Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1130
Współczesne „atrakcje” cywilizacji amerykańskiej
Niedawno przeczytałem kategoryczną tezę jednego z aktywnych medialnie rusofobów (rusofile nie mają prawa głosu), że „Rosja nie jest atrakcyjna kulturowo” i dlatego musimy być ulegli wobec „amerykańskiego protektoratu” (określenie prof. Zbigniewa Brzezińskiego).
Jeśli dobrze pojmuję tę myśl, nie jesteśmy dla siebie atrakcyjni („polskie badziewie”?), musimy więc mieć kulturę importowaną, a ta rodem zza oceanu jest „atrakcyjna” i dlatego ją musimy wybrać.
Bezsporne jest to, że cytowany na wstępie rusofob miał zapewne na myśli kulturę masową, zwłaszcza wypreparowany świat wideoklipów przeznaczonych na eksport do widza zarówno z Singapuru, jak i Afryki oraz Polski. Są to „produkty” o uniwersalnej estetyce, która ma być czytelna dla możliwie najbardziej masowego odbiorcy, jeśli chce on uciec od swojej estetycznej tożsamości. Jest to jednak kultura o „krótkim okresie przydatności”, mimo wysokiej wartości biznesowej. Inaczej mówiąc – podobnie jak większość współczesnych towarów – ma szybko się zużyć po to, aby można było ją zastąpić nowym „produktem”.
Jeśli ktoś nie wierzy w prawdziwość tej tezy, proponuję przeprowadzenie bardzo prostego „eksperymentu” myślowego. Kiedyś głównym „towarem eksportowym” amerykańskiej kultury były tzw. westerny: dobrzy kowboje, źli bandyci, najgorsi oczywiście „dzicy czerwonoskórzy”. Gdy dziś obejrzymy dowolny produkt z tej półki, będziemy porażeni jego beznadzieją, wręcz prymitywizmem intelektualnym i estetycznym (zły bandyta musiał być brzydki, nieogolony i brudny), rasistowską pogardą dla „kolorowych” i kobiet oraz obowiązkowym skretynieniem wszystkich pozytywnych bohaterów. A jakich doznań doświadczamy, gdy oglądamy nie tak dawno wyprodukowane światowe szlagiery filmowe jak Rambo czy Rocky? Z podobnymi odczuciami będziemy za 10 lat oglądać współczesne szlagiery amerykańskiego eksportu kulturowego o „herosach” agresji na Irak.
Czy obok tych „towarów jednorazowego użytku” ze świata kultury masowej używamy dziś na co dzień jakichś nowych amerykańskich towarów, które są lepsze od substytutów lub nie mają tychże substytutów? Z przeszłości zostały nam tylko coca-cola i dżinsy. Nie kupujemy amerykańskich samochodów, lodówek czy telewizorów, bo ktoś inny oferuje coś lepszego i tańszego, a o żywności zza oceanu nawet współczesna poprawność nakazuje mówić z obrzydzeniem.
Czasy supremacji cywilizacyjnej Stany mają już dawno za sobą, a ów sukces w przeszłości zawdzięczały ekonomicznemu i estetycznemu wyniszczeniu, które zafundowały Europie „Wielkie Niemcy” w latach 1939-1945. Gdy konkurent jest poturbowanym nędzarzem, łatwo prześcignąć go „cywilizacyjnie”.
Rosja jest rugowana z przekazu kulturowego przez obowiązującą w naszym kraju rusofobię, lecz nie powinniśmy tam szukać jakiejś alternatywy dla amerykańskiej tandety. Nie tędy droga, nie w tym rzecz. Musimy się wyzwolić z roli plagiatorów, których nie stać na własną tożsamość estetyczną, kulturową i cywilizacyjną. Miarą naszych osiągnięć nie może być kopiowanie obcych wzorców. Jesteśmy zdolni do wytworzenia oryginalnej estetyki, która będzie tworzyć naszą współczesną i przyszłą tożsamość. Ale musimy wyrwać się z zależności, którą umacnia nasza bieda i wyniszczenie miejscowej wytwórczości. Tylko dzięki osiągnięciu nadwyżki dochodów jakakolwiek wspólnota może (choć nie musi) tworzyć własny zasób kulturowy. Nędzarze są skazani na importowaną estetykę i cywilizację.
Gdy pożegnamy amerykański protektorat, opodatkujemy również „zachodnich inwestorów”.
