Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 429
Żegnamy się z naszą pielęgnowaną od dawna mitologią. Od ponad trzech lat, gdy już rządzą nami beneficjenci lub promotorzy najpierw „pandemii” a teraz „wojny”, jakoś bez żalu pożegnaliśmy naszą wiarę w to, że takie wartości jak „wolność” i „demokracja” (kiedyś jeszcze był „honor”) mają dla nas istotne, a nawet nadrzędne znaczenie. Jakoś nikt nie protestował, gdy odbierano nam (nielegalnie) prawa i wolności obywatelskie najpierw pod pretekstem „walki z pandemią” a teraz „zagrożenia rosyjskiego”, a demokracja przekształciła się w licytację zacietrzewionych „sanitarystów” a później rusofobów. Dajemy się manipulować, ogłupiać i nie mamy odwagi przeciwstawić się narzuconej nam poprawności. Gdzie się podziała przypisywana nam Polakom niezależność i brak pokory wobec autorytaryzmu?
Aż się prosi, aby miejsce wyciszonego ze wstydem naszego domniemanego „przywiązania do wolności” (już nie ma ona dla nas znaczenia) zacząć propagować ideę np. rozsądku, a nawet mądrości: skoro nie chcemy być wolni, to może warto, abyśmy nie byli aż tak głupi, żeby dać się oszukiwać i okradać? Jeśli rozsądek i mądrość to zbyt wygórowane oczekiwania, to może warto propagować zwykły egoizm i sceptycyzm? Dlaczego mamy trzeci rok biednieć? W imię czego? Dlaczego mamy tracić nasz bardzo skromny dorobek – mimo, że tak nam każe „światowe przywództwo”, czy też kartel koncernów farmaceutycznych czy informatycznych? Przecież traktują nas jak bandę głupców, którzy bezkrytycznie wierzą w bajeczki o „konieczności” wprowadzenia bezsensownych ograniczeń i wyrzeczeń najpierw w imię „walki z pandemią” a dziś „zwycięstwa Ukrainy w wojnie z Rosją”? Jeśli nie chcemy być wolni, to przynajmniej bądźmy egoistami i odpowiedzmy nowym protektorom, żeby prowadzili swoje wojny na swój własny rachunek.
Nie stać nas na głupotę, bo przecież najbardziej prawdopodobnym rzeczywistym celem tych „operacji wirus” i „operacji wojna” jest właśnie ekonomiczna i polityczna degradacja tej części świata. Kiedy zjednoczona w Unii Europejskiej Europa miała być trzecią - obok Chin i USA – siłą ekonomiczną świata, w dodatku wzmocnioną przez trwałe relacje gospodarcze z Rosją i równy dystans dwóch pierwszych potęg. To już historia, bo z głupcami dającymi się wykorzystywać nikt się nie będzie liczyć, a w państwach Wielkiego Południa istnieją nieprzebrane pokłady nienawiści wobec Zachodu. A my bez sensu zapisaliśmy się do tego świata, choć nigdy nie byliśmy kolonizatorami Afryki czy Azji, oraz nic nie mieliśmy wspólnego z anglosaskim barbarzyństwem w Ameryce Łacińskiej. Wsiedliśmy do statku, który inni z satysfakcją mogą zatopić. I zatopią.
Ale na straży nakazanej głupoty twardo stoją domorośli (?) „geostratedzy”, którzy odmawiają nam prawa do nie tylko wolności, a nawet do zwykłego egoizmu, choć przecież biedak powinien umieć walczyć w obronie tego co ma, zwłaszcza że ma niewiele. Ale mu nie wolno i mamy kierować się „doktryną Sobieskiego”, czyli mamy bronić naszych sąsiadów, którzy w rewanżu później nas okradną lub uduszą. Przypomnę, że Jan III Sobieski w 1683 roku uratował Austrię, która po stu latach dokonała rozbiorów Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Przyszedł czas na nasze rekolekcje, ale „społeczność międzynarodowa” rękami swoich lokalnych sługusów będzie przywoływać nas do porządku. Bądźmy więc egoistami. Dbajmy o swoje.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1349
W czasie wojny krymskiej, gdy wojska rosyjskie walczyły z zachodnioeuropejskim desantem w okolicach Sewastopola, gdzie pierwsze skrzypce grali Brytyjczycy i Francuzi, rząd amerykański twardo i konsekwentnie stał po stronie Rosji. Osamotniony politycznie car (i tytularny król Polski) Mikołaj Pawłowicz I mógł liczyć tylko na polityków waszyngtońskich, reprezentujących co prawda państwo dość odległe i peryferyjne politycznie, ale ważne w rozgrywce z wrogim Londynem.
