Nauka i sztuka (el)
- Autor: red.
- Odsłon: 4009
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 949
W łódzkim Muzeum Sztuki MS2 do 2.02.20 czynna będzie wystawa rzeźb awangardy.
Podążając za eksperymentami rzeźbiarek i rzeźbiarzy awangardy wystawa śledzi kulisy i konsekwencje fascynujących modernistycznych odkryć dotyczących relacji pomiędzy przestrzenią, ruchem i ciałem. Przewodniczką po nich jest Katarzyna Kobro i jej prace, które pokazane są w kontekście twórczości takich współczesnych jej twórców, jak m.in. Naum Gabo, Alexander Calder, Barbara Hepworth, Antoine Pevsner, Jean Arp, Alexander Archipenko czy Julio Gonzales.
Przede wszystkim postawiono pytanie o to, w jaki sposób artystki i artyści – eksperymentując z materialnością i plastycznością czasu, przestrzeni oraz dynamiki rytmów ludzkiego ciała – oddawali złożoność doświadczenia nowoczesności. Zobaczyć też można czym charakteryzowały się ich poszukiwania nowych relacji pomiędzy abstrakcyjną formą a ruchem oraz jakie wizje relacji człowieka z otoczeniem proponowali.
Kobro twierdziła, że dynamizm naszej motoryki może być ujmowany poprzez rytm następujących po sobie momentów ruchu i przystanków rozgrywających się w przestrzeni i czasie. Rzeźba stanowiła dla niej model nowego harmonijnego porządku codziennego otoczenia, zestrojonego z optymalną psychofizyczną koordynacją działań człowieka.
Konsekwencją miały być zracjonalizowane zachowania społeczne, których celową organizacją kierują – by użyć pojęcia zaproponowanego przez Kobro – „emocje planowości”.
Artystka, obok Kompozycji przestrzennych, rzeźbiła również akty, do których pozowały bliskie jej kobiety lub ona sama. W dziełach ujmujących postać z delikatną i czułą schematycznością, możemy doszukiwać się również wpływów czasoprzestrzennych rytmów na samo ciało.
Wystawa łączy te dwa zdawałoby się odrębne wątki jej twórczości, pokazując przepływy pomiędzy codziennymi rytmami ciała i jego otoczenia.
Wystawie towarzyszą performatywne oprowadzania zachęcające widzów do przyjrzenia się na nowo sposobom, w jaki angażują swoje ciało i zmysły w odbiór kompozycji wystawy oraz zgromadzonych na niej dzieł.
Małgorzata Jędrzejczyk, Katarzyna Słoboda, kuratorki
Artystki/artyści: Aleksandr Archipenko, Jean Arp, Alexander Calder, Naum Gabo, Alberto Giacometti, Julio González, Barbara Hepworth, Maria Jarema, Katarzyna Kobro, Henri Laurens, El Lissitzky, László Moholy-Nagy, Zdeněk Pešánek, Antoine Pevsner, Aleksandr Rodczenko, Teodor Roszak, Władysław Strzemiński, Mieczysław Szczuka, Władimir Tatlin, Georges Vantongerloo, Henryk Wiciński, Ossip Zadkine, August Zamoyski
Więcej - https://msl.org.pl/wydarzeniams/wystawy-biezace/komponowanie-przestrzeni-rzezby-awangardy,2696.html
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1721
Dokument świata, w jakim żyjemy - tak można byłoby określić tegoroczną, 23. edycję Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Kontakt” w Toruniu. Dokument zjawisk i wydarzeń, które znamy z relacji prasowych, telewizyjnych, o których powstały książki, filmy, na które reagują też artyści teatralni. I jest to reakcja bardzo wyrazista.
Na festiwal zaproszono 11 zespołów teatralnych: zarówno z teatrów klasycznych, repertuarowych, jak i małe kompanie uprawiające teatr eksperymentalny, społecznie zaangażowany, które mając ograniczone możliwości finansowe tworzą spektakle w koprodukcji z innymi teatrami i instytucjami kulturalnymi (i to w bogatych państwach).
Gdyby przyłożyć miarkę geograficzną, była tu reprezentowana Europa Zachodnia (Niemcy, Belgia, Holandia, Islandia), Południowa (Słowenia), Środkowa (Polska), Ameryka Północna (USA) oraz Południowa (Chile), co zmieniło dotychczasową oś wyboru spektakli na „Kontakt”, który miał być pomostem między Wschodem a Zachodem.
