Felietony Witolda Modzelewskiego
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1354
Dziś już wiemy, że antysystemowe, lewicowe partie w Kongresówce przełomu XIX i XX wieku, zwane ówcześnie socjalistycznymi lub socjaldemokratycznymi, były finansowane przez niemiecki, austriacki, a nawet japoński wywiad, zajmowały się szpiegostwem i sabotażem dla swoich mocodawców.
Dokumenty potwierdzające te związki zostały opublikowane, a wielu czołowych działaczy ówczesnej lewicy, zarówno tej, która sama siebie nazywała „niepodległościową”, jak i tej internacjonalistycznej (SDKPiL), było jednocześnie konfidentami jednego z zaborców, który szkodził drugiemu z nich. Najwięcej oczywiście szkodził nam, Polakom, bo jak zawsze zwykli ludzie płacą rachunki wszelkich działań dywersyjnych.
Znane i przez niektórych wciąż szanowane pisemko „Robotnik”, będące organem polskich socjalistów, publikowało instrukcje szpiegowskie i metody sabotażu, który był adresowany przeciwko rosyjskiemu zaborcy. Dziś należy ono w pełni do „skarbnicy czynu niepodległościowego”, bo przecież służba na rzecz zachodnich zaborców, a zwłaszcza Niemiec, była, jest i będzie dowodem głębokiego patriotyzmu.
Po co Niemcy finansowali wtedy lewicowych wywrotowców? Przypomnę, że na przełomie XIX i XX wieku Berlin porzucił prorosyjską politykę, bo wiedział, że może z Rosją przegrać na niwie gospodarczej. Rosyjski przemysł był nowocześniejszy, wydajniejszy i jeszcze bardziej dochodowy. Trzeba było go zniszczyć od wewnątrz; głównie przez robotniczą rewoltę („ulica i zagranica”). To wtedy powstał powielany później po wielekroć scenariusz: „wyzyskiwani” pracownicy podejmują walkę z pracodawcami, pokonują ich, a potem stają się bezrobotnymi, czyli niszczą nie tylko konkurencyjny przemysł, ale również swoje źródło utrzymania.
Czy się udało? Nie tylko u nas. W całej Rosji podburzony przez bolszewików motłoch zniszczył gospodarkę. Rozbito od wewnątrz ten kraj, podzielono na wiele „niepodległych” państw, przez co zniszczono jego największy atut – wielki rynek zbytu. Powstałe na jego gruzach małe państwa były zbyt biedne, aby przemysł tworzony na miarę rynku rosyjskiego mógł u nich przetrwać.
Po raz drugi w naszym kraju powtórzono ten scenariusz dopiero w czasach Polski Ludowej. Robotniczy bunt przeciwko podwyżkom cen zyskał tylko pozornie nieoczekiwanych zwolenników, których wsparcie okazało się bardzo bogate i wyjątkowo hojne. Obrończynią polskich „wolnych związków zawodowych” okazała się m.in. ówczesna premier Wielkiej Brytanii, która skutecznie zniszczyła brytyjski ruch związkowy.
I tym razem udało się podtrzymać robotniczą rewoltę, która wyniosła do władzy różnych Balcerowiczów, będących już tylko ostatecznymi wykonawcami dzieła zniszczenia. Polski przemysł po raz drugi rozsadzono od wewnątrz, „otworzono” rynek wewnętrzny dla importu po to, aby dużo droższe towary zachodnich firm nie miały już tu miejscowej konkurencji.
I tak jest do dziś. Raczej powtórki scenariusza nie będzie, bo już nie ma polskiego, konkurencyjnego dla Zachodu przemysłu. Ów „Zachód” nam wyznaczył rolę wyłącznie podwykonawcy. Nasza gospodarka jest podporządkowana cudzym interesom, a banki i fiskus dbają o to, aby nikt nie urósł. I nie urośnie. W końcu ostatecznie zrealizowano plan Mitteleuropy, czyli „przestrzeni życiowej” dla niemieckiej gospodarki.
Nie wiemy, jaki będzie koniec tej epoki. Prawdopodobnie upadek metropolii nastąpi w wyniku eksplozji demograficznej imigrantów, którzy utworzą tam nowy kalifat. Może tym razem wybijemy się wreszcie na niepodległość?