Niedawno podczas dyskusji na temat relacji polsko-rosyjskich zorganizowanej przez Wydawnictwo Instytutu Studiów Podatkowych jeden z uczestników powiedział, że jedynym „celem strategicznym” polityki amerykańskiej w Polsce jest ochrona kilku – w sumie z perspektywy gospodarki tego kraju drugorzędnych – „inwestorów”, którzy nie chcą tu płacić podatków. Dopóki władze polskie nie będą przeszkadzać w zarabianiu na „preferencyjnych warunkach”, to będziemy się zaliczać do „wolnego świata”, bronionego (oczywiście słownie) w bezkompromisowy i nieprzejednany sposób przez owo supermocarstwo.
Wszystkie nadęte dyrdymały opowiadane na temat „niezmiennych i nadrzędnych zasad polityki amerykańskiej” są zawracaniem głowy, bo tam władza państwowa jest swoistą firmą usługową, której świadczenia można kupić poprzez inwestycje na rynku wyborczym. Jest to przecież sensu stricto gospodarka rynkowa: jeśli np. nie chcesz płacić podatków w jakimś państwie, możesz kupić sobie tę usługę prywatnie od jakiegoś „Andersena”, albo „zainwestować w politykę”, w tym amerykańską. W ten sposób można rozwiązać ów problem w całym „protektoracie amerykańskim”, a nawet powiększyć jego zasięg przez zmianę rządów jakiegoś kraju z „autorytarnych” na „demokratyczne” (czyli proamerykańskie).
Część słuchaczy pod wpływem tego dictum nawet rozejrzała się wokół z niepokojem. Czy autor powyższej tezy nie przekroczył aby tej cienkiej linii, za którą nawet słuchający tracą poczucie bezpieczeństwa? Przecież opiniotwórcze i liberalne media, medialni przedstawiciele nauki, a przede wszystkim cała klasa polityczna (bez wyjątku?) reprezentują całkowicie przeciwstawne poglądy. Ten, kto kwestionuje nie tylko „przywództwo” amerykańskie, ale również wyłącznie szlachetne i bezinteresowne motywy tego przywództwa, powinien milczeć. Nie ma prawa głosu, bo wolność słowa jest przywilejem tylko tych, którzy mieszczą się w oficjalnej poprawności. Reszta jest przecież „wrogą propagandą”.
Sądzę, że od pewnego czasu wielu autentycznych entuzjastów „Zachodu”, którzy bezinteresownie (zapewne są tacy) wspierali słowem, a nawet czynem zniszczenie Polski zwanej do 1989 r. „Ludową”, przeżywa dziś nie lada rozterki. Ponoć od tej daty „odzyskaliśmy niepodległość”, bo zakończyła się jakaś „okupacja” (sowiecka), a ledwo skrywaną cechą owej „niepodległości” jest panoszenie się obcych ambasadorów (bynajmniej nie rosyjskich), którzy w interesie jakiegoś „zachodniego inwestora” każą zmienić „polskie przepisy”, np. podatkowe, aby mógł on lepiej zarabiać.
Ja to znam z bliska. Od kilku lat postuluję proporcjonalne do papierosów opodatkowanie tzw. podgrzewaczy („wyrobów innowacyjnych”), których głównym dostawcą jest oczywiście tego rodzaju „inwestor”. Do października 2020 r. towary te nie były w ogóle opodatkowane akcyzą, a od tej daty obciążająca je akcyza jest pięciokrotnie niższa niż dla papierosów.