Wyszedł pomost północ-południe. Brak teatru rosyjskiego każe się domyślać, że nagonka polityczna wobec tego państwa przełożyła się i na artystyczne kontakty. Rosję i jej klasykę reprezentowały więc teatry z Belgii (STAN z „Wiśniowym sadem” Czechowa) oraz w pewnej mierze z Islandii (Teatr Miejski z Reykjaviku), który pokazał spektakl według „Mewy” Czechowa.
Wybrano spektakle, które miały premiery w 2014 i 2015 roku (poza Ibsenowskim „Wrogiem ludu” z 2012), zatem uczestnicy festiwalu mieli przegląd tego, o czym mówi dziś teatr w świecie i jak mówi. Z doboru spektakli wynika, że ludzie teatru – niczym barometry – czują nabrzmiewające i nieuchronne zderzenie człowieka z systemem (kapitalizmem w wersji neoliberalnej). Niektóre spektakle wręcz są publicystyką ubraną w teatralne atrybuty (np. „Juarez: Mitologia dokumentalna” z USA, czy „Mein Kampf” zespołu Rimini Protokoll). Także klasyka („Iliada” Teatru Narodowego Słowenii, czy niemiecki „Wróg ludu”, ale i belgijski „Wiśniowy sad” odczytane zostały przez pryzmat współczesności i… pokolenia reżyserów.
Gdyby bowiem zastosować miarkę PESEL, to reżyserzy spektakli pokazanych na tegorocznym „Kontakcie” są z jednego pokolenia. Franck Chartier, Yana Ross, Lazarin Pablo, Jernej Lorenci, Jacek Głomb, Ruben Polendo, Helgard Hang, Daniel Wetzel, Krzysztof Rekowski, Thomas Ostermeier - to 40-latkowie z datami urodzenia od połowy lat 60. do początków lat 70., zatem z bagażem dorosłości od lat 90., na którego ciężar znacząco wpłynęły skutki neoliberalizmu, globalizacji, wojny i popkultury. I w tym aspekcie „Kontakt” przyniósł bardzo interesujące spostrzeżenia – wyraźnie widać, że to pokolenie nie zamierza iść dalej drogą zbudowaną przez poprzedników, która okazała się ślepa, że nie tylko widzi jej ograniczenia i fuszerki, ale zamierza z niej skręcić i zbudować własną. Takie rewolucyjne nastroje można było wyczytać z większości prezentowanych spektakli.
Zaczęło się mocnym uderzeniem, choć przy pomocy dość starej, bo XIX-wiecznej literatury: niemiecki teatr Schaubühne AM Lehniner Platz z Berlina pokazał „Wroga ludu” Henryka Ibsena w reżyserii Thomasa Ostermeiera (trzykrotnego uczestnika „Kontaktu”)– spektakl wielokrotnie nagradzany, owiany legendą, grany koncertowo. (Sztukę tę wystawiał w ub. roku w reżyserii Jana Klaty także nasz Stary Teatr). I smutna konstatacja, że jako społeczeństwo jesteśmy w tym samym miejscu, jakie pokazał nam klasyk, może nawet jest gorzej… Bo dzisiaj gra idzie o większe pieniądze i większe wpływy…
Płomienny, romantyczny monolog idealisty (Christoph Gawenda jako dr Stockmann) przerwany rozmową z publicznością stał się w dodatku lustrem, w jakim się ona przejrzała jako społeczeństwo. Nie był to widok ciekawy (niechęć zabierania głosu w dyskusji, problemy z artykulacją poglądów, logicznym uzasadnieniem zajętego stanowiska), choć ponoć nie odbiegamy w tym względzie od publiczności w innych krajach naszego regionu.
