikacji ludzi mówiących po niemiecku, którzy być może już tworzą jeden „naród” (?).
Przypomnienie tych faktów jest tylko tłem dla uświadomienia nam historycznego paradoksu: w czasie, gdy zaczęto tworzyć ponad sto lat temu „naród niemiecki”, pod wpływem Wiednia, a potem Berlina zaczęto wymyślać lub reaktywować nowe narody wewnątrz ruskiej wspólnoty prawosławnej.
Przypomnę zwłaszcza profesora Mychajła Hruszewskiego, który na uniwersytecie we Lwowie (pod rządami Austrii) tworzył „naukową” doktrynę Ukrainy i narodu ukraińskiego. Najważniejszym jego „odkryciem” było oczywiście, że ów naród posiada odrębną tożsamość od narodu rosyjskiego. W sumie o to chodziło, bo (niestety) naukowcy bardzo często działają zgodnie z politycznym zamówieniem.
Wtedy wymyślono „narody”: białoruski, łotewski, estoński, a przede wszystkim litewski w wersji antypolskiej, bo odkąd istniała Litwa (Wielkie Księstwo Litewskie) jej językiem urzędowym był ruski, a każdy mówił w takim języku, jaki znał i w jakim umiał się porozumieć.
Elity w XVIII wieku przeszły na język polski, a lud tylko w niewielkiej części mówił po żmudzku, który był kanwą dla stworzenia tzw. nowoczesnego języka litewskiego. Jeszcze przed stu laty ludzie, którzy uważali się za Litwinów, mówili głównie w języku Adama Mickiewicza. Katolicy mówili po polsku, co wcale nie oznaczało, że byli Polakami w dzisiejszym znaczeniu tego słowa, prawosławna wieś mówiła w ruskich gwarach, a Żydzi litewscy („Litwacy”) mówili w jidysz lub w gwarze polsko-ruskiej.
W naszym polskim przypadku było jeszcze inaczej. Polskiej większości zamieszkującej wschodnie części Cesarstwa Niemieckiego nie nazywano „narodem”. W oficjalnej terminologii był to jeden ze „szczepów”, które są poddane władzy cesarza. A „szczep” nie ma prawa do własnego państwa. Polacy będący pod władzą cesarza rosyjskiego byli już natomiast na wskroś „narodem”, który miał prawo do „niepodległości” (od Rosji).
W latach 1918 i 1919 władze rządzące w Warszawie postępowały ściśle według tej wizji. Wybory do Sejmu w 1919 roku nie obejmowały terenów byłego Cesarstwa Niemieckiego (polski „szczep” nie należał do „narodu polskiego”). Bardzo szybko nawiązywano również kontakty polityczne z tworami politycznymi, które jakoby reprezentowały „narody” ukraiński, białoruski, litewski, łotewski itp. Unikano kontaktów z przedstawicielami państwa rosyjskiego („białogwardzistami”), a relacje z bolszewikami, mimo faktycznie prowadzonej wojny, miały wręcz serdeczny charakter (wspólne śpiewy i pijaństwo podczas negocjacji w Mikaszewiczach).
Również od 1989 roku nowe rządy w Warszawie z miejsca uznały „niepodległość” państw postradzieckich, czyli zgodnie z niemieckim scenariuszem. Powtórzył się w karykaturalnej postaci wątek Polski w stosunkach ze zjednoczonymi (na nowo) Niemcami. W nowym traktacie uznano brak polskiej mniejszości w tym kraju, mimo że u nas (jakoby) mamy jakąś „mniejszość niemiecką” (dziadek w Wehrmachcie tworzy więc odrębny naród?). Rząd niepodległej Rzeczypospolitej przyjął więc, że „narodem” jesteśmy wszędzie poza Niemcami, bo wróciliśmy do rangi „szczepu”, choć Związek Polaków w Niemczech istniał jeszcze w III Rzeszy (teraz go nie reaktywowano: dlaczego?).