I co wynika z moich starań, które dałyby do budżetu ponad miliard złotych rocznie? Tylko tyle, że jestem publicznie i prywatnie atakowany przez ten koncern (można sobie przeczytać w Internecie) oraz przez przekupnych „dziennikarzy”, oczywiście „liberalnych”, ale również „prawicowych” (tu rządzi niepodzielnie PO-PiS). Jeden z polityków (opozycyjnych) powiedział mi nawet wprost, że opodatkowanie owych podgrzewaczy będzie na poziomie głównego substytutu (czyli papierosów) tylko wtedy, gdyby z jakichś powodów skurczyły się w Polsce wpływy amerykańskie, a do tego „dopuścić nie wolno”, bo nadejdzie wtedy „zagrożenie rosyjskie”. Nic dodać, nic ująć.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 981
Mamy być wyłącznie naśladowcami. Upodabniać się do niedoścignionych dla nas „zachodnich” wzorców, a najlepiej je kopiować. Wartościowe jest u nas tylko to, co jest z nimi zgodne lub je do złudzenia przypomina. Wszystko inne to „miejscowa wiocha”, „obciach”, „polski śmietnik”, który zasługuje wyłącznie na szyderstwo lub kpinę. Pamiętamy, jak „opozycyjna poprawność” nakazywała nam mówić w okresie Polski Ludowej o polskich towarach? Gorsze były tylko te, które miały pieczątkę Made in USSR (wyjaśnienie dla młodego pokolenia – „wyprodukowane w Związku Radzieckim”). Nauczono nas skutecznie pogardy dla naszych produktów, myśli, a nawet sztuki, bo przecież to wstyd z czymś takim się obnosić, dobre jest tylko to, co jest „zachodnie”.
Taką świadomość prezentowali i propagowali publicznie przez długie minione lata członkowie tzw. opozycji demokratycznej, powstałej jeszcze w czasie nieboszczki Polski Ludowej, lecz również wyhodowane na jej łonie „dzieci resortowe”, które przejęły później władzę w Trzeciej RP. Pamiętam, jak na jednej z narad z udziałem ministrów powołanych już do rządu „wolnej Polski” (prawie wszyscy byli nota bene potomkami komunistycznej nomenklatury, a potem przepoczwarzyli się w nieprzejednanych liberałów) jeden z nich powiedział, że skoro znany koncern amerykański bardzo chce w Polsce produkować tapicerkę, to powinniśmy mu za to tylko dziękować, bo to jakoby są granice naszych umiejętności, a samochodów produkować nie powinniśmy, bo jest to „dla nas nieosiągalne”.
Traf chciał, że ów koncern zamknął później kolejny rok gigantyczną stratą, a jego prezesi przylecieli do Waszyngtonu prywatnymi odrzutowcami po miliardowe subwencje, które oczywiście dostali. Polscy producenci samochodów nie otrzymali dotacji, a majątek tych firm, który zbudowano kosztem biedy milionów Polaków, rozdano za bezcen lub po prostu zniszczono. Np. Rumuni byli od nas o niebo mądrzejsi, a może po prostu ich „resortowe dzieci”, które tam też dorwały się do władzy jako „opozycja antykomunistyczna”, nie były aż tak ogłupiałe.
Bezwzględny nakaz naśladownictwa obowiązuje do dziś również w nauce, publicystyce, nawet w codziennych rozmowach. Za intelektualistę uchodzi tylko ten, kto co pewien czas cytuje jakiegoś zachodniego autora i pochwali się, że zna jego z reguły dość mętne wynurzenia. Nikt nie wgłębia się w tę myśl, zresztą nikogo ona nie interesuje. Lista lektur obowiązkowych jest zamknięta z wyraźnym wskazaniem na Anglosasów. Francuzów nikt nie czyta, bo nie zna ich języka, a poza tym są podobnie nieistotni jak Włosi czy Rosjanie.
Czy mamy szanse kiedyś zerwać te pęta? Przecież pozbawienie nas prawa do jakiejkolwiek oryginalności, a zwłaszcza własnych poglądów i ocen, jest zamierzeniem biznesowym. Brak własnej interpretacji czyni nas bezbronnymi, podatnymi na wpływy, a przede wszystkim na wskroś naiwnymi. Aby można było wyciskać po raz kolejny „polską cytrynę”, pozbawić nas tego, co jeszcze mamy, musimy wierzyć, że naszą jedyną rolą jest uległość i potulne dostosowanie się do europejskich lub sojuszniczych „konieczności”. Przecież musimy się podporządkować prawu wspólnotowemu, które w dodatku jest jakoby nadrzędne nad prawem polskim, i np. pozamykać kopalnie węgla, wyrzucić na bruk setki tysięcy ludzi, złamać im życie, pozbawiając praw i perspektyw. To tylko przykład, ale dziś najbardziej czytelny. Dlaczego mamy to zrobić? Zniszczy to całość polskiej energetyki, która ma charakter węglowy, pozbawi pracy i źródeł utrzymania kolejne setki tysięcy ludzi, a Polska będzie musiała importować energię elektryczną.
