Prognozowanie (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4441
Z prof. Leszkiem Kuźnickim, wieloletnim przewodniczącym Komitetu Prognoz PAN, rozmawia Anna Leszkowska
- - Panie Profesorze, ostatnie dane ONZ mówią, że do 2100 roku ludność Ziemi osiągnie 11 miliardów. O przeludnieniu mówią gównie ekonomiści, politycy, filozofowie, nawet fizycy, jednak stosunkowo rzadko wypowiadają się o nim biolodzy. Tymczasem to biologia przynosi najbardziej wiarygodną odpowiedź dotyczącą skutków przeludnienia…
- - Na podstawie obserwacji, jakie były czynione na różnych organizmach wiadomo, że w takiej sytuacji w populacji pojawiają się procesy regulacyjne. One przebiegają w różny sposób, ale najczęściej grupa redukuje swoją liczebność. I to jest skuteczna forma ratunku. Oczywiście, w pewnych przypadkach przeludnienie może prowadzić do katastrofy, ale właściwie w przyrodzie nie mamy dowodów na to, że przerost liczebności gatunku może doprowadzić do jego zagłady. Natomiast zjawisko gwałtownej zmiany liczebności osobników jest najczęściej oznaką procesów niekorzystnych dla populacji.
Dotychczas ludzkość w okresie, jaki możemy śledzić wzrastała liczebnie. Trzeba było około 2 tysięcy lat, aby z poziomu 500 milionów zwiększyła się do jednego miliarda, co stało się na początku XIX wieku. Po kolejnych 100 latach na świecie żyło już dwa miliardy ludzi. Aktualnie jest nas ponad 7 miliardów. Wszyscy twierdzą, że nastąpi zahamowanie tego procesu i tak już się dzieje w wielu krajach.
Oceny ONZ są kwestionowane przez wiele grup badaczy uważających, że małe są szanse na przekroczenie przez ludzkość 10 miliardów. Obecna tendencja, tzn. spadek liczby ludności, obejmujący coraz więcej państw, wskazuje wyraźnie, że do 2070 roku wzrost ten zostanie zahamowany, a następnie będzie postępować wolny spadek liczebności populacji ludzkiej. Oczywiście, są to wszystko przewidywania, choć poprzednie mówiły o 12, a niektóre o 14 mld ludności, jako górnej granicy, co dziś wydaje się nieprawdopodobne.
- Ten spadek liczby ludności nie jest równomierny na Ziemi, występuje w bogatych państwach półkuli północnej.
- Największy jednak występuje w Chinach, najliczniejszym kraju świata. W Chinach prawdopodobnie w ciągu 50 lat nastąpi zmniejszenie liczby ludności na ogromną skalę – być może o połowę. Chiny są najbardziej zagrożone depopulacją.
- Ale zmniejszenie populacji w Chinach jest wymuszone decyzjami administracyjnymi, natomiast np. w wielu państwach Europy zmniejszenie populacji następuje samoistnie, bez nacisków władz państwowych.
- To zależy bowiem od tego, jak traktuje się w danym społeczeństwie, środowisku, kobiety. Im kobiety stają się bardziej równoprawne z mężczyznami, tym bardziej dzietność spada. Tam, gdzie kobiety są bardziej zniewolone, tam jest większa dzietność i tak było zawsze. Tyle, że kiedyś istniały czynniki, które ograniczały rozrodczość. U ludzi, którzy żyli 10 tys. lat temu dzietność była niska. Dziecko przeżyło, jeśli było karmione piersią ok. 3-4 lat. Zatem kobieta, która wówczas żyła około 40 lat, mogła wychować jedynie 2-3 dzieci.
Pierwszym skokiem w rozwoju Homo sapiens było pojawienie się rolnictwa, dzięki któremu wzrosła ilość pożywienia. Gwałtowny przyrost ludności świata przyniósł dopiero rozwój kapitalizmu. Wraz z nim nastąpiła poprawa stanu zdrowia ludzi dzięki higienie i rozwojowi służby zdrowia. Miasta – wbrew temu, co się opowiada – okazały się miejscami, gdzie można żyć zdrowo, z różnych powodów.
Zmniejszenie dzietności w XX i XXI wieku wynika przede wszystkim z podwyższenia wykształcenia kobiet i ustawodawstwa, które je wyzwoliło spod panowania mężczyzn. Na jakim poziomie się ten spadek zatrzyma – trudno powiedzieć. Uważam, że dla dobrostanu ludzkości i biosfery należy powrócić do takiego poziomu populacji, jaki był w latach 20. - 30. XX wieku, tj. 2,5 mld ludzi. Depopulacja nie powinna wynikać z zagrożenia głodem.
Dzisiaj – w ciągu życia jednej generacji - liczba ludności wzrosła ponad dwa razy - do 7 miliardów. Jakie to więc było ogromne tempo wzrostu! Ale co ciekawe, postępujący dobrobyt na półkuli północnej, dotarł też do krajów trzeciego świata. Po raz pierwszy głód mógł być zlikwidowany. To, że nie był, wynikało i wynika z wadliwej dystrybucji żywności, niemniej na świecie produkowano i produkuje się jej wystarczająco dużo, aby nikt nie głodował. Do wzrostu ludności przyczyniła się także dekolonizacja, która dała szanse krajom kolonizowanym na rozwój. Ale to stało się dopiero po II wojnie światowej.
- Skoro problem nie leży w wyżywieniu rosnącej populacji ludzkiej, dlaczego niepokoi nas wzrastająca liczba ludzi na Ziemi?
- Liczebność naszego gatunku to nie jest sprawa tylko wyżywienia. To także kwestia ekspansji człowieka, który w jakimś stopniu inaczej realizuje to, w co go wepchnęła ewolucja biologiczna. Każdy organizm w warunkach naturalnych, jeżeli ma korzystne warunki rozwoju, dąży do rozmnażania się w sposób nieograniczony, co już stwierdził Darwin. Tylko czynniki zewnętrzne stawiają mu opór. A człowiek stworzył sobie warunki (cywilizację), które te czynniki wyeliminowały. Jednocześnie ma cały czas potencjał biologiczny do nieograniczonego rozmnażania. Gdyby żył nadal w warunkach prymitywnych, jego tempo rozmnażania byłoby niskie, a wiek dożycia o połowę krótszy niż obecnie.