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 728
Istnieje pewna, w sumie dość smutna analogia między czasem współczesnym a okresem wojen kozackich zapoczątkowanych rewoltą w roku 1648 przez Bohdana Zenobiusza Chmielnickiego. Wtedy, przez kolejne lata krwawy bunt przeciwko „Lachom” doprowadził do wyludnienia i wyniszczenia obszarów ówczesnych województw południowo-wschodnich Korony, w tym zwłaszcza województwa kijowskiego, a ostatecznie do oderwania „lewobrzeżnej Ukrainy” od Korony.
Była to, podobnie jak dziś, wojna wygrana przez kozackich powstańców w sensie militarnym, będąca jednocześnie całkowitą klęską ekonomiczną i demograficzną zamieszkałej tam populacji. Z czymś podobnym mamy do czynienia dziś, tylko że wyludnienie i katastrofa ekonomiczna zwycięskich władz we współczesnym Kijowie następuje już przez dziesięć miesięcy. Przed ponad trzystu laty dominowały masowe rzezie w wykonaniu obu stron konfliktu. Teraz jest „trochę lepiej”: nastąpił masowy, sięgający ponad 10 mln exodus ludności Ukrainy.
Z katastrofy lat 1648-1667 Ukraina - zarówno lewobrzeżna Dniepru (wschodnia), jak i prawobrzeżna - podnosiła się przez kolejne kilkadziesiąt lat. Nawet polscy historycy przyznają, że szybciej leczyła rany część lewobrzeżna, czyli należąca do Rosji.
Na początku kolejnego wieku w trakcie wojny północnej rosyjscy kozacy zaporoscy pod wodzą Iwana Mazepy (pokojowca Jana Kazimierza) podnieśli bunt i opowiedzieli się po stronie wojsk szwedzkich pod wodzą Karola XII. Bunt miał bardzo skromne poparcie a kampania ukraińska zakończyła się dotkliwą klęską wojsk szwedzko-kozackich w wielkiej bitwie pod Połtawą w 1709 roku.
Patrząc w przeszłość tamtych ziem można dojść do wniosku, że wówczas państwo rosyjskie było bardziej skuteczne niż Rzeczpospolita Obojga Narodów w rozwiązywaniu „problemu kozackiego” (wbrew temu, co się dziś twierdzi, że był to „problem ukraiński”). Pod naszymi rządami kozacy byli wciąż zarzewiem buntu i powstań (również w XVIII wieku), pod władzą carów służyli władzy i wywołali w ciągu dwustu lat dwa powstania (Stieńki Razina i Jemielki Pugaczowa), co nie było aż tak groźne dla „ichniego” państwa, a zwłaszcza dla miejscowej ludności.
Rosji udało się okiełznać żywioły kozackie, wprowadzić je w struktury państwa, osiedlić i uspokoić, tworząc z nich skuteczne i wierne wojska. Warto przypomnieć, że to właśnie oddziały kozaków (dońskich, jaickich, zaporoskich, kubańskich) walnie przyczyniły się do zniszczenia „europejskiej” armii pod wodzą Napoleona Bonaparte w 1812 roku. Pierwsza Rzeczpospolita była na tym polu wręcz nieudolna i przegrała swoją wojnę z kozakami już w XVII wieku, mimo ugód i prób zawarcia kompromisu: przypomnę, że po traktacie karłowickim, przywracającym Koronie Podole wraz z Kamieńcem Podolskim, Sejm zlikwidował „wojska zaporoskie”, zamykając już definitywnie możliwość jakiegokolwiek kompromisu.
Zabory miały dwojaki skutek: w ich rosyjskiej części nastąpiła socjalizacja i uspokojenie, które zakończyło okres wojen domowych na terenie dzisiejszej Ukrainy, a w części austriackiej (Galicji Wschodniej) wykreowano „naród ukraiński” jako wroga polskości i – co warto przypomnieć – Rosji. Ten ostatni plan okazał się bardzo skuteczny, przynosząc w XX wieku również ludobójstwo na polskich żydach i Polakach z rąk już ukraińskich nacjonalistów, będących obywatelami Polski.
