Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 797
Jeden z krytycznych wobec rządzących socjologów w równie opozycyjnych mediach zbeształ wszystkich, którzy krytykują „współczesny kapitalizm”. Stwierdził również, że „całe to ględzenie, jaki ten kapitalizm jest okropny, jest absurdalne” (I. Krzemiński, Bronię liberalizmu, „Rzeczpospolita Plus Minus”,11-12.01.20).
Mimo że słowa te były adresowane do lewicy, która – jego zdaniem – chce likwidacji kapitalizmu i „rozdania wszystkiego po równo”, pozwolę sobie odnieść się do tej myśli. Czy nasz „kapitalizm jest okropny”? Najpierw odpowiem na pytanie, co rozumiem przez pojęcie kapitalizmu, a zwłaszcza czy ustrój ekonomiczny w Polsce, panujący od czasów tzw. reform Balcerowicza, jest „prawdziwym kapitalizmem”? A jest? Nie wiadomo, a raczej nie jest lub jest swoistym kapitalizmem.
Przed wojną państwo polskie też nie było państwem kapitalistycznym, więcej, było państwem antykapitalistycznym. Polska reaktywowana przed stu laty była antykapitalistyczna (wystarczy przypomnieć poglądy na ten temat osób rządzących tym państwem, zwłaszcza Józefa Piłsudskiego oraz „chłopców Komendanta”), przy czym wrogość wobec kapitalizmu nie musi być przecież lewicowa. Może być plemienna, agrarna, a nawet wyłącznie inteligencka.
Druga RP, powstająca jeszcze w czasie pierwszej z wielkich wojen, była w istotnej części projektem niemieckim, a jej początek dał akt dwóch cesarzy z dnia 5 listopada 1916 roku, który zakładał antykapitalistyczne odprzemysłowienie byłej Kongresówki, co miało nastąpić w porozumieniu z ziemiaństwem reprezentującym wówczas główny żywioł polski. Przemysł Kongresówki był w rękach Żydów, Rosjan i innych cudzoziemców, obnosił się swoim bogactwem i zabierał siłę roboczą ze wsi. Realizujący ten program politycy polscy (?) wiedzieli, w czym uczestniczą, nienawidzili „obcych” kapitalistów, chcieli pomóc Niemcom w ich wyniszczeniu i w dużej części plan ten zrealizowano. Każdy, kto chce poznać stan świadomości polskich elit tego okresu i ich stosunek do kapitalizmu, niech sięgnie i uważnie przeczyta najważniejsze (moim zdaniem) dzieło Reymonta, czyli Ziemię obiecaną. Ówczesna polskość była w kontrze do kapitalizmu, który był obcy narodowo i klasowo.
Nie chciano również tworzyć polskiej klasy kapitalistów ani przed wojną, ani tym bardziej w czasach PRL-u. Co najważniejsze, nie formowano jej także po 1989 roku. Majątek przemysłowy i handlowy przedsiębiorstw państwowych miał co najmniej przejść w ręce „zagranicznych inwestorów”, a powstała w tym czasie niewielka warstwa miejscowych oligarchów była z istoty tworem sezonowym, gdyż zarabiała głównie dzięki wyprzedaży za bezcen przejętej masy upadłościowej, w którą przekształcono istotną część (większość?) polskiego przemysłu w wyniku Balcerowiczowskiej „transformacji”.
Scenariusz przecież był podobny do tego z przeszłości: zniszczyć państwowy i spółdzielczy przemysł, odebrać ludziom oszczędności, tak aby Polska wróciła do agrarnej utopii, tworzonej na tych ziemiach po raz pierwszy pod koniec I wojny światowej, a tym samym by za darmo oddała swoje aktywa, a przede wszystkim ludzi. Oczywiście najważniejszym celem taktycznym było osłabienie związków zawodowych, a zwłaszcza Solidarności, która rozsiadła się wygodnie w „komunistycznych” przedsiębiorstwach – nie będzie tych przedsiębiorstw, to nie będzie też groźnych, „rozwydrzonych” związkowców. Tu interesy komunistycznej nomenklatury i rzeczywistych twórców owego programu były w pełni zbieżne, ale to tak na marginesie.