Oczywiście najważniejszym skutkiem owej uległości będzie zmuszenie do emigracji zarobkowej co najmniej miliona ludzi ze zniszczonych branż. Z otwartymi rękoma przyjmą ich przede wszystkim Niemcy oraz większość państw UE borykających się z nierozwiązanym i nierozwiązywalnym problemem nieasymilujących się imigrantów z Afryki i Azji. A nam nie wolno mieć własnego zdania na ten temat. Gdyby ktoś odważył się powiedzieć coś, co odbiegałoby choć trochę od wasalnej poprawności, zostanie natychmiast zgromiony przez zacietrzewionych obrońców naszej głupoty, którzy najczęściej stroją się w piórka „sił proeuropejskich”, „proatlantyckich” czy też po prostu „liberalnych”.
Brak prawa do jakiejkolwiek oryginalności, będącej naszą największą i najgroźniejszą przypadłością, hoduje się u nas od dzieciństwa. Chyba każdy z nas pamięta, w jaki sposób nawet małe dziecko wyróżniające się wyłącznie posiadaniem przysłowiowych zachodnich majtek, które czyniły je lepszym od innych, wyszydzało gorszych rówieśników pozbawionych nobilitujących ich rzeczy. A wśród młodzieży, zdominowanej zwłaszcza przez „Onetinteligencję”, ta postawa jest od lat regułą. Z nich wyrastają kolejne pokolenia „prawdziwych Europejczyków”.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1152
Przytłoczeni codziennością, a przede wszystkim strachem przed zarazą, nie zauważamy, że w tym roku mija również setna rocznica tzw. wyprawy kijowskiej, czyli dziwacznego w swoim zamyśle i tragicznego w skutkach ataku na Ukrainę wiosną 1920 roku. Przypomnę tylko w skrócie jej przebieg. Wojsko polskie zajmuje praktycznie bez walki Kijów*, instaluje tam marionetkowe „władze ukraińskie” w osobie Symona Petlury, z którym wcześniej Piłsudski zawarł bez wiedzy rządu i Sejmu tajną konwencję wojskową.
Po kilku tygodniach okupacji Kijowa zaczyna się paniczny odwrót, przy czym atakujące nas wojska bolszewickie są mniej liczne i dużo gorzej uzbrojone od wojsk polskich. Naszym zwycięzcą jest m.in. tzw. Armia Konna, którą dowodził były sierżant armii carskiej, kozak Siemion Budionny.
Niech nas jednak nie zmylą nazwy – owa „armia” liczyła co najwyżej kilkanaście tysięcy jeźdźców, w większości kozaków dońskich, co uwiecznił literacko jej polityczny komisarz Izaak Babel. W czasie panicznego odwrotu wojsk polskich rozpoczęła się na północy wielka ofensywa wojsk bolszewickich, którą dowodził zruszczony, zresztą dość powierzchownie, Polak – Michaił Tuchaczewski, były młodszy oficer armii carskiej.
Uratował nas pamiętny Cud nad Wisłą, ale to było dwa miesiące później i to zupełnie inna historia. Wróćmy jednak do wyprawy kijowskiej i jej (bez)sensu. Przedwojenna propaganda historyczna, zdominowana przez piłsudczyków, wymyśliła taką oto legendę tej wojny, którą do dziś powtarza większość polskich historyków.
Piłsudski chciał (jakoby) zbudować egzotyczne państwo będące federacją Polski, Litwy i Ukrainy, a zajęcie Kijowa było potrzebne, by zainstalować tam rząd oczywiście „niepodległej” Ukrainy, która zgłosiłaby akces do tej federacji. Symon Petlura okazał się jednak nikim na ukraińskiej scenie politycznej; nie miał jakiegokolwiek poparcia i nie był w stanie nawet przy pomocy wojsk polskich zdobyć realnej władzy, czyli odpowiedzialni za klęskę są oczywiście sami Ukraińcy, którzy nie poparli kogo trzeba i nie chcieli bronić samego Petlury przed wewnętrznymi i zewnętrznymi wrogami.