Potem za Oceanem wybuchła wojna secesyjna i tym razem Unia mogła tylko liczyć na Rosję. Do portów Północy walczącej o jedność kraju płynęły rosyjskie statki z bronią, amunicją, żywnością, a prezydent USA miał równie twarde i bezwarunkowe poparcie ze strony Aleksandra II, który w tym czasie pacyfikował nasze Powstanie Styczniowe. Nie dziwmy się, że korzystał tu z pełnego poparcia władz amerykańskich, a słowa, których Abraham Lincoln używał pod adresem powstańców styczniowych, zupełnie nie nadają się do legendy o „odwiecznej” przyjaźni polsko-amerykańskiej. Nasza dzisiejsza poprawność, czyli obowiązkowa miłość do Stanów, jest równie żałosna jak socjalistyczne adresy wierności do Związku Radzieckiego.
Od momentu powstania USA aż do bolszewickiego przewrotu w 1917 roku Rosję i Stany Zjednoczone łączyła ścisła i bardzo lojalna przyjaźń i polityczna współpraca. Więcej, oba państwa miały wspólne interesy polityczne i tych samych przeciwników – był to przede wszystkim „zdradziecki Albion”, a później kajzerowskie Niemcy, których wpływy w Meksyku (antyamerykańskim) i Turcji (antyrosyjskiej) jeszcze bardziej zbliżały Waszyngton i Petersburg. Oba państwa ratowały się w trudnych sytuacjach, nie szczędząc kosztów i pieniędzy. Tak, tak – były to inne czasy niż zły XX wiek.
Kiedy skończyła się tradycyjna przyjaźń rosyjsko-amerykańska? Był to dzień, gdy po władzę w Rosji i jej terytorium sięgnęła niemiecka agentura, której jedynym celem było zniszczenie (do cna) tego kraju. To prawda, że bolszewików poparła również wielka finansjera amerykańska, a Lejba Bronstein (czyli Lew Trocki) dostał od niej więcej pieniędzy niż Lenin z berlińskiego MSZ. Późniejsze wizyty w Moskwie Armanda Hammera, amerykańskiego miliardera w dzisiejszych dolarach, wkomponowały się w ten obraz.
Ale w latach 1917–1941 nowy podział świata był czytelny: nie było już Rosji, był zbrodniczy Związek Radziecki, kierowany, a później wspierany przez pokonane w pierwszej wojnie Niemcy, które nie należały nigdy do przyjaciół Ameryki, wręcz odwrotnie. Więcej, ustrój polityczny, który w świecie rozprzestrzenił Związek Radziecki („socjalizm”), był przede wszystkim instrumentem eliminacji wpływów angielskich, a potem amerykańskich.
Dopiero gdy Związek Radziecki dokonał samolikwidacji, minęła epoka wojen ideologicznych i „komunizmu” oraz rosyjskiej wrogości wobec Ameryki. Oczywiście to ostatnie państwo zostało ze swoim antykomunistycznym skansenem, który nie jest od ponad ćwierć wieku do niczego potrzebny. Nie ma i nigdy nie będzie „obozu socjalistycznego”, ekspansji radzieckiego „komunizmu” i konfrontacji dwóch bloków ideologicznych. Bo nie ma niemieckiego socjalizmu w radzieckim wydaniu. Zjednoczone (po raz drugi) „Wielkie Niemcy” poświęciły po 1991 roku wiele (nawet bardzo dużo), aby odbudować swoje wpływy w postradzieckiej Rosji. Częściowo zakończyło się to sukcesem.
Osią tej polityki jest podtrzymywanie postradzieckiej niechęci do Jankesów. W istotnym zakresie uzasadniali oni te fobie, podtrzymując (i rozszerzając) antykomunistyczne twory w postaci NATO, mimo radykalnego ograniczenia amerykańskiej obecności militarnej w Europie (przykrywką dla wycofania wojsk lądowych była pozornie bezsensowna wojna w Iraku).