Co równie istotne, od 1989 roku nie oszczędzano także byłych „prywaciarzy”, którzy jakoby musieli się przekształcić w „prawdziwych kapitalistów”. Władze państwowe były dość opresyjne w stosunku do nowego sektora prywatnych przedsiębiorstw, które powstawały oddolnie, bez przejmowania za bezcen majątku państwowego. Oczywiście nikt nie przeszkadzał „zagranicznym inwestorom”, którzy częściowo przejęli ekspaństwowy przemysł; im dawano przywileje podatkowe, rozciągano nad nimi parasol ochronny, a o jakichkolwiek represyjnych kontrolach nikt nie słyszał. Najważniejsze, że pozwalano im (i pozwala się do dziś) transferować zyski i unikać opodatkowania. Dla nich tworzy się przepisy, które m.in. eliminują ich miejscowych konkurentów.
Wiemy, że „kapitalizm” trzeciej RP jest w istotnej części patologiczny, postkolonialny, a najważniejszą rolę odgrywają w nim nasi „partnerzy strategiczni”, którzy biorą to, co chcą i likwidują każdą potencjalną konkurencję. Tak jak w latach 1916–1918 niemiecki okupant niszczył prywatny przemysł Kongresówki, tak głównie niemiecki protektor w latach 1989–2015 (a może dłużej) kształtował w białych rękawiczkach obraz polskiej gospodarki. I wtedy, i teraz nastąpiło trwałe „odprzemysłowienie”, przy czym jednak polscy przedsiębiorcy w ciągu ostatniego trzydziestolecia potraktowali bardzo serio wolność gospodarczą i prawo do bogacenia się; obronili wiele, nawet sporo odzyskali, ale równie wiele stracili. Czy z tychże ludzi zrodził się polski, ale czy „prawdziwy kapitalizm”? Dopóki będzie otoczony przez zagraniczne i w większości wrogie im „instytucje finansowe”, a zwłaszcza banki, będzie to bardzo trudne.
Jedyną naszą wielką szansą było zdobycie rynków wschodnich, a przede wszystkim rosyjskiego, bo na zachodnim nikt nie pozwoli nam urosnąć do zbyt dużych rozmiarów. To wtedy nasi „partnerzy strategiczni” narzucili nam antyrosyjską retorykę i udział w sankcjach ekonomicznych, które na wiele lat wyeliminowały nas z tamtego rynku. Nasz kapitalizm nie jest „okropny”, tylko zależny. Gdy miejscowi, tzw. „nietransformacyjni” kapitaliści dostatecznie się wzbogacą, a państwo na rozkaz „zagranicznych inwestorów” nie będzie ich niszczyć, to mamy szansę wybić się na niepodległość i zakończyć okres postkolonialny. Kapitalizm bez kapitału jest ustrojem patologicznym.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 933
Najważniejsze (obiektywnie) wydarzenia historyczne z reguły są następstwem inicjującego je przypadku. Owa inicjacja rozpoczyna nowy czas, który już żyje samodzielnie, odsuwając w cień ów przypadek, który najczęściej popada w zapomnienie. Ale bez niego (prawdopodobnie) tzw. rzeczy potoczyłyby się w inną stronę.
Przeciwstawieniem powyższej tezy jest wiara w determinizm, czyli obiektywne „procesy historyczne”, „rządzące mechanizmy dziejowe”, czy jakieś tam „końce historii”. Ich istotą jest przekonanie, że wszystko już było i w dodatku wiemy jak było, a będzie tylko to, co już kiedyś było.