Wizja ta zupełnie nie trzyma się kupy, bo – jak udowodnili to nie raz rzetelni historycy – koncepcja federalistyczna, której autorstwo przypisuje się Piłsudskiemu, nie obejmowała Ukrainy. Tu zacytuję Marka Kornata, twierdzącego, że „Ukraina (w koncepcji politycznej Piłsudskiego – przypomnienie W.M.) nie była objęta wizją federacji. Miała powstać jako odrębne państwo, a związane z Polską tylko sojuszem wojskowym” (M. Kornat, Polska-Rosja Sowiecka. Listopad 1918 – kwiecień 1920. Konflikt koncepcji terytorialnych i spór o kształt Europy Wschodniej, w: Rok 1918. Odrodzona Polska i sowiecka Rosja w nowej Europie, t. 1, Warszawa 2019).
Zresztą ani wtedy, ani wcześniej nikt nie chciał utworzenia państwa polsko-ukraińskiego. Przypomnę, że po raz pierwszy wymyślono jakąś „samostijną Ukrainę” w 1917 roku, a autorami tego pomysłu byli jeszcze kajzerowscy politycy, którzy zaprosili jej „władze” do Brześcia i wyznaczyli rolę „strony” podpisującej pokój z rządem bolszewickim. Ów „rząd” zobowiązał się wyżywić ukraińskim zbożem zdychające z głodu państwa dwóch niemieckojęzycznych cesarzy, za co oddawano mu spory kawałek byłej Kongresówki (Chełmszczyzna) i część Podlasia.
Ów „rząd Ukraińskiej Republiki Ludowej” szybko jednak upadł, gdyż był tworem sztucznym. Wojska niemieckie zajęły większość ziem rosyjskich, które dziś tworzą państwo ukraińskie, i rozpoczęli rabunek wszystkiego, zwłaszcza żywności, na skalę nawet większą niż to robili na terenie okupowanej przez nich Kongresówki w latach 1915–1918 – wycinano lasy, demontowano przemysł, a nawet rozbierano domy miejscowej ludności.
Owa „niepodległość”, czyli okupacja niemiecka, podobnie jak Polakom z etnicznej Polski kojarzyła się jak najgorzej – panowały głód, bezprawie, systematyczny rabunek. Tylko nieliczni utożsamiali się wówczas z pseudopaństwami tworzonymi pod niemiecką kuratelą i trudno ich inaczej nazwać niż kolaborantami współodpowiedzialnymi za głód i grabież okupantów, mimo że po stu latach, również w Polsce, trafili na pomniki i do panteonu „ojców niepodległości”. Pomysł polityczny wyprawy kijowskiej był więc kolejną mutacją niemieckiej koncepcji z 1918 roku. Ba, nawet ów Petlura miał „rządzić” państwem o tej samej nazwie, czyli Ukraińską Republiką Ludową, będącą prawną kontynuacją tworu sygnującego pokój brzeski.
Przypomnę jednak, że Ententa nigdy nie uznała jego ważności i wypowiedziała go również najważniejsza strona – Rada Komisarzy Ludowych państwa bolszewickiego. Pozostałe strony tego pokoju albo już nie istniały (Cesarstwo Austriackie), albo podpisały się pod traktatem wersalskim unieważniającym ustalenia w Brześciu. Nie mieliśmy więc nawet pozornego tytułu do agresji na te ziemie, które w sensie prawnym wciąż należały do Państwa Rosyjskiego.
W sumie – mówiąc obrazowo – była to ostatnia w tamtym czasie próba reanimacji niemieckiej wersji ułożenia tej części Europy Wschodniej. Na kolejną, tym razem trwalszą, trzeba będzie poczekać aż do 1991 roku. Gdyby jednak Piłsudskiemu udało się ów plan zrealizować, to tzw. Kresy Wschodnie w części należącej do 1914 roku do Rosji nie weszłyby w skład Państwa Polskiego.
W przypadku gdy po polskiej stronie pozostałyby ziemie byłej Galicji Wschodniej z Lwowem, Tarnopolem i Stanisławowem, czyli najsilniejszymi wtedy ośrodkami nacjonalizmu ukraińskiego, to tylko kwestią czasu byłby konflikt zbrojny z Polską, a nawet antypolskie powstanie ukraińskie finansowane przez „niepodległy” Kijów.
Również bez Galicji Wschodniej owa „Ukraińska Republika Ludowa” byłaby państwem większym od Polski, ludniejszym, a przede wszystkim bogatszym i o wyższym przyroście naturalnym. Realnym efektem tejże wyprawy, gdyby osiągnięto jej deklarowany cel, byłoby wykreowanie państwa wrogiego i oddanie pod jego władze całej polskiej i żydowskiej ludności zamieszkującej te ziemie, czyli pogromy i rzezie z czasów drugiej z wielkich wojen mogłyby się zacząć dużo wcześniej.