Również obecna wojna jest polityczną kontynuacją tego planu, tym razem w konfrontacji z Rosją. Nas już tam nie ma: walkę o Polską obecność na tych terenach przegraliśmy faktycznie już w okresie międzywojennym, a ostatecznie w czasie drugiej z wielkich wojen. Wyniszczenie i wyludnienie Ukrainy przez ostatnie dziesięć miesięcy być może będzie ostatnim akordem tego planu.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 598
Żegnamy się z naszą pielęgnowaną od dawna mitologią. Od ponad trzech lat, gdy już rządzą nami beneficjenci lub promotorzy najpierw „pandemii” a teraz „wojny”, jakoś bez żalu pożegnaliśmy naszą wiarę w to, że takie wartości jak „wolność” i „demokracja” (kiedyś jeszcze był „honor”) mają dla nas istotne, a nawet nadrzędne znaczenie. Jakoś nikt nie protestował, gdy odbierano nam (nielegalnie) prawa i wolności obywatelskie najpierw pod pretekstem „walki z pandemią” a teraz „zagrożenia rosyjskiego”, a demokracja przekształciła się w licytację zacietrzewionych „sanitarystów” a później rusofobów. Dajemy się manipulować, ogłupiać i nie mamy odwagi przeciwstawić się narzuconej nam poprawności. Gdzie się podziała przypisywana nam Polakom niezależność i brak pokory wobec autorytaryzmu?
Aż się prosi, aby miejsce wyciszonego ze wstydem naszego domniemanego „przywiązania do wolności” (już nie ma ona dla nas znaczenia) zacząć propagować ideę np. rozsądku, a nawet mądrości: skoro nie chcemy być wolni, to może warto, abyśmy nie byli aż tak głupi, żeby dać się oszukiwać i okradać? Jeśli rozsądek i mądrość to zbyt wygórowane oczekiwania, to może warto propagować zwykły egoizm i sceptycyzm? Dlaczego mamy trzeci rok biednieć? W imię czego? Dlaczego mamy tracić nasz bardzo skromny dorobek – mimo, że tak nam każe „światowe przywództwo”, czy też kartel koncernów farmaceutycznych czy informatycznych? Przecież traktują nas jak bandę głupców, którzy bezkrytycznie wierzą w bajeczki o „konieczności” wprowadzenia bezsensownych ograniczeń i wyrzeczeń najpierw w imię „walki z pandemią” a dziś „zwycięstwa Ukrainy w wojnie z Rosją”? Jeśli nie chcemy być wolni, to przynajmniej bądźmy egoistami i odpowiedzmy nowym protektorom, żeby prowadzili swoje wojny na swój własny rachunek.
Nie stać nas na głupotę, bo przecież najbardziej prawdopodobnym rzeczywistym celem tych „operacji wirus” i „operacji wojna” jest właśnie ekonomiczna i polityczna degradacja tej części świata. Kiedy zjednoczona w Unii Europejskiej Europa miała być trzecią - obok Chin i USA – siłą ekonomiczną świata, w dodatku wzmocnioną przez trwałe relacje gospodarcze z Rosją i równy dystans dwóch pierwszych potęg. To już historia, bo z głupcami dającymi się wykorzystywać nikt się nie będzie liczyć, a w państwach Wielkiego Południa istnieją nieprzebrane pokłady nienawiści wobec Zachodu. A my bez sensu zapisaliśmy się do tego świata, choć nigdy nie byliśmy kolonizatorami Afryki czy Azji, oraz nic nie mieliśmy wspólnego z anglosaskim barbarzyństwem w Ameryce Łacińskiej. Wsiedliśmy do statku, który inni z satysfakcją mogą zatopić. I zatopią.