Po ćwierć wieku od rozwiązania ZSRR odrodzona Rosja ma szansę odnowić (i kiedyś odnowi) tradycyjną przyjaźń z Waszyngtonem, która jest potrzebna obu stronom w rozgrywkach z Chinami i do osłabienia (demontażu?) Unii Europejskiej. Tego nie są w stanie zrozumieć tzw. sowietolodzy, stawiający do dziś absurdalny znak równości między Związkiem Radzieckim a Rosją, która była przecież główną sprawczynią likwidacji ZSRR. Nowy prezydent USA chyba nie ma (nie miał nigdy?) antykomunistycznych fobii, będących dziś trupiarnią myślenia politycznego. Sądzę, że wybierze to, co jest dla Ameryki najkorzystniejsze, czyli sojusz ze słabszym przeciwko silniejszemu (czyli Chinom). Nie ma i raczej nie będzie istotnych sprzeczności interesów rosyjsko-amerykańskich, a jeśli są, to mniej ważne od tego, co wspólne. Gdzie najszybciej dogada się nowy prezydent USA z Putinem? Przede wszystkim na płaszczyźnie osłabienia globalnych ambicji Unii Europejskiej, czyli Niemiec, które zagrażają interesom zarówno Rosji, jak i USA.
Rosja – wbrew temu, co twierdzą nasi, pożal się Boże, sowietolodzy – nie chce ani „nowej Jałty”, ani „nowego kongresu wiedeńskiego”. To dawno przebrzmiała i zamknięta przeszłość. Nie chcę kpić z tych tez, ale czy ktoś będzie rozmawiał o politycznym podziale świata np. z Austrią i Wielką Brytanią? O czym? Świat już dawno nie ma swego centrum w Europie; jego głównymi punktami są Waszyngton, Pekin, Moskwa i mogłaby być Bruksela (czyli Berlin), gdyby nie „kryzys przywództwa” tej organizacji i spektakularna secesja Brytyjczyków.
Wszystkie trzy pierwsze ośrodki władzy dziś zgodzą się na zmniejszenie roli, a nawet eliminację globalnych ambicji Berlina, który raczej przecenia swoje znaczenie.
Nasi znawcy Ameryki przekonują, że waszyngtońscy lobbyści i biurokraci „nie pozwolą” Trumpowi na zbliżenie z Rosją. Ciekawe dlaczego i kto im miałby za to zapłacić? Lobbyści wykonują usługi i ich działania mają swoją bardzo wysoką cenę. Kto na to wyłoży pieniądze? Berlin? A może my, w Warszawie? Dość kpin. Nowy prezydent USA ma dwie możliwości: z Chinami przeciwko Rosji albo z Rosją przeciwko Chinom. Sądzę, że wybierze to drugie, ale dla nas to nie ma większego znaczenia, bo my się nie liczymy.
A tak na koniec: nasi publicyści i nawet naukowcy przedstawiają siebie jako najlepszych na „Zachodzie” znawców Rosji, tylko nikt nie chce ich słuchać. A może po prostu nasze diagnozy, a zwłaszcza utożsamianie dzisiejszej Rosji z nieistniejącym ZSRR, są po prostu gówno warte?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1235
Stulecie podpisania Traktatu Wersalskiego (28 czerwca 1919 r.) przeszło zupełnie bez echa, mimo że było to najważniejsze wydarzenie prawnopolityczne w historii Drugiej Rzeczypospolitej, nieporównywalnie ważniejsze niż wszystkie symboliczne lub pozorne działania wiążące się z odzyskaną wówczas niepodległością. Przypomnę, że ów Traktat realizował najważniejszy ów punkt wilsonowskiej „czternastki”, czyli czternastu zasad, na których miał być zbudowany powojenny pokój, w tym zwłaszcza międzynarodowego zagwarantowania naszej państwowości (punkt 13). Traktat ten decydował również o naszych granicach: wbrew dominującej propagandzie historycznej dotyczył on wszystkich granic - nie tylko na zachodzie, ale również na wschodzie.