O nas – choć przez pryzmat dzieła Jerzego Andrzejewskiego „Bramy raju” – mówi też Krzysztof Rekowski, reżyser tej sztuki w Teatrze im. Wilama Horzycy (spektakl nie brał udziału w konkursie). Ta opowieść – spowiedź bohaterów sztuki – o krucjacie dziecięcej do Jerozolimy w 1212 roku – pokazuje nie tylko rzeczywiste motywacje ludzi uwikłanych w idee, ale i tzw. owczy pęd, jakiemu ulegają, czy cynizm ideologów. Tak więc autor i reżyser odsłania „kuchnię” ideologii – każdej, choć tu posłużono się religią. Czy jednak określone idee, bądź ideologia z nich się wywodząca są atrakcyjne zawsze, ponadczasowe? Zespół Rimini Protokoll z Berlina przeprowadził wnikliwe (może aż nazbyt, przez co dwugodzinny spektakl dłużył się po 1,5 godzinie niemiłosiernie) dochodzenie w sprawie wydań Hitlerowskiego „Mein Kampf”. Okazało się, że książkę tę wydano w ogromnych ilościach i wydaje się na całym świecie, mimo różnych ograniczeń cenzury. Co w niej jest ciekawego? Czy dzisiaj ideologia faszystowska może być atrakcyjna? I dla kogo?
W publicystycznym tekście w formie rozmowy sześciu aktorów w bibliotece zapełnionej wydaniami Mein Kampf z różnych stron świata nie brakuje i akcentów polskich. Aktorzy robią uwagi odnośnie b. prezydenta Kaczyńskiego (przyjęte chłodno) oraz opowiadają, jak próbowali kupić Mein Kampf w Toruniu. Oczywiście, bezskutecznie.
Choć trzonem sztuki jest „dzieło” Hitlera, to jednak wywodzi się ona z ciągle żywej dla Niemców zagłady Żydów. Od wspomnienia tego sztuka się zaczyna, przeplatają się wspomnienia potomków ofiar i katów z czytanymi fragmentami manifestu Hitlera, pokazywaniem i objaśnianiem narodowych wydań Mein Kampf, by zakończyć się „rozmową” z publicznością (pytania ze strony aktorów są bowiem retoryczne). Rewizji historii – choć nie związanej z ideologią a bardziej z kolonizacją i fałszywie pojmowaną misją cywilizacyjną – dotyczył też odważny w dzisiejszej rzeczywistości politycznej spektakl Jacka Głomba z Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. „Car Samozwaniec, czyli polskie na Moskwie gody” to mało znana sztuka zapomnianego dziś Adolfa Nowaczyńskiego, opowiadająca o krótkotrwałym osadzeniu na tronie moskiewskim – dzięki poparciu i intrygom polskich możnowładców - Dymitra Samozwańca w roku 1605-6 (o tym traktuje też opera „Borys Godunow” Modesta Musorgskiego).
Polska szlachta, uważająca się za światłych Europejczyków, po zajęciu przez Samozwańca Kremla, postanowiła wprowadzić tam swoje porządki i „ucywilizować” bojarów. Skończyło się po 11 miesiącach, oczywiście klęską i jatką, upadkiem polskiego „projektu kolonizacyjnego”.
Spektakl, choć mowa w nim o historii sprzed 400 lat, jest jednak niezwykle aktualny. Bo skąd my takie projekty i takie postawy znamy? Na naszych oczach w różnych częściach świata jedni ogniem i mieczem „cywilizują” drugich, którzy wcale tej światłości nie pragną. Na naszym podwórku nie lepiej – toż Polacy do dzisiaj mają zapędy meblowania Wschodu (Zachodu się nie ważymy) według swojego pomysłu. Na razie jatką się nie kończy, ale jesteśmy na dobrej drodze.
To, że Jacek Głomb odnalazł ten tekst i wystawił go właśnie teraz, to nie tylko jego zasługa dla teatru, ale i dla dyskursu o polskiej historii, odmienności kulturowych obu narodów i antagonizmów z nich wypływających oraz naszych postawach, o których mamy niezasłużenie wysokie mniemanie. W sumie – przyjrzenie się kawałkowi historii Polski dało efekt uniwersalny: pytania o umiejętność tolerowania Innego, czyli życia w pokoju.
Czy historia magistra vitae est można jednak mieć wątpliwości po obejrzeniu spektakli odnoszących się do wydarzeń z przeszłości, jakie pokazano na „Kontakcie” tego roku. Bo niby wszystko już było, a ciągle wracamy do punktu wyjścia… Widać to i w „Mein Kampf”, i „Carze Samozwańcu”, ale i w „Gawrile Principie” – spektaklu De Warme Winkel z Utrechtu. Twórcy (reżyseria zespołowa) sięgnęli do zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda (uosobienia imperializmu) w Sarajewie w 1914 roku, dokonanego przez Gawriła Principa, 19-letniego bośniackiego Serba, co było pretekstem do wybuchu I wojny światowej.