Mimo, że przy stole negocjacji w Brześciu w 1918 roku siedzieli nie tylko kajzerowscy i austriaccy politycy, lecz również przedstawiciele „niepodległej Ukrainy”, niemieccy politycy nie uznali jednak za stosowne dopuścić przedstawicieli proniemieckiego Królestwa Polskiego (Akt dwóch cesarzy). Nawet przekazano część terytorium tego państwa pod rządy ukraińskie. Rządy w Warszawie istniejące do dnia 11 listopada 1918 roku sprawowała ta sama Rada Regencyjna i to od niej wywodziła się władcze kompetencje Józefa Piłsudskiego.
Pokój Brzeski żyje częściowo do dziś, a my wiernie stoimy na straży jego porządku.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 896
Już przed kilkoma laty opublikowałem tekst omawiający dość oczywistą tezę, że w trójkącie liderów współczesności (USA, Chiny, Rosja) nastąpi – zgodnie z ponad dwustuletnią tradycją amerykańskiej polityki – trwałe zbliżenie strategiczne Rosji i Stanów Zjednoczonych głównie po to, aby nie dopuścić do odnowienia sojuszu chińsko-rosyjskiego. Chiny niedługo będą lub nawet już są światowym liderem ekonomicznym, konsekwentnie i skutecznie zdobywają nowe rynki i już są największą fabryką świata. Ich ekspansja polega na umiejętności wytworzenia konkurencyjnych towarów w dowolnej ilości i o możliwie najniższej cenie. To nabywca i jego racjonalny ekonomicznie wybór jest najważniejszym „agentem” chińskich interesów – jego decyzje mają wyłącznie charakter biznesowy.
Ekspansja ekonomiczna Chin jest całkowitym zaprzeczeniem polityki angielsko-niemieckiej, której istotą były i są przemoc i korupcja polityczna.
Scenariusz ten był (i będzie) wielokrotnie powtarzany w historii, a dzieli się na kilka etapów:
– podporządkowanie polityczne władz danego państwa w wyniku organizowanych przez obcy wywiad „ruchów opozycyjnych” lub przewrotów;
– „liberalizacja” rynku tego kraju, czyli zlikwidowanie chroniących go barier celnych;
– wyniszczenie lokalnej konkurencji rękami miejscowych władz po to, aby nikt nie zagroził interesom eksporterów niemieckich, angielskich czy amerykańskich (w zależności od strefy wpływów);
– przejęcie za bezcen „zbankrutowanego” majątku zniszczonych w ten sposób przedsiębiorstw danego kraju, co jest przedstawiane jako „dobrodziejstwo inwestycji zagranicznych”, w celu wyeksploatowania miejscowych zasobów i wytransferowania aktywów;
– zapewnienie zagranicznym „inwestycjom” w podporządkowanym państwie faktycznej eksterytorialności podatkowej od miejscowych władz – im wolno nie płacić podatków, bo za ich interesami stoją ambasady państw metropolii; gdyby ktoś odważył się skontrolować ich rozliczenia podatkowe, natychmiast straciłby stanowisko (jeśli tylko).
Forpocztą interesów metropolii w realizacji tej polityki jest od pewnego czasu tzw. globalny biznes doradczo-audytorski, którego usługi narzucane są rządom podporządkowanych państw. To znacznie skuteczniejsza metoda gromadzenia informacji niż klasyczna agentura.
Powyższy scenariusz był z powodzeniem stosowany od XVIII wieku oraz jest „ćwiczony” współcześnie. My znamy go aż nadto dobrze, bo w Polsce pamiętamy to jako „program Balcerowicza”, który z niewielkimi korektami był (jest?) realizowany do dziś.