Ale na straży nakazanej głupoty twardo stoją domorośli (?) „geostratedzy”, którzy odmawiają nam prawa do nie tylko wolności, a nawet do zwykłego egoizmu, choć przecież biedak powinien umieć walczyć w obronie tego co ma, zwłaszcza że ma niewiele. Ale mu nie wolno i mamy kierować się „doktryną Sobieskiego”, czyli mamy bronić naszych sąsiadów, którzy w rewanżu później nas okradną lub uduszą. Przypomnę, że Jan III Sobieski w 1683 roku uratował Austrię, która po stu latach dokonała rozbiorów Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Przyszedł czas na nasze rekolekcje, ale „społeczność międzynarodowa” rękami swoich lokalnych sługusów będzie przywoływać nas do porządku. Bądźmy więc egoistami. Dbajmy o swoje.
Witold Modzelewski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1528
W czasie wojny krymskiej, gdy wojska rosyjskie walczyły z zachodnioeuropejskim desantem w okolicach Sewastopola, gdzie pierwsze skrzypce grali Brytyjczycy i Francuzi, rząd amerykański twardo i konsekwentnie stał po stronie Rosji. Osamotniony politycznie car (i tytularny król Polski) Mikołaj Pawłowicz I mógł liczyć tylko na polityków waszyngtońskich, reprezentujących co prawda państwo dość odległe i peryferyjne politycznie, ale ważne w rozgrywce z wrogim Londynem.
Potem za Oceanem wybuchła wojna secesyjna i tym razem Unia mogła tylko liczyć na Rosję. Do portów Północy walczącej o jedność kraju płynęły rosyjskie statki z bronią, amunicją, żywnością, a prezydent USA miał równie twarde i bezwarunkowe poparcie ze strony Aleksandra II, który w tym czasie pacyfikował nasze Powstanie Styczniowe. Nie dziwmy się, że korzystał tu z pełnego poparcia władz amerykańskich, a słowa, których Abraham Lincoln używał pod adresem powstańców styczniowych, zupełnie nie nadają się do legendy o „odwiecznej” przyjaźni polsko-amerykańskiej. Nasza dzisiejsza poprawność, czyli obowiązkowa miłość do Stanów, jest równie żałosna jak socjalistyczne adresy wierności do Związku Radzieckiego.
Od momentu powstania USA aż do bolszewickiego przewrotu w 1917 roku Rosję i Stany Zjednoczone łączyła ścisła i bardzo lojalna przyjaźń i polityczna współpraca. Więcej, oba państwa miały wspólne interesy polityczne i tych samych przeciwników – był to przede wszystkim „zdradziecki Albion”, a później kajzerowskie Niemcy, których wpływy w Meksyku (antyamerykańskim) i Turcji (antyrosyjskiej) jeszcze bardziej zbliżały Waszyngton i Petersburg. Oba państwa ratowały się w trudnych sytuacjach, nie szczędząc kosztów i pieniędzy. Tak, tak – były to inne czasy niż zły XX wiek.
Kiedy skończyła się tradycyjna przyjaźń rosyjsko-amerykańska? Był to dzień, gdy po władzę w Rosji i jej terytorium sięgnęła niemiecka agentura, której jedynym celem było zniszczenie (do cna) tego kraju. To prawda, że bolszewików poparła również wielka finansjera amerykańska, a Lejba Bronstein (czyli Lew Trocki) dostał od niej więcej pieniędzy niż Lenin z berlińskiego MSZ. Późniejsze wizyty w Moskwie Armanda Hammera, amerykańskiego miliardera w dzisiejszych dolarach, wkomponowały się w ten obraz.
Ale w latach 1917–1941 nowy podział świata był czytelny: nie było już Rosji, był zbrodniczy Związek Radziecki, kierowany, a później wspierany przez pokonane w pierwszej wojnie Niemcy, które nie należały nigdy do przyjaciół Ameryki, wręcz odwrotnie. Więcej, ustrój polityczny, który w świecie rozprzestrzenił Związek Radziecki („socjalizm”), był przede wszystkim instrumentem eliminacji wpływów angielskich, a potem amerykańskich.