To przedstawienie wpisuje się w nurt publicystyki (także z odniesieniami do wojen na Bałkanach po rozpadzie Jugosławii i wojny w Syrii), choć bogate środki, jakimi autorzy opowiadają tę historię są zarówno teatralne, jak i filmowe (kamera prowadzi bohatera po zakątkach zagraconej sceny, niewidzialnych niekiedy dla widza, pokazując je na ekranie).
Początek spektaklu jest zarazem epilogiem, pokazującym co zostało w 2014 roku ze stuletniej walki idealistów, rewolucjonistów o lepszy porządek świata. Z monologu biednego rolnika wynika, iż dziś ludziom biednym żyje się gorzej niż pokoleniom wcześniejszym, gdyż bogate kraje zniszczyły podstawy bytu społeczeństw w krajach słabo rozwiniętych.
Ile razy i kiedy ludzie w ciągu ostatnich 100 lat buntowali się przeciwko niesprawiedliwości społecznej? Monotonne odliczanie czasu wstecz zostaje zaburzone przy dacie 1968, ale to tylko słabe zakłócenie, gdyż młodzieżowa kontestacja pod hasłem „więcej wolności” nie zmieniła porządku społecznego opartego na wyzysku i ucisku. Jak zlikwidować narastające nierówności ekonomiczne i ucisk polityczny? Skoro nikt z możnych świata nie chce nic w tym kierunku zrobić, biednym pozostaje terror.
Sceniczna opowieść o Gawrile Principie (w tej roli sugestywny Vincent Rietveld) zbudowana jest z fragmentów dokumentów, do jakich dotarli twórcy przedstawienia, z raportów lekarskich, policyjnych, więziennych, listów i sprawozdań. Wyłania się z niej portret wrażliwego na niesprawiedliwość młodego człowieka, ideowca i patrioty, który przepowiada: „Nasze duchy będą się błąkać po Wiedniu i straszyć jaśniepanów”.
Te duchy spiskowców z Sarajewa straszą też w innych częściach świata do dzisiaj, co pokazał filmowiec i dramaturg Pablo Larrain z Santiago w monologu „Dostęp”, w wykonaniu Roberto Fariasa oraz w filmie Klub (El Club), będącym dopełnieniem sztuki, a którego pokaz był imprezą towarzyszącą spotkaniom.
To przejmujący lament chłopaka z nizin społecznych, sprzedawcy ulicznego, opowiadającego historię swojego podłego – nie ze swojej winy –życia. Życia pozbawionego w Chile (kraj o największych nierównościach społecznych na kontynencie) dostępu do podstawowych dóbr umożliwiających przetrwanie. Życia możliwego tylko za cenę niewolnictwa, także seksualnego. Jego panami są księża pedofile. To opowieść straszna, z detalami, nie oszczędzająca nikogo: ani systemu, ani polityków, ani urzędników, ani zwłaszcza tych, którzy mieli i mają za zadanie temu złu przeciwdziałać – księży. To także ukazanie skutków zniszczenia w Ameryce Południowej teologii wyzwolenia.
Kunszt Roberto Fariasa paraliżuje wręcz widza – aktor to żartuje, to żali się, łka, by nagle, w kulminacji opowieści o doznanych krzywdach wybuchnąć wielkim gniewem. Zaczarował widownię. Takiego monologu nie słyszeliśmy od czasów ostatniego ponoć recytatora naszych czasów – Klausa Kinskiego, deklamującego obrazoburczo monolog „Jezus Chrystus Zbawiciel”…. Bieda, nędza, patologia, których sprawcami jest system kapitalistyczny nie doczekały się literatury dramatycznej, ale reżyserzy nadrabiają to tworzeniem scenariuszy z materiałów dokumentalnych, traktując to jako pracę badawczą, naukową wręcz (zaciera się granica między nauką a sztuką).