Wilsonowska Polska miała się składać z ziem etnicznie bezspornie polskich, miała mieć zapewniony „dostęp do morza”, czyli miała być tworem z istoty antyniemieckim i antyaustriackim, bo właśnie ziemie tych dwóch zaborców były w większości zamieszkałe przez ludność uznawaną za Polaków. Zapyta ktoś: a Kongresówka? Przecież my nazywamy ją dziś „zaborem rosyjskim”, podobnie jak tereny Pierwszej Rzeczypospolitej na wschód od Bugu. Tu też spotkamy się z uproszczeniem lub wręcz nadużyciem „polityki historycznej” ostatniego stulecia: Kongresówka była w sensie prawnym „Królestwem Polskim” od 1815 rok (Akt Finalny Kongresu Wiedeńskiego) i nie trzeba było udowadniać jej istnienia oraz polskości jej ziem.
Wilsonowski pkt 13 pośrednio stawiał pod wątpliwość polskość „ziem zabranych”, czyli terytorium byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, będącego częścią istniejącego wciąż w sensie prawnym państwa Rosyjskiego. Dziś wolimy powtarzać niewiele znaczące słowa Piłsudskiego, że Ententa decyduje „tylko” o polskich granicach zachodnich, a na wschodzie (jakoby) dano nam lub mamy wolną rękę. Nie dano słowa, te nie miały dla polityków rządzących ówczesnym światem żadnego znaczenia, podobnie jak ich autor.
Dlaczego tak ważne jest zrozumienie treści punktu 13 orędzia prezydenta Wilsona dla naszej historii? Ano dlatego, że proces zakończenia tamtej wojny rozpoczęła deklaracja ostatniego cesarskiego kanclerza Maksymiliana Badeńskiego (Maxa von Badena) o przyjęciu przez Niemcy wilsonowskich zasad. Traktat wersalski był przede wszystkim ich realizacją.
Przypomnę in extenso treść tego punktu, bo on był dużo ważniejszy niż wszystkie razem wzięte „czyny niepodległościowe” proniemieckich, proaustriackich i prorosyjskich polityków tego okresu:
„Powinno być utworzone niepodległe państwo polskie, które powinno obejmować ziemie zamieszkałe przez bezspornie polską ludność, mieć wolny dostęp do morza i którego niezawisłość polityczną, gospodarczą oraz całość terytorialną winny być zagwarantowane układem międzynarodowym”.
Mimo różnic w publikowanych tłumaczeniach tego punktu i jego prawnej interpretacji (słowo „niepodległe” jest zastępowane słowem „autonomiczne”), nie sposób przecenić zarówno faktu ogłoszenia tego orędzia w dniu 8 stycznia 1918 roku, które było inicjatywą pokojową idealisty, jakim był prezydent Thomas Woodrow Wilson, jak i późniejszej zgody wszystkich pokonanych państw centralnych na zawarcie pokoju zgodnie z treściami tego orędzia. Zamieszczenie „polskiego punktu” o tym dokumencie zawdzięczamy osobistym zabiegom Ignacego Paderewskiego, czyli to on powinien stanąć na wszystkich pomnikach „twórcy niepodległości” - ale o tym innym razem.
Gdy w jeszcze cesarskich, lecz chylących się do upadku Niemczech przyjęto werbalnie wilsonowskie zasady, powstała tam również koncepcja zainstalowania proniemieckich władz w Warszawie, które zapewniłyby formalną neutralność, a faktycznie zależny, proniemiecki charakter państwa polskiego, które będzie ową „niepodległą”, czy też „autonomiczną” Polską z 13. punktu orędzia.
Również Rada Regencyjna rezydująca w Warszawie, czyli niemiecko – austriaccy nominaci zastępujący „króla Polski”, w dniu 7 października 1918 roku proklamowali „niepodległość” na podstawie zasad pokojowych orędzia prezydenta Wilsona.
Mamy sporo dowodów na to, że władze w Berlinie, zarówno te sprzed, jak i po 11 listopada 1918 r., realizowały projekt zainstalowania w Warszawie rządów proniemieckich polityków, którzy mieli dzierżyć władzę już w powojennej Polsce. W sposób lapidarny wyraził tę myśl nasz dobry znajomy Harry von Kessler, który w swoich nieocenionych dziennikach stwierdził, że „Polska połączona sojuszem z Ententą, rządzona przez Komitet Narodowy (Komitet Narodowy Polski pod przewodnictwem Romana Dmowskiego – przyp. autora), Narodowych Demokratów byłaby na Kongresie pokojowym wobec nas (Niemiec – przyp. autora) silniejsza, aniżeli obecnie, nie ciesząca się pełnym zaufaniem Ententy Polska Piłsudskiego (Harry hr. Kessler, Moja polska misja. Z dziennika 1918, Nauka i Innowacje, Poznań 2018). Jest to myśl zapisana w dniu 12 grudnia 1918 r., w czasie, gdy ów polityk był już niemieckim posłem w Warszawie przy uznawanym wyłącznie przez Niemcy rządzie Jędrzeja Moraczewskiego. Wiedział co pisze.