Nie byłoby więc żadnych „Kresów Wschodnich”, tylko nacjonalistyczne i antypolskie państwo rządzone prawdopodobnie tak samo źle jak obecna Ukraina. Bardzo szybko weszłoby ono w strefę wpływów republikańskiego Berlina, który nigdy nie ukrywał nienawiści, a nawet pogardy dla Polski i Polaków, czyli bylibyśmy otoczeni z dwóch stron przez dwa silniejsze państwa, realizujące ten sam antypolski program likwidacji naszej państwowości.
Jedyną dla nas szansą byłby konflikt „samostijnej” Ukrainy z państwem bolszewickim, które już wtedy utworzyło namiastki państwowości ukraińskiej w wersji bolszewickiej i w tym celu w sposób jawny lub ukryty zaatakowałoby „niepodległą” Ukrainę.
Chyba dostrzegamy również analogię do współczesności. Gdyby obecna Wielka Ukraina nie była w konflikcie z popieranymi przez Rosję separatystami, prędzej czy później weszłaby w konflikt z Polską, zwłaszcza że żyje w naszych granicach duża, licząca ponad trzysta tysięcy osób, diaspora ukraińska (nie licząc imigrantów, których jest ponad milion), a w Kijowie nikt nie ukrywa sentymentu do ziem, które dziś leżą po naszej stronie Bugu. Może więc dobrze się stało, że wyprawa kijowska skończyła się dla nas klęską?
Witold Modzelewski
*Owo zajęcie miało równie groteskowy charakter jak sama wyprawa, kilku żołnierzy wsiadło bowiem do tramwaju i dojechało nim do centrum miasta. Czyli nikt z mieszkańców nie zauważył naszego „wielkiego tryumfu militarnego”, który był hucznie i głośno fetowany przez ówczesny Sejm.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1081
Kiedy myśli się o polskiej polityce wschodniej prowadzonej przez wszystkie rządy minionego trzydziestolecia (liberalno-lewicowe, liberalne i prawicowe), należy wskazać co najmniej trzy tzw. obszary (okropnie brzmi) naszej aktywności międzynarodowej: narrację, stosunki gospodarcze i geopolitykę.
Pragnę również zastrzec, że ów „Wschód” jako przestrzeń polityczną rozumiem w sposób tradycyjny, czyli jako wschodnią część Europy, którą wypełniają (przede wszystkim) Rosja, państwa powstałe po rozwiązaniu w 1991 roku Związku Radzieckiego i południowoeuropejskie państwa należące w przeszłości do „obozu państw socjalistycznych”.
Sądzę, że w tej przestrzeni mieści się na północy Finlandia (do 1918 roku była częścią państwa rosyjskiego), a na południu Turcja, ale nawet wyznawcy naszej postmocarstwowości jako „strategicznego sojusznika Stanów Zjednoczonych” nie sięgają wyobraźnią aż tak daleko.
Zacznijmy od języka („narracji”), którym posługuje się polska polityka wschodnia tego okresu. Jest to wrogi, podniecony język, wypełniony bez przerwy ostrzeżeniami przed „rosyjską agresją” lub „zagrożeniem rosyjskim”. Nie ma w nim czegokolwiek, co zasługiwałoby na miano tradycyjnie pojmowanej „polityki” w realiach międzynarodowych. Nie wiadomo również, do kogo adresowane są oświadczenia o „rosyjskim zagrożeniu”, „groźbie wojny hybrydowej”, „zielonych ludzikach” i „agresywnych zamiarach Putina”.
Mam wrażenie, że wszystkie te słowa służą tylko temu, aby je wypowiedzieć, i nie sięgajmy wyobraźnią dalej, a przede wszystkim nie wiemy, jaki mają wywołać skutek. Chyba jest on zupełnie nieważny. Nie oczekujemy reakcji, akceptacji, a nawet polemiki. Powiedzieliśmy swoje i już. Przyjęliśmy rolę osamotnionej Kasandry, której zupełnie nie obchodzi to, czy ktoś w ogóle słucha jej głosu.