Dokumentem w oprawie teatralnej był także spektakl Theater MITU z Nowego Jorku –„Juárez: mitologia dokumentalna”, opowiadający o nędzy życia w światowej stolicy morderstw - zwłaszcza kobiet (stąd wziął się termin femincides) - mieście przestępców i wojen narkotykowych, choć jeszcze 20 lat temu nic nie zapowiadało takiej katastrofy. Jego reżyser, Rubén Polendo, posłużył się tu zarówno własnymi wspomnieniami, jak i opowieściami mieszkańców Juarez, które z chwilą podpisania układu NAFTA z USA z dnia na dzień degradowało się, a życie w nim stało się nieznośne. To historia i nostalgiczna, i wstrząsająca, obrazująca bezmiar ludzkiego okrucieństwa, które wydaje się udoskonalane w miarę upływu czasu i rozwoju cywilizacji. Takie twierdzenie staje się jednak wątpliwe po obejrzeniu genialnego spektaklu Jerneja Lorenciego - Homerowskiej „Iliady”, z którym przyjechał na festiwal słoweński teatr SNG Drama z Lublany (jest to koprodukcja z Mestno Gledališče Ljubljansko i Cankariev dom) i które spotkało się z powszechnym zachwytem publiczności i jury (główna nagroda festiwalu). To spektakl równie piękny, co okrutny, równie dosłowny, co metaforyczny, w którym reżyser porywa widza w świat wyobraźni i pozostawia w nim po kończącej przedstawienie melancholijnej i przejmującej pieśni szkockiej „I’m going to die”. Nie wiemy, kto dziś, jutro umrze, ale może to być każdy z nas.
Nie wiemy, czy rzeczywiście wojna trojańska była tak brutalna, czy też to, co pokazał słoweński zespół odnosi się bardziej do współczesnych wojen na Bałkanach: potwornego okrucieństwa podczas II wojny w Chorwacji (ustasze), walk i mordów po rozpadzie Jugosławii w 1990 r., a może okrucieństwa ISIS… Ale bez względu na porównania, sposób pokazania wojny pokazuje wręcz namacalnie czym jest każda wojna. Inscenizacja Iliady Jerneja Lorenciego zachwyca zarówno prostotą, jak i wielkim wyrafinowaniem. Reżyser wykorzystał w nim i potraktował jako szkielet konstrukcji przedstawienia metrum poematu. Rytm heksametru, obecny nie tylko w wypowiadanych frazach poetyckich, ale i całej warstwie dźwiękowej przedstawienia nadaje mu określone tempo (szaleńcze) i temperaturę.
Aktorzy – znakomicie czujący się w tej formie poetyckiej i scenicznej – nie tylko mówią i śpiewają, ale i w szczególnych momentach wybijają rytm deklamowanej poezji, uderzając palcami w mikrofony (używają normalnych, niekiedy tylko mikroportów). Efekt tego w gruncie rzeczy prostego zabiegu jest niebywały: widz odbiera ten dźwięk jak odgłosy galopujących jeźdźców, wrzawę bitewną, albo zapowiedź nieszczęścia. Sceną, która szczególnie zapada w pamięć jest brutalna i bezwzględna walka Achillesa z Hektorem, nie tylko z powodu sposobu jej pokazania (dosłownie i metaforycznie), ale i brawurowej gry aktorów (Marko Mandić jako Hektor oraz Jure Henigman jako Achilles). Ale spektakl nie samo okrucieństwo pokazuje; nie brakuje w nim bowiem humoru, w jaki „ubrał” go reżyser pokazujący świat bogów. Mamy więc sceny z lubieżnym abnegatem Zeusem (Matej Puc) oraz intrygi, jakie bogowie snują, także ich seksualizm. A wszystko pokazane niezwykle dowcipnie i uroczo.
Nie sposób w recenzji festiwalu opisać wszystkich walorów tego jednego spektaklu (którego aura przypomina spektakle Gardzienic) - ani brawurowej reżyserii, ani żarliwej gry aktorskiej, niemniej w przypadku Iliady, pisanej heksametrem, widać stopień trudności, z jakim musi się zmierzyć nie tyle reżyser, co aktorzy. Muszą bowiem umieć mówić wierszem i być na tyle muzykalni, aby ze swoich głosów stworzyć orkiestrę. Zespół słoweński pokazał najwyższe umiejętności w tym względzie, a Janez Škof (aktor i muzyk) w roli Narratora roztacza całe piękno tej poezji, jej śpiewność.