W XX wieku potencjalne możliwości człowieka jako organizmu, który ma silny potencjał do rozrodu, zderzyły się z cywilizacją, jaką stworzył, która otworzyła ogromne możliwości ochrony życia i to długiego. Czegoś takiego nigdy w historii człowieka nie było.
- Niektórzy badacze uważają jednak, że przeludnienie Ziemi nigdy nie nastąpi, bowiem człowiek dzięki swojej inteligencji będzie umiał stworzyć takie warunki, aby niezależnie od liczebności swobodnie egzystować.
- Jest to błędne rozumowanie, człowiek żyje w biosferze, gdzie nie znajduje się sam. Jeżeli będzie się w sposób nieograniczony rozmnażać, to będzie w sposób naturalny wypierać inne gatunki. Jego cywilizacja – niezależnie od jego woli - będzie powodować masowe wymieranie innych organizmów. I tak się dzieje. To człowiek – pierwszy organizm w historii Ziemi, liczącej 3,8 mld lat – eliminuje masowo organizmy. Swoją ekspansją i możliwościami cywilizacyjnymi prowadzi do tzw. antropogenicznego wymierania na powierzchni całej planety. To nie jest tylko przełowienie mórz i oceanów, ale niszczenie środowisk lądowych na wielką skalę, czego przykładem jest wielkoobszarowe rolnictwo, degradujące przyrodę, czy wycinanie lasów deszczowych. Takie działania powodują zaburzenia w całej biosferze.
- W doświadczeniu Calhouna z 1947 roku wykazano, że gryzonie zgromadzone na małej przestrzeni, które mają obfitość pożywienia nie tylko przestają się rozmnażać, ale i pojawia się u nich agresja powodująca m.in. kanibalizm. Czy człowiekowi żyjącemu w przeludnionym świecie nie grozi to samo?
- Nie przenosiłbym tych doświadczeń na człowieka. Przy dzisiejszym poziomie rozwoju cywilizacji w populacji ludzkiej pojawiają się inne zagrożenia. Jest i będzie coraz mniej możliwości pracy – czyli tego, co uważaliśmy dotychczas za istotę życia człowieka. To zupełnie nowa sytuacja, z której mało kto zdaje sobie sprawę. W jej następstwie będzie coraz więcej ludzi, z którymi nie będzie wiadomo co zrobić, jeśli dostatecznie wcześnie nie zmieni się wychowania, edukacji i organizacji życia społecznego.
- Może z tych powodów niektórzy chcą jak najszybciej kolonizować Marsa...
- To są bzdury. Człowiek jest niewolnikiem Ziemi. Jeżeli gdziekolwiek miałby się pojawić, to musi zabrać ze sobą ten fragment Ziemi, który zapewnia mu życie. A ponieważ takich warunków prawdopodobnie nigdzie nie ma, więc tym samym pozostanie niewolnikiem Ziemi.
- Jednak jest pan optymistą, co do rozwoju ludzkości...
- Tak, bo mimo wszystko wierzę, że biologiczne i społeczne mechanizmy regulacyjne zostaną w sposób naturalny włączone. I że ludzkość w ciągu kolejnych dwóch wieków dojdzie do takiej liczebności, która ani nie będzie zagrażała samym ludziom, ani biosferze. Cała historia Ziemi to są zmiany, w których pojawiały się jedne organizmy, a inne znikały. Jeszcze nie tak dawno na kontynencie euroazjatyckim żyły mamuty, a wcześniej był bogaty świat małp. Cały czas ewolucji Ziemi cechowały zmiana, która zachodziła stopniowo. Nam się wydaje, że ten świat jest najpiękniejszy – i on dla nas jest najpiękniejszy, to naturalne. Ale jeśli chcemy go zachować, powinniśmy ograniczyć naszą ludzką ekspansję w biosferze.
- Chyba, że zmieni się klimat...
- Moim zdaniem, to larum dotyczące zmian klimatycznych to wyłącznie polityczna sprawa pewnych grup, wręcz ideologia. Klimat w historii Ziemi wykazywał dużą zmienność i zachodziło to przy nieobecności człowieka.
- Istnieją przypuszczenia, że hipoteza ocieplenia jest wynikiem nacisku lobby przemysłowego, które chce w ten sposób, dla własnych korzyści, zmienić technologie, jak to miało już miejsce w przypadku freonów czy żarówek.
- Te hipotezy są nieudowodnione. Ponadto, trzeba pamiętać, że ocieplenie z punktu widzenia całej Ziemi – przynajmniej o 2-3 stopnie – jest korzystne. Dlaczego Grenlandia nie ma być zielona, a Syberia nie ma być głównym spichlerzem świata? Że jakieś wysepki znikną? One zawsze znikały, a potem się pojawiały. Tu mamy do czynienia z naciskami pewnych lobby, których celu na razie nie znamy.
Trzeba się zastanawiać raczej nad tym, co będzie, kiedy nadejdzie następne zlodowacenie, bo ono na pewno nastąpi. Wiemy o jego nieuchronności, bo powtarzało się w historii Ziemi i może przyjść za kilkanaście tysięcy lat.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Maria Szyszkowska
- Odsłon: 2147
Każdy człowiek jest częścią składową świata przyrody i podlega jego prawom. Jesteśmy jednocześnie współtwórcami świata kultury i cywilizacji, co stanowi o naszej odmienności od świata zwierząt. Nie znaczy to, że jesteśmy lepsi, lecz jedynie inni. Ponadto część ludzkości egzystuje nie tylko na płaszczyźnie biologicznej i kulturowej, lecz także na płaszczyźnie ideałów. A więc istnieje w sposób ukierunkowany przez wyższe wartości, które powinny zostać urzeczywistnione w świecie kultury i cywilizacji.
Pozostajemy pod wpływem nacisku różnorodnych poglądów. Rzadko je weryfikujemy. A już Bacon, tworząc w XVII w. teorię idoli, zwrócił uwagę na to, że rozum człowieka jest zbyt mało krytyczny w stosunku do funkcjonujących poglądów, a w tym tych, które mają źródło w tradycji. Jednym ze stereotypowych stanowisk jest cenienie postępu. Niestety, w Europie postęp odnosi się przede wszystkim do rozkwitu wynalazków cywilizacyjnych. Charakterystyczne jest przy tym, że ceniąc rozkwit cywilizacji nie baczy się na negatywne skutki, które on przynosi.