Jeżeli dobrze rozumiem wizję nieszczęść, które czekają ten region świata, to namalowano ją w sposób następujący: − Rosja po „agresji na Gruzję”, „aneksji Krymu” i „wschodniej Ukrainy” nie zatrzyma się w swoich apetytach, przez co zagraża (czym? Kolejną aneksją?) państwom bałtyckim, a nawet Polsce;
− my „nie oddamy ani guzika”, musimy budować swój arsenał, kupując od Stanów Zjednoczonych drogie uzbrojenie, a przede wszystkim umacniać „wschodnią flankę NATO” (przeciw Rosji);
− sami nie umiemy się obronić (dlaczego?), konieczne jest więc wprowadzenie na nasze terytorium obcych wojsk, dlatego zabiegamy usilnie o stałą obecność wojsk państw NATO, najlepiej amerykańskich i brytyjskich, a nawet niemieckich, choć one już są obecne na naszych poligonach i trwale stacjonują na terytorium państw bałtyckich, co w świadomości (większości) Polaków rodzi raczej złe skojarzenia;
− naszą rolą jest „mobilizowanie” światowej opinii publicznej przeciwko „rosyjskiemu zagrożeniu”, nieustawanie w wysiłkach (słownych) i epatowanie (bezskuteczne) o antyrosyjską solidarność państw tego regionu.
Mam wrażenie, że nie zależy nam również na tym, czy ktoś bierze na poważnie nasze podniosłe słowa. Nie ma to dla nas zresztą żadnego znaczenia, bo jednocześnie nie chcemy się wplątać w żaden realnie istniejący spór. Przez prawie piętnaście lat wspieraliśmy słownie majdanową Ukrainę, gromiliśmy (słownie) rosyjską agresję, ale bynajmniej nie zabolało nas całkowite pominięcie przy stole rokowań mających na celu zakończenie tego konfliktu. Nikt nas tam nie chce, bo również nikt nie słucha naszej politycznej narracji.
Sądzę, że wszyscy adresaci naszego gadania traktują nas jako niegroźnych podjudzaczy, którzy w razie czego wezmą ogon pod siebie i zostawią partnerów na lodzie. Zresztą co mielibyśmy zrobić w ich interesie? Nie mamy na to ani środków, ani chęci (czyli tu jesteśmy zaskakująco racjonalni).
Zapominamy również, że w świadomości politycznej nowych państw powstałych na wschód i północ od naszej wschodniej granicy, jesteśmy byłym… agresorem (podobnie jak Rosja i Związek Radziecki), którego poparcie dla ich niepodległościowych ambicji brzmi zupełnie niewiarygodnie. Ciągle jesteśmy skrycie podejrzewani o chęć powrotu na „ich” terytorium oraz zgłoszenia roszczeń terytorialnych i majątkowych („walka o Kresy Wschodnie”).
Z perspektywy Wilna czy Kijowa nasze bezwarunkowe wsparcie dla niepodległości tych państw jest czymś wręcz podejrzanym, dlatego że są to państwa ze swej istoty antypolskie, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie może w Polsce popierać ich niepodległościowych aspiracji.
Największe obawy budzi powtórka pokoju ryskiego, czyli dogadanie się Polski z bolszewikami (tzw. czerwoną Rosją) i podział stref wpływów w tym regionie świata między dwóch największych graczy. Państwa te nie chcą mieć z Polską nic do czynienia i obawiają się, że nad ich głowami Warszawa ugada się z Moskwą. Inaczej mówiąc, jak słusznie zauważyli polscy politycy przed stu laty, tylko bolszewicy mogą najwięcej dać na wschodzie, bo wszystkie nowo niepodległe państwa między Polską a Rosją są obiektywnie równie antypolskie, co antyrosyjskie.
Chyba nie istnieje także jakaś koncepcja polityki gospodarczej naszego kraju w stosunku do państw tego regionu. Wiemy tylko, że:
− mamy uniezależnić się od dostaw gazu z Rosji (ale już nie od dostaw ropy naftowej);
− ma powstać Via Carpatia, która połączy bałtyckie porty Litwy i Łotwy z południowo-wschodnią Europą, czyli kosztem naszych bałtyckich interesów (jakiś nonsens);
− konsekwentnie likwidujemy obecność naszych towarów i firm na rynku rosyjskim poprzez nakładanie na naszych eksporterów sankcji wywozowych;
− poparcie polityczne dla pomajdanowej Ukrainy idzie w parze z utratą ukraińskich rynków;
− tolerujemy, a nawet wspieramy import rosyjskiego węgla.