Gdyby „Iliada”, pokazana pod koniec festiwalu, była zaplanowana na pierwszy dzień, zapewne przyćmiłaby inne spektakle, a na pewno trzy z nich: „Wiśniowy sad” w reżyserii zespołu Tg STAN z Antwerpii, „Mewę” w reżyserii Yany Ross w wykonaniu Borgarleikhús z Rejkiawiku oraz „Ojca” w reżyserii Francka Chartiera i w wykonaniu zespołu Peeping Tom z Brukseli. Sztuki Czechowa zawsze budzą wielkie zainteresowanie więc i wystawianie ich spotyka się z niesłabnącą dyskusją tradycjonalistów i awangardzistów. Tutaj w obu przypadkach zadowoleni byli awangardziści, zwłaszcza z „Mewy”, gdzie reżyserka (wykształcona przecież w słynnym moskiewskim GITIS) i nieco zmieniła tekst Czechowa, i dostosowała akcję sztuki do współczesnych realiów (goście spotykają się na grillu, piją piwo, etc.). Niestety, z Czechowa niewiele zostało… Lepiej wypadł „Wiśniowy sad”, choć i tutaj rażą dosłowne odniesienia do współczesności (np. irytująca Raniewska w dresie, itp.).Jego reżyserzy nie zmienili jednak tekstu sztuki, ograniczając się do interpretacji dzieła o odchodzeniu pewnej epoki i pojawieniu się nowej: pokazując zgodę bohaterów na nieuchronność losu, człowieka nieumiejącego podjąć żadnej decyzji oraz dość subtelnie zarysowany konflikt klasowy. Zupełnie odmiennym od innych przedstawieniem był natomiast „Ojciec” , choć i ta sztuka pokazywała okrucieństwo naszego świata – problem ludzi starych, niepotrzebnych nawet własnym dzieciom. Tekstu w niej było niewiele, dużo więcej natomiast tańca rodem z cyrku, w wykonaniu Azjatów, słynących z umiejętności wykonywania niezwykle skomplikowanych figur i wygibasów. Szkoda, że to właśnie przedstawienie kończyło festiwal, niezwykle mocny w swej wymowie ideowej i w dodatku pesymistycznej.
Ten pesymizm przedstawień, wizji twórców, wzmagała scenografia i kostiumy (zdecydowana większość to stroje współczesne). Na scenie prawie we wszystkich przedstawieniach (poza „Iliadą”) królowały jakieś graty i rupiecie, stare i rozpadające się drzwi i okna, blachy, kable, ogólny bałagan, wręcz chaos. To zapewne warunkowało wybór sal, w jakich odbywały się spektakle – te bardziej uładzone grane były w nowym Centrum Kulturalno-Kongresowym Jordanki (jedyna sala z klimatyzacją) oraz teatrze im. Horzycy, te z bardziej brutalną scenografią grano w sali sportowej Olimpijczyk i klubu Od Nowa, gdzie publiczność prawie mdlała z braku powietrza (w spektaklu „Car samozwaniec” w dodatku płoną ogniska). Osobną, pozaartystyczną sprawą, która budziła kontrowersje była obecna we wszystkich spektaklach głośna muzyka. Ale o ile ta grana na żywo („Car Samozwaniec”, „Iliada”) nie wzbudzała irytacji, tak odtwarzana z taśmy z powodu głośności stawała się torturą. Niestety, stało się to zjawiskiem normalnym w polskich teatrach, nikt bowiem nie kontroluje poziomu hałasu na widowni (widzowie winni mieć korki do uszu?).
A muzyka, jej obecność w spektaklu – jak pokazał tegoroczny Kontakt – stała się wręcz obowiązkowa. Bez względu na to, czy wnosiła coś do sztuki, czy przeszkadzała. Czasem stanowiła tło akcji, czasem była używana jako wstawki w formie piosenek niczym w kabarecie, czasem… zagłuszała wypowiadane kwestie. Trudno ocenić, skąd się wzięła taka jej popularność w dramacie – może to wynik popkultury i podlizywania się określonym gustom widowni?