Mędrcy, począwszy od starożytności, jeżeli cenią postęp, to w znaczeniu rozwoju duchowego człowieka. Zwracają uwagę na to, że zarówno rozkwit nauk, wielu szczegółowych dyscyplin, jak i rozkwit wynalazków cywilizacyjnych nie prowadzi do rozwoju duchowego człowieka. A właśnie postęp powinien być rozumiany jako rozwój wszechstronny natury ludzkiej.
Wynalazki cywilizacyjne prowadzące m.in. do tworzenia megamiast przyczyniają się przede wszystkim do zaspokajania wygody człowieka, co wzmaga bierność. Powodują także odosobnienie jednostek, które częstokroć wybierają na przykład kontakt internetowy zamiast bezpośredniej relacji człowiek-człowiek.
Akceptując rozbudowę miast ponad miarę, nie bierze się pod uwagę tego, że bliski kontakt człowieka ze środowiskiem naturalnym przyczynia się do jego wewnętrznej harmonii, czyli - do łagodzenia agresji ludzkiej. Wiadomo, że nie tylko brak kontaktu ze środowiskiem naturalnym, ale także przeludnienie wywołuje wzmożone konflikty i potęguje agresję. Zapewne na początku dziejów ludzkość nie tworzyła społeczeństwa. Przypominała zbiorowisko pustelników.
Człowiek jest bowiem z natury swej istotą aspołeczną. Ten pogląd jest równie przekonujący, co funkcjonująca u nas teoria arystotelesowsko-tomistyczna o społecznym charakterze natury człowieka. Życie wspólne stało się możliwe dzięki rezultatom wzajemnych uzgodnień. Nikt z nas nie jest samowystarczalny, co musiało doprowadzić do życia w społeczeństwie. Jesteśmy uzależnieni od innych. A więc życie w społeczeństwie nie jest czymś naturalnym i pożądanym lecz koniecznym. Trzeba to podkreślić, gdy przewiduje się narastanie liczby wielkich miast, a więc spotęgowanego zatłoczenia. Przeludnienie wywołuje wzmożone konflikty i potęguje agresję.
Samotność w tłumie
Rozrastające się miasta będą wywoływały wzmożony stan zagubienia i osamotnienia człowieka. Życie obok siebie osób pogrążonych w świecie wirtualnym może doprowadzić do stanów depresji. Już w tej chwili znaczna część społeczeństwa wybiera kontakt z drugim człowiekiem w świecie wirtualnym a nie rzeczywistym. Telefony komórkowe używane są nadmiernie, co powoduje, że pozostaje się w kręgu osób już poznanych i brakuje chęci, by nawiązywać głębsze relacje z nowymi środowiskami.
Wielość mieszkańców megamiast będzie powodowała wzrastającą niechęć człowieka do człowieka, a więc niechęć wywołaną nadmiarem ludzi – nie zaś spowodowaną odmiennością rasową, religijną, czy światopoglądową. Miejsce nietolerancji zajmie obojętność wobec tych różnic, które dziś dzielą ludzkość. Nienawiści rasowe, religijne, polityczne, staną się drugorzędne wobec samego faktu nadmiaru osób mieszkających na terytorium dużych miast w warunkach separacji od środowiska naturalnego.
Ludzie zbędni
Agresja spowodowana nadmiarem ludzi obok siebie żyjących a nie różnicami, które dziś są konfliktogenne, zostanie pogłębiona przez rozwarstwienie materialne. Podział społeczeństwa na grupę bogatych producentów i bankierów oraz biednych konsumentów zaostrzy się, bowiem zmniejszy się grupa średniozamożnych jednostek. Zapewne na obrzeżach wielkich miast – a więc tu, gdzie dziś ulokowane są slumsy – będą mieszkać ludzie bogaci. Ich będzie stać na spełnienie potrzeby kontaktu ze środowiskiem naturalnym. Natomiast jest prawdopodobne, że w slumsy zamienią się śródmieścia megamiast.
Potęgowanie wygody człowieka z istoty swej dążącego do niej, doprowadzi do tak wielkiej bierności, że czynne działania będą wywoływane jedynie silnymi konfliktami. Milcząca zgoda na wadliwie urządzony świat przez liberalizm ekonomiczny stanie się wszechogarniająca. Prawo do nieposłuszeństwa obywatelskiego pozostanie niewykorzystaną deklaracją.
Wzrostowi zaludnienia miast - w skali dotąd niedoświadczanej – nie będzie towarzyszyć istotna poprawa usług publicznych. Zakładam bowiem trwałość, mimo kolejnych kryzysów, liberalizmu ekonomicznego w ciągu najbliższego półwiecza. A trzeba pamiętać, że prowadzi on do redukcji opiekuńczych działań państwa. Państwo ma nie pełnić nawet roli zastępczej, gdy zabraknie dróg, kolei, gmachów pocztowych, mostów, czy szpitali. Odwrót od dziewiętnastowiecznego liberalizmu ekonomicznego jest już dziś ewidentny.
W konsekwencji należy przewidywać spotęgowane rozwarstwienie materialne, o czym wspomniałam oraz zwielokrotnioną liczebnie grupę ludzi uznanych za zbędnych. Zaliczani będą do niej ludzie sędziwi, chorzy, niepełnosprawni fizycznie, chorzy psychicznie, niepełnosprawni intelektualnie i zapewne również twórcy wyższej kultury. Już dziś są wyraźne oznaki tego procesu, który w megamiastach się zwielokrotni. Odejście od czytelnictwa, od udziału w koncertach muzyki poważnej, od uczestniczenia w wystawach sztuki, zostanie zastąpione niską zamerykanizowaną kulturą mediów.
Bezwartościowa mądrość
W tych wielkich miastach edukowani będą specjaliści wąskich dziedzin zatrudniani w przyszłości – by podać już dzisiejszy przykład – w klinikach kolana. Holizm, czyli teoria jedności wszechrzeczy, nie będzie odgrywać istotnej roli w edukacji. Nauki humanistyczne, a zwłaszcza filozofia, będą traktowane jako nieużyteczne dla rynku pracy. Obniży się więc poziom warstwy inteligencji. Otóż cele poznawcze dociekań i badań naukowych zostaną zepchnięte na rzecz przydatności kształcenia dla oczekiwań rzekomo obiektywnej siły rynku. Wartość mądrości zostanie zapomniana, bowiem sprawne zarządzanie oraz wykorzystywanie wiedzy dla celów praktycznych uczyni ją zbędną.