Dopiero gdy Związek Radziecki dokonał samolikwidacji, minęła epoka wojen ideologicznych i „komunizmu” oraz rosyjskiej wrogości wobec Ameryki. Oczywiście to ostatnie państwo zostało ze swoim antykomunistycznym skansenem, który nie jest od ponad ćwierć wieku do niczego potrzebny. Nie ma i nigdy nie będzie „obozu socjalistycznego”, ekspansji radzieckiego „komunizmu” i konfrontacji dwóch bloków ideologicznych. Bo nie ma niemieckiego socjalizmu w radzieckim wydaniu. Zjednoczone (po raz drugi) „Wielkie Niemcy” poświęciły po 1991 roku wiele (nawet bardzo dużo), aby odbudować swoje wpływy w postradzieckiej Rosji. Częściowo zakończyło się to sukcesem.
Osią tej polityki jest podtrzymywanie postradzieckiej niechęci do Jankesów. W istotnym zakresie uzasadniali oni te fobie, podtrzymując (i rozszerzając) antykomunistyczne twory w postaci NATO, mimo radykalnego ograniczenia amerykańskiej obecności militarnej w Europie (przykrywką dla wycofania wojsk lądowych była pozornie bezsensowna wojna w Iraku).
Po ćwierć wieku od rozwiązania ZSRR odrodzona Rosja ma szansę odnowić (i kiedyś odnowi) tradycyjną przyjaźń z Waszyngtonem, która jest potrzebna obu stronom w rozgrywkach z Chinami i do osłabienia (demontażu?) Unii Europejskiej. Tego nie są w stanie zrozumieć tzw. sowietolodzy, stawiający do dziś absurdalny znak równości między Związkiem Radzieckim a Rosją, która była przecież główną sprawczynią likwidacji ZSRR. Nowy prezydent USA chyba nie ma (nie miał nigdy?) antykomunistycznych fobii, będących dziś trupiarnią myślenia politycznego. Sądzę, że wybierze to, co jest dla Ameryki najkorzystniejsze, czyli sojusz ze słabszym przeciwko silniejszemu (czyli Chinom). Nie ma i raczej nie będzie istotnych sprzeczności interesów rosyjsko-amerykańskich, a jeśli są, to mniej ważne od tego, co wspólne. Gdzie najszybciej dogada się nowy prezydent USA z Putinem? Przede wszystkim na płaszczyźnie osłabienia globalnych ambicji Unii Europejskiej, czyli Niemiec, które zagrażają interesom zarówno Rosji, jak i USA.
Rosja – wbrew temu, co twierdzą nasi, pożal się Boże, sowietolodzy – nie chce ani „nowej Jałty”, ani „nowego kongresu wiedeńskiego”. To dawno przebrzmiała i zamknięta przeszłość. Nie chcę kpić z tych tez, ale czy ktoś będzie rozmawiał o politycznym podziale świata np. z Austrią i Wielką Brytanią? O czym? Świat już dawno nie ma swego centrum w Europie; jego głównymi punktami są Waszyngton, Pekin, Moskwa i mogłaby być Bruksela (czyli Berlin), gdyby nie „kryzys przywództwa” tej organizacji i spektakularna secesja Brytyjczyków.
Wszystkie trzy pierwsze ośrodki władzy dziś zgodzą się na zmniejszenie roli, a nawet eliminację globalnych ambicji Berlina, który raczej przecenia swoje znaczenie.
Nasi znawcy Ameryki przekonują, że waszyngtońscy lobbyści i biurokraci „nie pozwolą” Trumpowi na zbliżenie z Rosją. Ciekawe dlaczego i kto im miałby za to zapłacić? Lobbyści wykonują usługi i ich działania mają swoją bardzo wysoką cenę. Kto na to wyłoży pieniądze? Berlin? A może my, w Warszawie? Dość kpin. Nowy prezydent USA ma dwie możliwości: z Chinami przeciwko Rosji albo z Rosją przeciwko Chinom. Sądzę, że wybierze to drugie, ale dla nas to nie ma większego znaczenia, bo my się nie liczymy.
A tak na koniec: nasi publicyści i nawet naukowcy przedstawiają siebie jako najlepszych na „Zachodzie” znawców Rosji, tylko nikt nie chce ich słuchać. A może po prostu nasze diagnozy, a zwłaszcza utożsamianie dzisiejszej Rosji z nieistniejącym ZSRR, są po prostu gówno warte?
Witold Modzelewski