Te refleksje nad kształtem współczesnej formy w teatrze na szczęście nie przeważają nad namysłem, o czym teatr mówi. A jak pokazał tegoroczny „Kontakt” – dzisiejszy teatr na całym świecie wyraźnie widzi to, co lada chwila wybuchnie. I nie będzie to wybuch w teatrze … Anna Leszkowska
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 487
Tylko do 10 maja 2023 czynna będzie w Galerii ZPAP w Kielcach wystawa prezentowana w ramach Festiwalu Fotoperyferie 2. Jej organizatorami jest Okręg Kielecki ZPAP we współpracy z Fundacją im. Kieleckiej Szkoły Krajobrazu i Towarzystwem Przyjaciół Ziemi Szydłowskiej.
„Konteksty – Szydłów” – to trzecia odsłona projektu Fundacji im. Kieleckiej Szkoły Krajobrazu, realizowanego cyklicznie pod nadrzędną nazwą Konteksty. Projekt ma na celu przypomnienie – i zarazem promocję – osiągnięć artystów fotografików słynnej Kieleckiej Szkoły Krajobrazu, na czele z jej liderem i teoretykiem, Pawłem Pierścińskim.
Nadrzędną ideą projektu jest konfrontacja archiwalnych oryginalnych fotografii (ze zbiorów Biura Wystaw Artystycznych w Kielcach) z pracami tworzonymi współcześnie w trakcie tematycznych plenerów fotograficznych, organizowanych w konkretnych miejscach, utrwalonych już przez Mistrzów KSK.
Jego dodatkową wartością jest swoisty i dokumentalnie cenny wizualny „raport” na temat zmian cywilizacyjnych i społecznych w Polsce ostatnich dziesięcioleci: tworzy się on dzięki 40, 50, a nawet 70-letniej przestrzeni czasu pomiędzy tymi dwiema grupami fotografii i możliwości porównywania ich ze sobą.
Tematem pierwszej edycji Kontekstów była słynna konceptualna wystawa Pawła Pierścińskiego „Kielce – Włoszczowa” z 1981 r. Jako rezultat ogólnopolskiego pleneru „Konteksty: Kielce-Włoszczowa” – po niemal 40 latach, w 2020 roku, powstała kolejna, nawiązująca do tej archiwalnej, dokumentacja przestrzeni wzdłuż drogi łączącej Kielce i Włoszczowę, zaprezentowana publiczności w formie wystawy i obszernego katalogu.
W ramach drugiej edycji, w latach 2020/2021 zrealizowane zostały: 4-osobowy trzydniowy plener, wystawa oraz obszerne wydawnictwo, poświęcone tematowi Gołoborza na Łysej Górze.
Obecnie – na zaproszenie Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Szydłowskiej i w ramach organizowanego przez nie pleneru „Magiczne miasteczko” – fotograficy związani z Fundacją im. Kieleckiej Szkoły Krajobrazu odnieśli się twórczo do archiwalnych ujęć z tej szczególnej, zabytkowej miejscowości. Ich autorami są: Janusz Buczkowski (1932), Tadeusz Jakubik (1925 – 2000), Paweł Pierściński (1938-2017), i Jan Siudowski (1922 – 1982).
Natomiast z legendą Kieleckiej Szkoły Krajobrazu, a także z unikatowym charakterem współczesnego Szydłowa zmierzyli się: Monika Paliborek, Katarzyna Samczyńska, Grzegorz Sideł, Stanisława Zacharko-Łagowska i Krzysztof Zając.
Szydłów to szczególna, żyjąca w cieniu królewskich reliktów dawnej wielkości, mała miejscowość z dziedzictwem wielkiej historii i – w porównaniu z nimi – skromną małomiasteczkową współczesnością. Wspaniałe średniowieczne zabytki, okalające je potężne, w dużej części zachowane – i do tej pory budzące respekt mury obronne, przywołują echa dawno minionych czasów. Ślady destrukcyjnego działania czasu, kolejnych dziejowych tragedii i pożóg, a także dramatycznych zniszczeń ostatniej wojny zostały w ostatnich dziesięcioleciach zatarte dzięki gospodarności mieszkańców, lokalnego samorządu i zastrzykowi środków z Unii Europejskiej.