Nastawienie edukacji w megamiastach na rozwój intelektualny człowieka z pominięciem rozwoju uczuć na wyższym poziomie, jak również niedocenianie wrażliwości i wyobraźni, doprowadzi do masowego tworzenia się jednostek psychopatycznych. Brak kontaktu ze środowiskiem naturalnym również stanie się czynnikiem potęgującym liczbę psychopatów.
Egzystowanie w oderwaniu od świata przyrody, zresztą niszczonego bezwzględnym dążeniem do zysku, wywoła jeszcze mniejszy niż dotąd udział intuicji w poznaniu. Należy oczekiwać, że charakterystyczny dla Europy racjonalizm sokratejsko-kartezjańsko-heglowski spotęguje się w wielkich miastach Europy i na kontynentach kulturowo od niej zależnych, czyli w Australii, Ameryce Południowej i Północnej. Zanik udziału intuicji w poznaniu może utrudniać tworzenie odkrywczych teorii, bowiem leży ona u podłoża nowych rozwiązań teoretycznych, by wskazać jako przykład teorię Einsteina.
Lansowanej dziś innowacji będzie towarzyszyć proces stagnacji rozwoju duchowego. Mam tu na myśli wszechstronny rozwój człowieka, a więc pojęcie szersze od rozwoju intelektualnego. Stanie się to rezultatem również spotęgowanego odgrodzenia człowieka od świata przyrody, bowiem wynalazki cywilizacyjne staną się rodzajem muru zamykającego człowieka w świecie przez nas stwarzanym.
Nobilitacja psychuszek
Należy się spodziewać w owych rozrastających się miastach zwielokrotnionej liczby osób chorych. Przyczyny tego będą różnorodne. Wymienię tu jedynie podstawowe. Otóż klimatyzowane pomieszczenia, w których milionom ludzi będzie upływać życie, to jeden z czynników chorobotwórczych. Również inne wynalazki cywilizacyjne w rodzaju telefonów komórkowych, czy nasilająca się powszechność kuchenek mikrofalowych będzie czynnikiem chorobotwórczym. Badania nad ich szkodliwością są dziś wstrzymane.
Nieobojętny będzie dla zdrowia nie tylko hałas w wielkich miastach, ale także swoisty szum rozmaitych urządzeń cywilizacyjnych. Już dziś w wyniku hałasu nie wszyscy odróżniają półtony, a w przyszłości również inne zmysły (np. wzrok) będą zagrożone wytworami cywilizacji człowieka.
Zapewne człowiek będzie też mieć do czynienia z inwazją reklam ujednolicających świadomość ludzi oraz zmniejszających (poprzez manipulację) ich wolność. Reklamowane będą zapewne także lekarstwa odległe od tych zalecanych przez medycynę pozaakademicką. Uboczne skutki owych lekarstw będą leczone kolejnymi lekarstwami i ten ciąg doprowadzi do degradacji zdrowia człowieka.
Gdy przelewam te refleksje na papier, nasuwają mi się słowa profesora medycyny Kazimierza Dąbrowskiego, który przewidywał, że świat w XXI wieku zacznie na tyle głęboko odstawać od właściwości natury ludzkiej, że zaszczytem będzie znalezienie się w szpitalu psychiatrycznym. Kazimierz Dąbrowski chciał tym samym powiedzieć, że uczucia, wyobraźnia i wrażliwość jednostek prowadząca do negacji egzystowania w świecie rozkwitu cywilizacji zostanie przez psychopatów uznana za przejaw choroby psychicznej. Ludzie wrażliwi nie pogodzą się z tymi warunkami.
Należy przewidywać, że w ludziach będzie narastać niepokój zwiększającym się bezrobociem - wywołanym masowym zastępowaniem pracy człowieka przez maszyny. Niepodzielnie zapanuje świat robotów /…/. Niepokój będzie także wzrastać z powodu braku bezpieczeństwa socjalnego i towarzyszącej redukcji zatrudnienia. Człowieka będzie się traktować jak kapitał ludzki.
Należy także wziąć pod uwagę, że bezrobocie wywoła nudę, bowiem człowiek zdegradowany przez rynek i roboty będzie czuć niedosyt zastępczego życia w świecie wirtualnym. Wątpię, by pojawiły się osoby, których zadaniem byłoby organizowanie czasu wolnego jednostek pozbawionych pracy. Osób, które by zachęcały do poznawania dorobku kulturowego. Opieram to przewidywanie na tym, że już dziś są wyraziste sygnały niedoceniania, czy wręcz lekceważenia dorobku kulturowego minionych pokoleń.
Mars nie pomoże
Należy również przewidywać, że będzie narastać emigracja spowodowana złudnymi często nadziejami. Ale napływ emigrantów nie będzie wywoływać ani zaciekawienia poznawczego odmiennością kulturową, ani też życzliwości dla tego, co odmienne. Być może wzrośnie dążenie do tego, by opanować Kosmos, by na innych planetach zakładać megamiasta. Ale przenoszenie się do nich niczego w istocie nie zmieni, ponieważ przeniesiemy tam również nierozwiązane na Ziemi ludzkie problemy i konflikty.
Aprobowanie tego, co statystycznie przeciętne oraz nacisk niskiej kultury mediów na kształt ludzkiej świadomości sprawi, że mniej będzie ukształtowanych wyrazistych indywidualności. Warto tu przypomnieć, że jeden z twórców liberalizmu dziewiętnastowiecznego J. S. Mill domagał się szczególnego szacunku i nieskrępowanej wolności dla jednostek oryginalnych. Ten głos Milla już dziś jest pomijany.
W takim ludzkim mrowisku należy się spodziewać wzrostu liczby przestępców, bowiem nastąpi zapewne powszechne zrozumienie, że izolacja więzienna nie przynosi oczekiwanych skutków. A więc staną się zjawiskiem powszechnym kary wolnościowe, których domaga się w Polsce od lat profesor Andrzej Bałandynowicz i wytworzy się społeczeństwo integrujące nieprzestępców i przestępców. Nie będzie jednak w nim integracji ludzi bogatych z biednymi. Konflikty między nimi będą sprawnie rozwiązywane przez policję, bowiem rozszerzy się inwigilacja życia jednostek.