Inaczej mówiąc: w wersji niemiecko-angielskiej polityka poprzedza towar; w wersji chińskiej towar w istocie zastępuje politykę. Towary chińskie, mimo barier celnych i administracyjnych, prędzej czy później zdominują wszystkie istotne rynki, w tym najważniejszy – amerykański, i wyprą faktycznie droższą miejscową konkurencję. Następnym etapem będzie przekształcenie byłych konkurentów w montownie towarów chińskich przeznaczonych na rynek lokalny.
Aby politycznie zrównoważyć ekonomiczną przewagę Chin, możliwy jest tylko jeden scenariusz – strategiczny sojusz rosyjsko-amerykański. Potencjał militarno-ekonomiczny tych dwóch państw będzie jeszcze przez co najmniej kilkadziesiąt lat większy niż Chin i pozwoli na skuteczne ograniczenie chińskiego eksportu na ich rynki. Daje on również przewagę w stosunku do państw Unii Europejskiej i pozwala na skuteczne przeciwstawianie się przekształceniu jej w federację pod władzą Berlina.
Po serii antyrosyjskich gestów ze strony Waszyngtonu („sankcje”) następuje szybkie zbliżenie rosyjsko-chińskie. Budzi to przerażenie trzeźwo myślących Amerykanów, którzy dostrzegli realizujący się na naszych oczach czarny scenariusz (dla Ameryki), nakreślony przez Zbigniewa Brzezińskiego, czyli „zjednoczonych przez wspólne doznanie upokorzenia” Rosji i Chin.
Zastanówmy się więc, co dla nas oznacza ten scenariusz? Wiemy, że credo polskiej polityki zagranicznej stanowi bezwzględne podporządkowanie się amerykańskim interesom, które nie wiadomo dlaczego uznajemy za „z istoty wrogie Rosji”, co jest myśleniem nie tylko ahistorycznym, lecz także wręcz głupim. W amerykańskiej strategii Rosja nigdy (!) nie była uznana za państwo wrogie. Tak było w całym XIX wieku, tak było do czasu pierwszej z wielkich wojen i po opanowaniu terytorium Rosji przez bolszewików. Nawet w czasach Związku Radzieckiego Stany Zjednoczone powołały Ententę bis, której istotą była Wielka Trójka (USA, ZSRR i Wielka Brytania). W otoczce oficjalnej wrogości dopiero w latach 1949–1991 formalnie oba te państwa po raz pierwszy stanęły po przeciwnych stronach, lecz było to przed prawie trzydziestu laty (to bardzo dawno); radziecka przeszłość jest już zamkniętym okresem historii, do którego nie ma powrotu.
W nowym, niepamiętającym czasów sprzed 1991 roku, pokoleniu polityków amerykańskich i rosyjskich dominować będzie pragmatyzm, chęć pokojowego eliminowania potencjalnych konfliktów, a przede wszystkim potrzeba pozbycia się zbędnych ciężarów polityki mocarstwowej. Przeciwstawienie się ekonomicznej supremacji Chin będzie nadrzędnym celem, któremu podporządkowane będą polityki regionalne, w tym zwłaszcza polityka europejska (zwana transatlantycką).
Będziemy – jak to często bywało – ofiarą polityki zbliżenia amerykańsko-rosyjskiego, co oczywiście nazwiemy „trzecią zdradą Zachodu”. Aby nie być wielkim przegranym, musimy szybko porzucić antyrosyjską retorykę, kierować się interesami ekonomicznymi polskich firm, a przede wszystkim próbować powrócić na rynki rosyjskie i uprzedzić zaistnienie tzw. polskiego problemu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Musimy również brać pod uwagę, że w kolejnych wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych znów jakąś rolę odegrają rosyjskie służby specjalne, ale nawet bez nich epoka Trumpa i Putina definitywnie się kończy.
W Unii Europejskiej zwyciężą procesy odśrodkowe i my, aby jednocześnie nie popaść w zupełną zależność od Niemiec, musimy już dziś odbudować relacje z Moskwą po to, aby Amerykanie nie musieli nas zdradzić.
Witold Modzelewski