Nic nie wiadomo o wspieraniu rozwoju handlu między Polską a innymi państwami tego regionu, zwłaszcza wzajemnym wspieraniu inwestycji czy ograniczeniu przemytu.
Jedyną znaną formą integracji jest rozwój fikcyjnego handlu z Litwą, Łotwą, Słowacją i Czechami, mającego na celu wyłudzanie zwrotów VAT-u, co jest najbardziej opłacalną działalnością, z którą nie może konkurować tradycyjny handel.
Wciąż nie stanowimy dostatecznie chłonnego rynku zbytu dla towarów pochodzących z państw ościennych, tamtejszy biznes (podobnie jak polski) jest zbyt słaby, aby rozwijać się poprzez eksport na naszym rynku. Jest to wciąż rynek zbyt biedny i podzielony między zachodnie sieci handlowe. Czy umiemy wymienić choćby po pięć produktów wytworzonych w każdym z sąsiednich państw, które na trwałe zaliczają się do koszyka dóbr naszych konsumentów? Odpowiedź znamy.
Na koniec o geopolityce wschodniej naszych niepodległych rządów. Liberałowie i lewica wprost i bez reszty podporządkowali nas polityce niemieckiej. Później (dość niedawno) pojawiła się koncepcja Trójmorza, czyli jakiegoś regionalnego związku państw wschodnio-bałtyckich, zachodnio-czarnomorskich i wschodniego Adriatyku. Do tej grupy mają się zaliczać również Słowacja, Węgry, a może nawet Austria i państwa postjugosłowiańskie. Czy jest tam miejsce także dla Ukrainy i Finlandii? Nie wiadomo.
Znawcy polityki amerykańskiej twierdzą, że protektorem i inicjatorem Trójmorza są Stany Zjednoczone, które chcą osiągnąć dwa cele strategiczne:
− oddzielenie Niemiec od Rosji nowym „kordonem sanitarnym”, co ma osłabić Unię Europejską poprzez uniemożliwienie jej rozwoju dzięki integracji ekonomicznej z rynkiem rosyjskim;
− zablokowanie utworzenia nowego jedwabnego szlaku, który miałby kończyć się właśnie w tym regionie, czyli tu wrogiem są Chiny.
Wydaje się, że plan ten brzmi dość rozsądnie, jeżeli spełnione zostaną trzy warunki „brzegowe”:
− do Trójmorza nie będzie włączona Ukraina, która jest państwem zbyt dużym i mało obliczalnym, destabilizującym ten region, a przede wszystkim w stanie agonii;
− dla państw tego regionu, będących w dużej części zapleczem ekonomicznym Niemiec, będzie to próba wyjścia z tej kurateli i odzyskania ekonomicznej niepodległości (ale na to przecież nikt w Berlinie im nie pozwoli);
− rządy w Warszawie nie będą chciały odgrywać roli lidera, bo federacji z Polską nikt teraz nie chce (ani nie chciał przed stu laty), czyli musimy się zgodzić na pośrednią, drugoplanową rolę, co jest zgodne z naszym potencjałem, ale zupełnie nie pasuje do naszych (ukrytych) ambicji. Wręcz zaskakujące jest to, że stanowi to jakiś powrót do koncepcji NATO-BIS, której autorem był… Lech Wałęsa.
Jeżeli coś wyjdzie z tej inicjatywy, to szybko i na siłę doń wproszą się Niemcy i przekształcą Trójmorze w nową wersję ich Mitteleuropy, czemu przyklaśnie większość europejskich przywódców, taki sobie wszechobecny potworek występujący pod nazwą „społeczności międzynarodowej”.
W ciągu najbliższych lat (może szybciej) nastąpi trwałe zbliżenie między Rosją a Francją i Włochami, czyli cichy powrót do polityki równowagi (trzeci wariant ententy). Niemcy są zbyt silne, przez co mobilizują Paryż do dialogu z Moskwą. My oczywiście nie uczestniczymy w tej grze, zresztą są to progi nie na nasze nogi. Jednocześnie wrogość wobec Rosji, połączona z poparciem dla antyrosyjskich władz w Kijowie, wyeliminuje nas na lata z aktywnej roli w nowej polityce wschodniej i zachodniej Europy.
Witold Modzelewski