W opisanych warunkach uwaga większości jednostek będzie skoncentrowana na zaspokajaniu elementarnych potrzeb życiowych. Narośnie egoizm, obojętność wobec obcych i agresja. Nie należy się spodziewać dysput mających prowadzić do ustalenia prawdziwych poglądów. Jeżeli będą się toczyć, to w świecie wirtualnym.
Nadzieja w transpersonalizmie
Można mieć nadzieję, że w tych okolicznościach zaczną się rozlegać hasła transpersonalizmu. Jest to pogląd sformułowany w połowie XX w. przez niemieckiego filozofa Gustawa Radbrucha (zarazem polityka w Republice Weimarskiej). Wykazał on paradoks powtarzający się od początku dziejów ludzkości. Otóż żyjące pokolenia pozostają pod wpływem haseł indywidualizmu, bądź supraindywidualizmu.
Innymi słowy, żywi w każdej epoce są zachęcani bądź do rozwoju cech indywidualnych w warunkach wolności, bądź do tego, by poświęcać swoje życie bądź państwu, bądź społeczeństwu, bądź narodowi. Ceniąc te epoki, po których pozostały wielkie dzieła kulturowe, jednocześnie nie skłania się do wysiłku kulturotwórczego żywych.
Ten paradoks wyrażający się w tym, że czegoś innego chce się od żywych i według innych kryteriów ocenia się pokolenia, gdy przeminą, doprowadził Radbrucha do idei transpersonalizmu. Wskazuje ona jako cel wysiłków człowieka tworzenie dzieł kulturowych. Nie jest wykluczone, że transpersonalizm stanie się ideą ukierunkowującą siły psychowitalne pozbawionego pracy człowieka w megamiastach przyszłości. Może będzie zdolny wyrywać go z zastępczego świata wirtualnego?
Maria Szyszkowska
Powyższy tekst jest skrótem artykułu „Wpływ wielkich miast na naturę ludzką” zamieszczonego w publikacji Komitetu Prognoz PAN pt. „Megamiasta przyszłości”. Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1946
Wypowiedź prof. Bogdana Galwasa z Komitetu Prognoz PAN Polska 2000 plus.
- Panie Profesorze, w ub. roku ONZ przedstawiła 17 problemów globalnych wymagających pilnego rozwiązania, w dużej mierze wynikających z obecnego modelu ekonomicznego. Wcześniej, w 2012 roku na tę przyczynę zwrócił uwagę Klub Rzymski, stwierdzając iż obecny system finansowy nie sprzyja zrównoważonemu rozwojowi, a błędna ekonomia jest powodem kryzysu finansów. Jednak ani ONZ, ani Klub Rzymski, ani liczne światowe gremia intelektualistów nie dają recept na to, jak urządzić świat, aby nie było w nim głodu, nierówności, rosnącej niepewności istnienia...
- Niestety, nie wiadomo jak inaczej urządzić świat. Łatwiej w nim wyszukać słabości obecnego systemu niż lekarstwo na choroby. Komitet Prognoz PAN, zajmujący się studiami nad przyszłością, porusza pewne tematy, które są podejmowane na całym świecie przez naukowców, dziennikarzy, pisarzy, intelektualistów. Bo świat w takim kształcie, w jakim jest może być widziany jako niedobry i prowadzący do katastrofy, a w perspektywie – nawet do zagłady cywilizacji.
W cyklu seminariów pod tytułem „Czy świat należy urządzić inaczej” Komitet Prognoz PAN zajął się w tym roku systemem finansowym, który rozrósł się do niebywałych rozmiarów i stał się dominujący w gospodarce świata, wpływa także na politykę i polityków. W rezultacie interesy tego sektora są często sprzeczne z celami, które stawiają sobie ludzie naszej planety.
Kryzys z 2008 roku uświadomił wszystkim, że system finansowy winien być istotnie zmieniony. Ale ledwo zaczęliśmy się zabierać za porządkowanie tych spraw, gdy usłyszeliśmy, że już jest dobrze i zagrożenie minęło, przecież naturalną cechą kapitalizmu są cykle koniunktury i nie należy się tym przejmować. Jednak naszym zdaniem nie wszystko jest dobrze. Jest bardzo dużo elementów, które jako skutek rozmaitych działań i ustaleń prawnych fatalnie wpływają na nasze życie i na przyszłość.
Pierwszą, niezmiernie ważną sprawą jest ogromne, narastające rozwarstwienie społeczne (i dochodowe) na całym świecie, obserwowane od ok. 30 lat. Nie tylko 1% najbogatszych ludzi posiada tyle, ile pozostałych 99%, ale ta dysproporcja ciągle rośnie. Następuje więc jeszcze większa koncentracja bogactwa. To rozwarstwienie można też zobaczyć analizując ilu najbogatszych ludzi ma taki majątek, jak biedniejsza połowa ludzkości, czyli 3,5 mld ludzi. I okazuje się, że w 2010 roku było to 388 osób, po roku już tylko 177, w 2013 – 92, a teraz jest nieco ponad 60 osób. To znaczy, że koncentracja bogactwa postępuje, rośnie tempo bogacenia się nielicznych. Wygląda to jak rabunek przed pożarem.
Wielu ludzi uważa, że taka sytuacja jest niemożliwa do utrzymania, że taki model gospodarki nie może długo funkcjonować, gdyż wyraźnie faworyzuje niewielką grupę ludzi. Wagę tego problemu dostrzega ONZ, która umieściła na pierwszym miejscu w swoich celach usunięcie rażącej nędzy i głodu. Bo prawdę mówiąc, tą połową głodującej i żyjącej w nędzy ludzkości prawie nikt się nie zajmuje. A przecież zdajemy sobie sprawę z tego, w jakim stanie są np. Afryka, Indie, Pakistan, i wiele innych państw.