Wiemy, że od ponad dwustu lat w obowiązującej w naszym kraju poprawności „niepodległościowy charakter” mają wyłącznie politycy oraz siły polityczne utworzone lub którym patronują władze w Berlinie, a prorosyjskie postawy są dowodem „zdrady”, „zaprzaństwa”, a w najlepszym wariancie głębokiej naiwności, bo Polska niepodległa jest tylko wtedy, gdy wyzwoli się spod wpływów rosyjskich i będzie w pełni uległa wobec rządów niemieckich.
Taki wariant naszej państwowości realizowały władze w Berlinie w latach 1918 – 1919, ale i później. Sądzę, że analogie ze współczesnością są aż nadto widoczne: polityczne koncepcje „uporządkowania”, czyli podporządkowania tej części świata są dość stabilne, zwłaszcza że współczesne Niemcy silnie nawiązują właśnie do weimarskich czasów, bo na pełne utożsamianie się z III Rzeszą nie pozwala obowiązująca do dziś poprawność. Pod tym względem granice absurdu przekroczyła obecna szefowa rządu w Berlinie (2019 r.), która nazwała lądowanie wojsk angloamerykańskich w Normandii w 1944 roku jako początek „wyzwolenia” nie tylko Europy, ale również … Niemiec.
Przypomnę, że ówcześni Niemcy w zasadzie bez wyjątku twardo bronili się przed tym „wyzwoleniem”, wojna trwała jeszcze prawie rok i nie znalazł się ani jeden polityk niemiecki, który chciałby dać się „wyzwolić” przez Ententę bis, czyli ówczesną koalicją antyhitlerowską, złożoną w zasadzie z tych samych głównych państw co w czasie poprzedniej z wojen, przy czym Rosję zastąpił stalinowski Związek Radziecki.
To tak przy okazji, dla naszkicowania szerszego tła obecnej polityki. Ale przed stu laty wilsonowska wizja Polski nie przewidywała powstania proniemieckiej, czy też „neutralnej” atrapy państwa polskiego, lecz własne państwo – nie miejmy złudzeń – politycznie i gospodarczo związane z państwami Ententy, czyli również Rosji, bo w styczniu 1918 roku nikt nie dopuszczał nawet myśli (również w Waszyngtonie), że proniemieccy bolszewicy reprezentują Rosję i utrzymają się u władzy.
Utworzona w 1945 roku obecna wersja państwa polskiego, będąca kolejną mutacją pokojowego ułożenia tej części świata z udziałem nowej Ententy, czyli również w antyniemieckiej wersji, okazała się tworem dużo bardziej stabilnym niż jej poprzedniczka z 28 czerwca 1919 r. Przecież istnieje już 75 lat i nie przerwało jej istnienia samorozwiązanie się Związku Radzieckiego, który był protektorem w latach 1944 – 1989. Trzecia RP powstała jako państwo silnie zdominowane przez wpływowe niemieckie (stąd tak często podkreślana jest jej „niepodległość”).
Czy współczesna próba częściowego wyjścia spod tej kurateli okaże się skuteczna? Można to jednak osiągnąć tylko przy poparciu dwóch wciąż ważnych autorów jałtańskiego porządku granicznego w tej części świata: Stanów Zjednoczonych i Rosji (jako następcy Związku Radzieckiego). Pozwolę sobie jednak na pewne ostrzeżenie: te państwa mogą jednak w pełni afirmować proniemiecką wersję Polski, ale jako stan przejściowy, zdefiniowany jako porażka, niepowodzenie.
Wyzwolone spod niemieckich wpływów państwo Polskie może być stabilnym tworem, gdy nie będzie on ani antyamerykański, ani antyrosyjski, bo bez tych dwóch państw nie pozbędziemy się berlińskich wpływów, które jak dotąd prowadziły nas do katastrofy sojuszu niemiecko-rosyjskiego (radzieckiego).