Parafrazując słowa Bismarcka na temat Wilhelma II, współczesny świat najgłośniej objaśniają nam ci, którzy nie wiedzą, ale również nie wiedzą, że nie wiedzą. Wydarzenia na Białorusi oraz ciąg zdarzeń, które po nich nastąpią, są bliższe teorii inicjalnego przypadku. Sam fakt, że kiedyś nastąpi kres rządów polityka, który włada danym państwem przez ćwierć wieku, jest czymś zupełnie oczywistym. Również pokojowy protest przeciwko kontynuacji jego rządów mógł przejść bez echa, tak jak wiele tego rodzaju zdarzeń charakterystycznych dla państw rządzonych przez mniej lub bardziej oświeconych satrapów. Ale wydarzyło się to w wyjątkowym czasie decyzyjnego nokautu, którym jest obowiązujący dogmat walki z pandemią, światowej zapaści ekonomicznej wywołanej metodami walki z tym zagrożeniem, „tu i ówdzie” występującego kryzysu przywództwa, ostatniej prostej wyrównanej kampanii wyborczej w najważniejszym supermocarstwie, uwikłanym w zimną wojnę ze swoim głównym rywalem ekonomicznym, gnijących wrzodów niewygranych wojen, bezspornych porażek „wolnego świata” w regionalnych konfliktach, zglobalizowanej polityki oraz ogólnej porażki wszystkich, którzy od piętnastu lat wpływają na stan najbliższego sąsiada Białorusi, czyli Ukrainy.
Zbyt wiele niewiadomych, brak umiejętności prognozowania nawet najbliższej przyszłości oraz strach i bezradność tych, którzy uzurpują sobie prawo decydowania za innych, spowodują, że owe „rzeczy” potoczą się w nieprzewidywalnym (normalnie) kierunku.
A jaki on będzie? Popuśćmy wodze fantazji. Ci, którzy prędzej czy później będą rządzić Białorusią uzyskają na pewien czas w tych okolicznościach nieznany zakres swobody. Jedyną istotną presją, która będzie spędzać im notorycznie sen z powiek, będzie świadomość, że nikt nie autoryzuje i nie popiera ich działań. Nikt nie będzie „wiedział lepiej”, co w tych okolicznościach mają czynić, w tym również sami bezpośrednio zainteresowani. Wbrew temu co ktoś opowiada, „ich („Białorusinów”) oczy nie zwróciły się na Zachód (czyli na nas), a jego regionalne wzorce nie są czymś nachalnie atrakcyjnym (patrząc na północ, jak i na południe), a najważniejszym, nadrzędnym przykazaniem nowego pokolenia polityków jest i będzie uniknięcie rozlewu krwi, czyli wojny. Każdej wojny: tej zimnej i tej gorącej.
Jeśli jest tu jakaś historyczna paralela z naszą przeszłością, to warto przypomnieć czasy mądrych po szkodzie polityków, którzy rozpoczynali kariery w czasie Sejmu Czteroletniego, a następnie rządzili dwoma wariantami „Rzeczypospolitej jeden i pół”, czyli Księstwem Warszawskim i Królestwem Kongresowym lat 1815-1830. Byli ostrożni, realistyczni i kompromisowi. Ale dużo skuteczniejsi niż ich następcy.
Sądzę, że w jakiś sposób będą do nich podobni politycy postłukaszenkowej Białorusi, którzy będą chcieli przede wszystkim dogadać się z każdym, kto będzie chciał mieszać w ich kotle. A że wszyscy szkodliwi ingerenci, mimo że obiektywnie silniejsi, są mocno uwikłani w własne problemy, to łatwiej będzie się z nimi dogadać.