Dodajmy, że obecny system finansowy uruchomił spekulacje na wielką skalę, stworzył sposoby ograbiania z pieniędzy ludzi biednych i średnio zamożnych. Ma też ogromny wpływ na politykę i media. Wszystko razem spowodowało zachwianie stabilności świata, a kryzys uchodźczy jest tylko fragmentem katastrofy, która się zaczyna. Na ogromnych obszarach zamieszkałych przez dziesiątki milionów ludzi, warunki życia stały się nie do zniesienia: w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Azji. I z migracją będziemy mieć do czynienia w przyszłości. Sprawy nie załatwią druty kolczaste na granicach. Już teraz obserwujemy młodych, zdesperowanych ludzi, którzy sięgają po narzędzia terroru. Wkrótce stwierdzimy, że likwidacja państwa islamskiego nie usunęła zagrożenia terrorem. Trzeba pamiętać, że najazdy, jakie były w historii ludzkości kończyły się wygubieniem całych plemion i narodów, nawet upadkiem imperiów. Ale obecnie na planecie żyje ponad 7 mld ludzi, którzy dysponują niezwykle groźną bronią masowej zagłady i… szybką komunikacją globalną. Nigdy ludzkość nie była w takim stanie rozwoju, możliwości, świadomości i w takim stanie zagrożenia.
Model rozwoju, w jakim żyjemy wydaje się nie do utrzymania. Taką opinię wygłosił papież Franciszek. Graeme Maxton w książce The End of Progress (Koniec postępu) stwierdza wyraźnie, iż jest to niemożliwe. Uzasadnia on, że ocena stanu gospodarki parametrem wzrostu, dbałość o wzrost, praca dla wzrostu, uspokajanie się wzrostem jest ogromnym uproszczeniem. Model życia ludzkości na naszej planecie jest wielowymiarowy i powinien z największą uwagą być tworzony i obserwowany.
Oddzielną sprawą, nad którą prawie wszyscy bolejemy, ale prawie nic nie robimy, jest środowisko naszej planety, które systematycznie degradujemy. Nasza cywilizacja „jednorazowego użytku” powoduje, iż surowce zużywane są bezpowrotnie, a gleba – niezbędna do produkcji żywności – wyniszczana, także poprzez chemizację. W wyniku rabunkowej działalności człowieka następuje pustynnienie coraz większych obszarów. Za chwilę może się okazać, że nie tylko zabraknie surowców dla gospodarki, ale i czystej wody, która będzie dostępna tylko dla tych, którzy będą mogli za nią sporo zapłacić, podobnie jak to się dzieje z surowcami energetycznymi.
W modelu, jaki stworzyliśmy na pierwszym miejscu postawiliśmy bowiem zysk i kapitał. Zgodnie z nim wszystko, co nas otacza: wolnorynkowa gospodarka, system finansowy i prawny, winno służyć jego pomnażaniu i to za wszelką cenę.
Tego typu podejście – egoistyczne i egocentryczne prowadzi do katastrofy, której początki już widać. Ludzie wykluczeni i zmarginalizowani przez system nie pozostaną obojętni, co dzisiaj widać już wyraźnie.
Czy potrafimy nasz świat urządzić inaczej, czy potrafimy go naprawić? Dysponujemy wiedzą, technologią, potencjałem wytwórczym, które naprawę czynią możliwą. Jestem przekonany, że jest rozwiązanie, które może powstrzymać uruchomione mechanizmy pomnażania zysku za wszelką cenę. Musimy tylko zdać sobie sprawę, że statek na którym wszyscy płyniemy, nasza planeta, może wraz z nami zatonąć. Musimy nauczyć się wspólnego rozwiązywania problemów i patrzenia ze zrozumieniem na wspólne interesy, empatii. Popatrzmy jak nieskładnie i nieskutecznie podejmujemy próby zatrzymania zmian klimatycznych, próby blokowane przez różne państwa artykułujące nadrzędność własnych interesów. Łatwiej przychodzi nam znalezienie drogi, niż marsz tą drogą.
System edukacyjny musi więc nieść takie wartości do ludzi, żeby ich przekonać do konieczności współpracy w skali globalnej, bo cała planeta jest nasza i musimy o nią dbać. Jeśli nie zdamy sobie sprawy, że jesteśmy odpowiedzialni nie tylko za rodzinę, kraj, ale za wszystkich ludzi, to nie znajdziemy wspólnego mianownika do rozwiązywania tych problemów. Przyjmijmy do wiadomości, że jesteśmy odpowiedzialni za los i przyszłość tych, którzy głodują i w Indiach, i w Afryce. Jeżeli uznamy, że ktoś inny winien się tym zająć, to nie wejdziemy na drogę, na której znajdziemy mechanizmy zapobiegające katastrofom globalnym.
Dotąd każda kolejna generacja wkraczała w lepszy świat, tymczasem nasi następcy będą dziedziczyć długi i zdewastowane środowisko. Ludzie nie mają jeszcze świadomości, że pod pewnymi względami lepiej już było.
Notowała: Anna Leszkowska
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1972
Problem cyfryzacji pracy zwany jest też czwartą rewolucją przemysłową, epoką sztucznej inteligencji itp. Jest on często jest niedostrzegany lub lekceważony. Tymczasem cyfryzacja pracy jest megatrendem napędzanym poprzez podaż nowych technik i narzędzi cyfrowych z jednej strony, zaś z drugiej strony, przez podstawowy mechanizm kapitalizmu – zastępowanie pracy przez kapitał, a raczej maszyny, urządzenia i narzędzia przez ten kapitał kupione.
Historycznie mechanizm ten przynosił pozytywne rezultaty eliminacji pracy ciężkiej i uciążliwej, ale zawiera on w sobie dodatnie sprzężenie zwrotne, stąd megatrend cyfryzacji pracy nadmiernie przyspiesza i grozi eliminacją pracy, jaką znamy.
Trzeba przy tym starannie rozróżnić pomiędzy inteligencją cyfrową (tzw. sztuczną inteligencją) a pełną inteligencją człowieka, gdyż właśnie to rozróżnienie określi odpowiedź na pytanie, jakie to zawody oprą się cyfryzacji pracy. Tym niemniej, tempo eliminacji pracy dającej się zautomatyzować i zrobotyzować może okazać się zbyt szybkie, grozić wielkimi napięciami społecznymi. Dla ograniczenia tempa zmian niezbędne okażą się jednak pewne korekty podstawowych mechanizmów kapitalizmu.