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 933
Niedawno (wreszcie) ujrzały światło dzienne wspomnienia wielu drugoplanowych polityków okresu międzywojennego, które już definitywnie zdezawuowały wszystkie „legendy” na temat tego okresu. Ówcześni politycy wielokrotnie przyznawali, że ulegali lobbingowi zarówno krajowych, jak i zagranicznych grup interesu. I nie widzieli w tym niczego złego pod warunkiem, żeby nie dać się złapać na braniu za to pieniędzy. Podobną postawę prezentowano w związku z dość powszechnym homoseksualizmem niemieckich i brytyjskich „elit” sprzed stu laty. Mimo, że było to zagrożone karą więzienia, można było do woli wykorzystywać młodych podwładnych, pod warunkiem że zachowają oni to w tajemnicy. Gdyby się wygadali, to byłby „skandal”, za którego wywołanie nie było litości.
Polscy przedwojenni politycy głównie zajmowali się zwalczaniem swoich przeciwników: lewica zwalczała endeków (i vice versa), ludowcy socjalistów i piłsudczyków, a piłsudczycy wszystkich, zwłaszcza gdy zdobyli władzę w wyniku zamachu stanu w 1926 roku. I tej władzy nie zamierzali oddawać. Jeden z ich liderów (Walery Sławek) jeszcze w 1939 roku powiedział, że władzę zdobyli „krwią na ulicach” i tylko w ten sposób mogą ją oddać.
Ulegania lobbingowi, szczególnie biznesu, nie uznawano wówczas za coś nagannego, a w oczach potencjalnych zleceniodawców nasz polityczny światek, zwłaszcza w latach 1926–1939, jawił się jako wyjątkowo wciąż skłócona menażeria, którą bardzo łatwo sterować. W końcu wszystkie – bez wyjątku – partie polityczne, będące w opozycji wobec piłsudczykowskiej dyktatury, uznawały tych ostatnich za agentów niebudzącego jakiegokolwiek szacunku wywiadu nieboszczki c.k. monarchii.
Przypomnę, że ów wywiad nazywał się HK-Stelle i dlatego „hastellami” zwano nie tylko wiernych pretorianów „Marszałka”, ale czasami, co było dość niebezpiecznym zajęciem, nawet jego samego. Ich kondycja moralna usprawiedliwiała wszelkie bezeceństwa: skoro nami rządzą byli (?) agenci, kierujący się znanym porzekadłem ich idola „brać, nie kwitować”, to my też będzie „brać”. Przecież „Bóg dał po to ręce”.
Wtedy powstała knajacka „mądrość” polityczna: „jak biją, to uciekam; jak dają, to biorę”. Codzienne życie publiczne bywało zdominowane przez zbirów, którzy potrafili skopać, a nawet zabijać przeciwników politycznych. Dostał po mordzie od tej żulii nawet minister skarbu – Jerzy Zdziechowski. Przeszliśmy tu jednak bardzo pozytywną ewolucję i wśród rządzących nikomu nie przychodzi do głowy, aby „nakopać do dupy” choćby byłemu ministrowi finansów za nieudolność (?) w zbieraniu dochodów budżetowych.
Prawdopodobnie również teraz są tacy, co robią interesy na naszej głupocie, zwłaszcza strasząc nas jakimś „zagrożeniem”. Wiemy, kto robi za demona – jest to „Putinowska Rosja”. Ona nam „zagraża”, musimy więc się zbroić, ale już nie możemy sami wyprodukować nowej broni. Musimy ją kupić – i to od naszych wypróbowanych przyjaciół (przyjaźń wymaga przecież poświęceń). Ciekawe, którzy politycy naprawdę są opętani strachem przed Rosją, a którzy boją się nie za darmo? Kiedyś o tym się dowiemy. Kiedy? Gdy już zdemontujemy większość pomników postawionych sanacyjnym idolom II Rzeczypospolitej. Kiedyś to prawdopodobnie nastąpi. Nie będziemy na to zbyt długo czekać. Czy naprawdę zasługuje na pomnik ktoś taki jak tchórzliwy wódz naczelny, z zawodu malarz, o nazwisku Rydz, który używał również pseudonimu Śmigły?
Witold Modzelewski