Znów zrobię wycieczkę do naszej przeszłości: polscy politycy pierwszego trzydziestolecia XIX wieku byli wyjątkowo elastyczni: w 1812 roku w pełni autoryzowali agresję na Rosję, by po dwóch latach przejść do jej obozu i budować kolejną wersję polskiej państwowości pod berłem cara Aleksandra I, który był również królem Polski. W drugiej, już pokojowej batalii osiągnęli dużo więcej od niedawnego wroga, a napoleońscy generałowie, łącznie z patronem naszego hymnu generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim, przeszli na nową służbę: przedtem służyli cesarzowi Napoleonowi - teraz cesarzowi Rosji. Czym różnili się od polityków dwudziestowiecznego chowu, a wiek ten przecież w sensie obiektywnym trwa do dziś? Nie byli zacietrzewieni i ograniczeni: umieli zmienić sojusze w interesie Polski. I dali nam więcej niż wszyscy „niepodległościowi determiniści”, którzy nie mieli na tyle wyobraźni oraz odwagi, aby zawierać trudne kompromisy.
Nowe pokolenie polityków białoruskich będzie szukać kompromisów w imię pokoju, a przede wszystkim nie będą chcieli narazić swojego narodu na ukraińską poniewierkę. Nie będą też chcieć „dołączyć do Unii Europejskiej”, ani szukać protektorów dla antyrosyjskiej polityki w „zachodnich” stolicach. Osiągną sukces, który będzie porażką tych wszystkich, którzy chcieliby wyhodować „problem białoruski” jako antyputinowską dywersję.
Ów sukces będzie przykładem dla wielu: nie tylko na wschodzie, ale również w społeczeństwach innych państw - nie tylko środkowowschodniej Europy. Pokojowa wymiana elit, również aksamitne secesje, a przede wszystkim przyspieszenie wymiany pokoleniowej w wielu państwach, będą owym efektem domina. Jeśli Białorusinom uda się w łagodny sposób wysłać na emeryturę politycznie podstarzałe już pokolenie polityków, którzy wciąż żyją martwymi już schematami z przełomu wieku, to będzie to dla wielu dobry przykład. Inni też uwierzą, że jest to możliwe również w ich krajach.
Zapewne ktoś zauważy, że powyższa interpretacja tego casusu najwięcej obaw powinna widzieć w świadomości prezydenta Putina, bo to on powinien obawiać się pokojowego wezwania „uchadi”. Może. Sądzę jednak, że nie tylko: dotyczy to wielu państw nowej Europy, które mają dość nieudolnych rządów oraz starych elit rządzących poprzez zgrzybiałe biurokracje oraz lobbystów, które udowadniając dziś swoją niemoc w rozwiązaniu nawet tych problemów, które same tworzą. Czeka nas powolna lecz rozlewająca się fala pokojowych protestów w wielu krajach – również w Starej Europie i za oceanem. Mogą one zmienić wiele, a przede wszystkim odsunąć od władzy pokolenie dogmatyków wierzących w koniec historii.
Można oczywiście zdeptać ten ruch i obronić status quo. Tyle tylko, że nikt nie będzie miał odwagi wydać odpowiednich rozkazów i nie będzie kim pacyfikować pokojowych demonstrantów.
Przed trzydziestu laty masowe demonstracje zakończyły historię „państw demokracji ludowej”. To szmat czasu i weterani tamtego sukcesu nie będą mieć siły i chęci przeciwstawić się nowemu pokoleniu, które już nie wierzy w przymus „liberalnej demokracji”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1193
Dziś już wiemy, że antysystemowe, lewicowe partie w Kongresówce przełomu XIX i XX wieku, zwane ówcześnie socjalistycznymi lub socjaldemokratycznymi, były finansowane przez niemiecki, austriacki, a nawet japoński wywiad, zajmowały się szpiegostwem i sabotażem dla swoich mocodawców.
Dokumenty potwierdzające te związki zostały opublikowane, a wielu czołowych działaczy ówczesnej lewicy, zarówno tej, która sama siebie nazywała „niepodległościową”, jak i tej internacjonalistycznej (SDKPiL), było jednocześnie konfidentami jednego z zaborców, który szkodził drugiemu z nich. Najwięcej oczywiście szkodził nam, Polakom, bo jak zawsze zwykli ludzie płacą rachunki wszelkich działań dywersyjnych.