Gołym okiem widoczne jest, że następuje eliminacja wszelkich stanowisk roboczych, które dadzą się zautomatyzować lub zrobotyzować, bądź zastąpić komputerem, co nazywam łącznie cyfryzacją pracy. W statystykach wyraża się to przede wszystkim w udziale funduszu wypłat pracowniczych w całkowitym dochodzie firmy; wśród przedsiębiorstw produkcyjnych w Polsce udział ten zmalał od ok. 50% w roku 1990 do ok. 10% w roku 2010. Przechodziliśmy wprawdzie w tych latach transformację systemową, ale spadek ten jest wstrząsający i odbył się w dużym stopniu przez wysyłanie pracowników na samozatrudnienie, tzw. umowy śmieciowe oraz powstawanie tzw. prekariatu. Podobne tendencje obserwowano w tym czasie na całym świecie (zob. G. Standing The Precariat. The New Dangerous Class (Bloomsbury Academic, 2011).
Tymczasem zarówno w Polsce, jak i na całym świecie, unika się analizy tego zjawiska, natomiast koncentruje się uwagę na sporach doktrynalnych pomiędzy dwoma bieżącymi paradygmatami, a mianowicie doktrynami neoliberalnymi oraz skrajnie prawicowymi, niebezpiecznie zbliżającymi się do neofaszyzmu. Z jeszcze innych pozycji – lewicowo-chrześcijańskich – dostrzega zmniejszającą się podaż pracy (A. Zwoliński, „Wojna o pracę”, Petrus 2017), ale ogranicza się do rozwinięcia opinii Jana Pawła II, że to praca powinna mieć pierwszeństwo przed kapitałem; nie analizuje się natomiast głębiej mechanizmów cyfryzacji pracy.
Zjawisko trwałe
Zjawisko cyfryzacji pracy jest megatrendem, czyli długotrwałym trendem o dużym znaczeniu społecznym. Zastępowanie pracy przez maszyny, urządzenia i narzędzia zakupione przez kapitalistę (w języku ekonomistów – zastępowanie pracy przez kapitał) jest jednym z podstawowych mechanizmów kapitalizmu od czasu pierwszej rewolucji przemysłowej i miało efekty w sumie pozytywne: wprawdzie pracownicy musieli się nauczyć wykorzystania tych narzędzi, ale praca z nimi stawała się lżejsza i mniej monotonna.
Sytuacja zmieniła się po rewolucji informacyjnej, gdy podaż różnych technik automatyzacji, robotyzacji, cyfryzacji pracy znacznie się zwiększyła. Natomiast sam mechanizm zastępowania pracy przez kapitał zawiera w sobie dodatnie sprzężenie zwrotne – im więcej kapitalista zyska na wprowadzaniu nowych technik, tym bardziej jest skłonny dalej inwestować w techniki te lub podobne.
Tym samym procesy z dodatnim sprzężeniem zwrotnym nieuchronnie przyśpieszają. Wobec dużej podaży technik cyfrowych, proces cyfryzacji pracy przyspieszył tak znacznie, że pracownicy już nie nadążają z dostosowaniem się do nowych metod pracy. Dlatego też cyfryzacja pracy dzisiaj nie ma już efektów społecznie pozytywnych. Oparta na tak podstawowych mechanizmach cyfryzacja pracy doprowadzi natomiast do całkowitej likwidacji pracy wytwórczej i usługowej nadającej się do automatyzacji – chyba, że napięcia społeczne z tym związane spowodują zasadniczą rewizję podstawowych mechanizmów kapitalizmu.
Z odmiennych analiz (p. A. P. Wierzbicki, Techne: Elementy niedawnej historii technik informacyjnych i wnioski naukoznawcze, Instytut Łączności 2011) wynika, że likwidacja pracy wytwórczej i usługowej potrwa przez cały okres rewolucji informacyjnej, czyli jeszcze około 100 lat. Jedne zawody będą likwidowane szybciej, inne wolniej, zaś niektóre się oprą cyfryzacji pracy.
Stąd też aktualne jest pytanie, jakie to zawody przetrwają, oprą się megatrendowi cyfryzacji pracy? Oczywiście, przede wszystkim te, w których praca nie da się zautomatyzować. Ale żeby odpowiedzieć bardziej szczegółowo, trzeba najpierw wprowadzić rozróżnienie pomiędzy inteligencją cyfrową a pełną inteligencją człowieka.
Inteligencja cyfrowa („sztuczna”) a człowiecza
Mam wielkie zastrzeżenia co do terminu „sztuczna inteligencja”, ponieważ sugeruje on, że inteligencja komputerowa jest porównywalna z inteligencją człowieka, a nawet może ją przewyższać. Tymczasem już od prac K. Gödla (Über formal unentscheidbare Sätze der Principia Mathematica und verwandter Systeme, 1931) oraz A. Tarskiego („Pojęcie prawdy w językach nauk dedukcyjnych”, 1933) wiadomo, że osądzanie o prawdzie, zatem cała wiedza ludzka, nie jest redukowalne logicznie, natomiast komputer w swej istocie jest urządzeniem numerycznym i logicznym. W swojej dziedzinie komputer może działać szybciej, niż człowiek, ale nie dokonał jak dotąd samodzielnie żadnego wynalazku technicznego, ani odkrycia naukowego. Komputer bowiem nie wykazuje intuicji, ani empatii czy fantazji – a te przymioty są niezbędne w wynalazczości. Dlatego też preferuję termin „inteligencja cyfrowa”.
Poprzez intuicję nie rozumiem bynajmniej cechy nadnaturalnej, danej człowiekowi z góry, jak to sądziło wielu filozofów od Platona do Kanta. Istnieje bowiem także naturalistyczna, ewolucyjna teoria intuicji (zob. A.P. Wierzbicki, On the Role of Intuition in Decision Making and Some Ways of Multicriteria Aid of Intuition, 1997, oraz op.cit., 2011). Opiera się ona na stwierdzeniu, że wszystkie zwierzęta rozumne, w szczególności koty, psy, małpy, w pewnym sensie wykazują intuicję, przetwarzając informacje pozyskane poprzez swoje postrzeganie immanentne, wszystkimi zmysłami.
Człowiek też tak postępował przed ewolucyjnym etapem rozwoju mowy. Po tym etapie skoncentrował się na przetwarzaniu słownym, logicznym, niejako cyfrowym, ale dawne umiejętności przetwarzania sygnałów postrzegania immanentnego pozostały z nami i to one właśnie obejmują intuicję i empatię czy fantazję.