Mimo zgrzebnej brzydoty chaotycznej, niskiej, biednej zabudowy i doklejonych do niej zniszczonych przybudówek, plątaniny wiszących kabli i wszechobecnych słupów, reklam i znaków – Szydłów ładnieje. Wspaniale położony na wyniosłym wzgórzu, otoczony rozległym krajobrazem i pięknymi o każdej porze roku śliwowymi sadami, powoli – wraz z inwestycjami w jego infrastrukturę, chodniki, konserwację zabytków, kulturę oraz w dobrobyt mieszkańców – przekształca się w prawdziwie „magiczne” miasteczko. Zarówno zwiedzających jak i artystów przyciąga urok milczących, górujących nad otoczeniem, monumentalnych świadków historii i specyficzny charakter tego miejsca, oparty na mocnym kontraście „starego” z „nowym”.
Ten właśnie charakter próbowali zdefiniować zarówno twórcy Kieleckiej Szkoły Krajobrazu jak i korespondujący z nimi uczestniczki i uczestnicy projektu „Konteksty 3: Szydłów”, realizujący go na fotograficzno-malarskim plenerze „Magiczne miasteczko”.
Nawiązując do klimatu archiwalnych zdjęć, również te współczesne wykonane zostały w wersji czarno-białej. Podobna i tu jest także dbałość zarówno o ich wartość dokumentalną jak i atrakcyjność estetyczną oraz wysoki poziom artystyczny fotografii. Ze zgromadzonego materiału powstała wielowarstwowa wizualna opowieść o Szydłowie, stworzona przez artystów patrzących na to „magiczne miasteczko” jednocześnie przez pryzmat zachwytu jego urokiem jak i z dużą dozą spostrzegawczości i realizmu, opowieść, spuentowana spojrzeniem w nieodległą przeszłość, dzięki archiwalnym zdjęciom Artystów Kieleckiej Szkoły Krajobrazu.
Stanisława Zacharko-Łagowska
Kielecka Szkoła Krajobrazu:
Janusz Buczkowski (1932)
Tadeusz Jakubik (1925 – 2000)
Paweł Pierściński (1938-2017)
Jan Siudowski (1922 – 1982)
Kielecka Szkoła Krajobrazu – według Pawła Pierścińskiego, fotografika, teoretyka i lidera tworzącej ją grupy artystów, jest to zarówno nazwa kierunku artystycznego jak i grupa artystów, którzy wieloletnią wspólną pracą stworzyli charakterystyczny i rozpoznawalny styl w fotografowaniu pejzażu.
Nazwa Kielecka Szkoła Krajobrazu funkcjonuje od 1963 roku, kiedy to krytyk sztuki, Jan Sunderland w ten sposób określił wyróżniające się jednorodną stylistyką fotografie kieleckich artystów. Ta stylistyka kształtowała się powoli już od lat, a datą rozpoczynającą wspólną pracę artystyczną, organizacyjną i społeczną na rzecz promowania fotografii jest rok 1955 – data założenia Oddziału Kieleckiego Polskiego Towarzystwa Fotograficznego. Najważniejsi artyści KSK to Paweł Pierściński, Janusz Buczkowski, Wacław Cisłowski, Tadeusz Jakubik, Jerzy Kamoda, Jan Spałwan.
Często Kielecka Szkoła Krajobrazu używana jest do określenia szerszej grupy fotografików: tych, którzy w podobny sposób patrząc na krajobraz tworzyli dorównujące im poziomem artystycznym prace. Byli to między innymi – ci starsi: Stanisław Lipka, Jan Siudowski, Franciszek Gładysz, oraz młodsi: Piotr Kaleta, Stanisław Sudnik, Jerzy Piątek, Andrzej Pęczalski, Jerzy Mąkowski, Aleksander Salij.
Nadrzędnym celem KSK było systematyczne utrwalanie określonego obszaru specyficznego kieleckiego krajobrazu, pokazywanie i ujawnianie jego piękna, oraz dokumentowanie jego form geologicznych i roślinnych, jego przemianę w rytm pór roku i powolne zmiany wywołane działalnością człowieka.
Lecz artyści KSK uprawiali również fotografię socjologiczną, fotografowali także infrastrukturę przemysłową i świętokrzyskie zabytki – m.in. szydłowskie. Autorami tych prezentowanych na wystawie „Konteksty: Szydłów 2022” są: Janusz Buczkowski (1932), Tadeusz Jakubik (1925 – 2000), Paweł Pierściński (1938-2017) i Jan Siudowski (1922 – 1982).
Więcej - https://www.bwakielce.art.pl/event/konteksty-szydlow-2022-2023