Znane i przez niektórych wciąż szanowane pisemko „Robotnik”, będące organem polskich socjalistów, publikowało instrukcje szpiegowskie i metody sabotażu, który był adresowany przeciwko rosyjskiemu zaborcy. Dziś należy ono w pełni do „skarbnicy czynu niepodległościowego”, bo przecież służba na rzecz zachodnich zaborców, a zwłaszcza Niemiec, była, jest i będzie dowodem głębokiego patriotyzmu.
Po co Niemcy finansowali wtedy lewicowych wywrotowców? Przypomnę, że na przełomie XIX i XX wieku Berlin porzucił prorosyjską politykę, bo wiedział, że może z Rosją przegrać na niwie gospodarczej. Rosyjski przemysł był nowocześniejszy, wydajniejszy i jeszcze bardziej dochodowy. Trzeba było go zniszczyć od wewnątrz; głównie przez robotniczą rewoltę („ulica i zagranica”). To wtedy powstał powielany później po wielekroć scenariusz: „wyzyskiwani” pracownicy podejmują walkę z pracodawcami, pokonują ich, a potem stają się bezrobotnymi, czyli niszczą nie tylko konkurencyjny przemysł, ale również swoje źródło utrzymania.
Czy się udało? Nie tylko u nas. W całej Rosji podburzony przez bolszewików motłoch zniszczył gospodarkę. Rozbito od wewnątrz ten kraj, podzielono na wiele „niepodległych” państw, przez co zniszczono jego największy atut – wielki rynek zbytu. Powstałe na jego gruzach małe państwa były zbyt biedne, aby przemysł tworzony na miarę rynku rosyjskiego mógł u nich przetrwać.
Po raz drugi w naszym kraju powtórzono ten scenariusz dopiero w czasach Polski Ludowej. Robotniczy bunt przeciwko podwyżkom cen zyskał tylko pozornie nieoczekiwanych zwolenników, których wsparcie okazało się bardzo bogate i wyjątkowo hojne. Obrończynią polskich „wolnych związków zawodowych” okazała się m.in. ówczesna premier Wielkiej Brytanii, która skutecznie zniszczyła brytyjski ruch związkowy.
I tym razem udało się podtrzymać robotniczą rewoltę, która wyniosła do władzy różnych Balcerowiczów, będących już tylko ostatecznymi wykonawcami dzieła zniszczenia. Polski przemysł po raz drugi rozsadzono od wewnątrz, „otworzono” rynek wewnętrzny dla importu po to, aby dużo droższe towary zachodnich firm nie miały już tu miejscowej konkurencji.
I tak jest do dziś. Raczej powtórki scenariusza nie będzie, bo już nie ma polskiego, konkurencyjnego dla Zachodu przemysłu. Ów „Zachód” nam wyznaczył rolę wyłącznie podwykonawcy. Nasza gospodarka jest podporządkowana cudzym interesom, a banki i fiskus dbają o to, aby nikt nie urósł. I nie urośnie. W końcu ostatecznie zrealizowano plan Mitteleuropy, czyli „przestrzeni życiowej” dla niemieckiej gospodarki.
Nie wiemy, jaki będzie koniec tej epoki. Prawdopodobnie upadek metropolii nastąpi w wyniku eksplozji demograficznej imigrantów, którzy utworzą tam nowy kalifat. Może tym razem wybijemy się wreszcie na niepodległość?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 554
Istnieje pewna, w sumie dość smutna analogia między czasem współczesnym a okresem wojen kozackich zapoczątkowanych rewoltą w roku 1648 przez Bohdana Zenobiusza Chmielnickiego. Wtedy, przez kolejne lata krwawy bunt przeciwko „Lachom” doprowadził do wyludnienia i wyniszczenia obszarów ówczesnych województw południowo-wschodnich Korony, w tym zwłaszcza województwa kijowskiego, a ostatecznie do oderwania „lewobrzeżnej Ukrainy” od Korony.
Była to, podobnie jak dziś, wojna wygrana przez kozackich powstańców w sensie militarnym, będąca jednocześnie całkowitą klęską ekonomiczną i demograficzną zamieszkałej tam populacji. Z czymś podobnym mamy do czynienia dziś, tylko że wyludnienie i katastrofa ekonomiczna zwycięskich władz we współczesnym Kijowie następuje już przez dziesięć miesięcy. Przed ponad trzystu laty dominowały masowe rzezie w wykonaniu obu stron konfliktu. Teraz jest „trochę lepiej”: nastąpił masowy, sięgający ponad 10 mln exodus ludności Ukrainy.
Z katastrofy lat 1648-1667 Ukraina - zarówno lewobrzeżna Dniepru (wschodnia), jak i prawobrzeżna - podnosiła się przez kolejne kilkadziesiąt lat. Nawet polscy historycy przyznają, że szybciej leczyła rany część lewobrzeżna, czyli należąca do Rosji.
Na początku kolejnego wieku w trakcie wojny północnej rosyjscy kozacy zaporoscy pod wodzą Iwana Mazepy (pokojowca Jana Kazimierza) podnieśli bunt i opowiedzieli się po stronie wojsk szwedzkich pod wodzą Karola XII. Bunt miał bardzo skromne poparcie a kampania ukraińska zakończyła się dotkliwą klęską wojsk szwedzko-kozackich w wielkiej bitwie pod Połtawą w 1709 roku.
Patrząc w przeszłość tamtych ziem można dojść do wniosku, że wówczas państwo rosyjskie było bardziej skuteczne niż Rzeczpospolita Obojga Narodów w rozwiązywaniu „problemu kozackiego” (wbrew temu, co się dziś twierdzi, że był to „problem ukraiński”). Pod naszymi rządami kozacy byli wciąż zarzewiem buntu i powstań (również w XVIII wieku), pod władzą carów służyli władzy i wywołali w ciągu dwustu lat dwa powstania (Stieńki Razina i Jemielki Pugaczowa), co nie było aż tak groźne dla „ichniego” państwa, a zwłaszcza dla miejscowej ludności.
Rosji udało się okiełznać żywioły kozackie, wprowadzić je w struktury państwa, osiedlić i uspokoić, tworząc z nich skuteczne i wierne wojska. Warto przypomnieć, że to właśnie oddziały kozaków (dońskich, jaickich, zaporoskich, kubańskich) walnie przyczyniły się do zniszczenia „europejskiej” armii pod wodzą Napoleona Bonaparte w 1812 roku. Pierwsza Rzeczpospolita była na tym polu wręcz nieudolna i przegrała swoją wojnę z kozakami już w XVII wieku, mimo ugód i prób zawarcia kompromisu: przypomnę, że po traktacie karłowickim, przywracającym Koronie Podole wraz z Kamieńcem Podolskim, Sejm zlikwidował „wojska zaporoskie”, zamykając już definitywnie możliwość jakiegokolwiek kompromisu.
Zabory miały dwojaki skutek: w ich rosyjskiej części nastąpiła socjalizacja i uspokojenie, które zakończyło okres wojen domowych na terenie dzisiejszej Ukrainy, a w części austriackiej (Galicji Wschodniej) wykreowano „naród ukraiński” jako wroga polskości i – co warto przypomnieć – Rosji. Ten ostatni plan okazał się bardzo skuteczny, przynosząc w XX wieku również ludobójstwo na polskich żydach i Polakach z rąk już ukraińskich nacjonalistów, będących obywatelami Polski.
Również obecna wojna jest polityczną kontynuacją tego planu, tym razem w konfrontacji z Rosją. Nas już tam nie ma: walkę o Polską obecność na tych terenach przegraliśmy faktycznie już w okresie międzywojennym, a ostatecznie w czasie drugiej z wielkich wojen. Wyniszczenie i wyludnienie Ukrainy przez ostatnie dziesięć miesięcy być może będzie ostatnim akordem tego planu.
Witold Modzelewski