Nie oznacza to oczywiście, że wraz z wzrostem mocy obliczeniowej komputerów nie udałoby się stworzyć programów symulujących intuicję, empatię czy fantazję, ale po pierwsze, jak dotąd żaden z informatyków się tym problemem nie zajmował (być może, na szczęście), po drugie zaś, byłaby to ewolucja komputera zaprogramowana przez człowieka.
Inne umiejętności pozasłowne to empatia i inne odczucia emocjonalne, oraz fantazja. Niedawne doświadczenia komputerowego wspomagania diagnoz lekarskich wskazują, że pacjenci nie są zadowoleni, jeśli o diagnozie rozstrzyga komputer, potrzebują bowiem emocjonalnego kontaktu z lekarzem, poczucia jego empatii - nawet jeśli diagnozy wspomagane komputerem są bardziej trafne.
Jakie zawody przetrwają?
Wynika stąd, że przetrwają przede wszystkim zawody wymagające intuicji i fantazji, czyli wszystkie zawody szeroko rozumianej pracy twórczej. Zaliczam do nich zawody twórczości humanistycznej i artystycznej, włącznie z show-biznesem - chociaż wykształcenie w tych zawodach powinno przygotowywać do pracy w epoce rewolucji informacyjnej, zatem obejmować także elementy techniki cyfrowej. Zaliczam do nich także zawody twórczości technicznej, sztuki tworzenia narzędzi - w tym twórczość związaną z techniką cyfrową, jak programowanie komputerów, ale także każdą inną twórczość techniczną, nie tylko architekturę, ale także np. sztukę konstrukcji pojazdów czy sieci energetycznych.
Zaliczam do nich także twórczość naukową, we wszelkich dziedzinach.
Cyfryzacji pracy opierać się będą, choć z większym trudem, zawody wymagające empatii, jak zawód lekarza czy nauczyciela - bowiem nauczyciel musi być wychowawcą, współodczuwać z uczniem. Nie znaczy to, że roboty nie mogą pełnić funkcji pomocniczych w nauczaniu, podobnie jak w lecznictwie. Zawód pielęgniarek będzie długo opierał się robotyzacji, chociaż stopniowo mogą go przejmować roboty, jednakże pod nadzorem doświadczonej pielęgniarki; mogą tutaj występować też silne opory społeczne, zarówno ze strony pacjentów, jak i związków zawodowych.
Silnego oporu należy się spodziewać także przy cyfryzacji pracy administracji rządowej czy lokalnej oraz w zarządzaniu. Można przy tym argumentować, że jest to częściowo praca twórcza oraz wymagająca empatii.
Praca czysto wytwórcza będzie ulegać cyfryzacji szybciej, niż praca usługowa, w której niezbędny będzie rozwój specyficznych umiejętności robotów. Np. zawód konserwatora jakiejkolwiek sieci usługowej - energetycznej, wodociągowej, itp. - wymaga umiejętności z odpowiedniej dziedziny, ale także innowacyjności w reagowaniu na różne awarie. Dlatego też, nawet jeśli taki zawód może być stopniowo przejmowany przez roboty, ich praca będzie wymagała nadzoru człowieka - specjalisty w tym zakresie. Nadzór nad pracą robotów - czy to wytwórczych, czy usługowych, czy pielęgniarskich, czy uczących - będzie niewątpliwie zawodem przyszłości.
Przy tych wszystkich możliwościach, po pełnej automatyzacji i robotyzacji pracy wytwórczej i usługowej, zatrudnienie znajdzie tylko ok. 30-40% ludzi w wieku produkcyjnym. Jeśli proces ten rozciągnie się na 100 lat, to należy się spodziewać, że brak zatrudnienia będzie się powiększał w tempie 4-5% na dekadę. Może to spowodować tak poważne napięcia społeczne, że niezbędne okaże się ograniczenie tempa zmian.
Jak ograniczyć tempo zmian?
Ci, którzy dostrzegają problem cyfryzacji pracy, proponują przede wszystkim wprowadzenie obywatelskiego dochodu podstawowego (zwanego też rentą obywatelską itp.), czyli dość pokaźnego dochodu dla każdego obywatela, niezależnie od wieku czy zatrudnienia, finansowanego ze zwiększonych podatków. Jest to, z jednej strony, niezbędne dla utrzymania gospodarki rynkowej - bo opiera się ona na stałym popycie ze strony klasy średniej, zaś eliminacja pracy taki popyt ogranicza. Z drugiej strony jednak, oznaczałoby to poważną modyfikację kapitalizmu, gdyż wymagałoby znacznego podwyższenia podatków, zwłaszcza podatków od najbogatszych oraz od dochodów przedsiębiorstw.
Wprowadzenie obywatelskiego dochodu podstawowego nie ograniczy jednak tempa zmian, tylko złagodzi ich skutki społeczne. Nie rozwiąże ono także problemów psychologicznych związanych z utratą pracy. Od dawna bowiem wiadomo (p. B. Suchodolski, „Praca i samorealizacja”, 1984), że praca ma wartości autoteliczne, jest niezbędna dla samorealizacji człowieka, a jej utrata grozi poważnymi problemami psychologicznymi. Dlatego też należy traktować obywatelski dochód podstawowy jako paliatyw, łagodzący napięcia społeczne i pewne problemy ekonomiczne, takie jak kryzys popytu, ale nie ograniczający tempa zmian i wynikających stąd innych problemów.
W celu ograniczenia tempa zmian nie wystarczy hasło pierwszeństwa pracy przed kapitałem, niezbędne tu jest hasło kreowania miejsc pracy jako podstawowego obowiązku etycznego kapitalisty. Wprowadzenie i egzekwowanie takiego hasła nie jest nierealne. Przykładem może tu być dziwny charakter gospodarki japońskiej, wynikający właśnie z tego hasła, interpretowanego i egzekwowanego w japońskiej opinii społecznej jako wymaganie etyczne unikania zwalniania z pracy starszych pracowników i obyczaj tworzenia dla nich (czasem sztucznych) nowych miejsc pracy.
Chociaż w kulturze zachodniej odwołanie się do nakazów etyki nie wystarczy, możliwe jest jednak takie ukształtowanie systemu podatkowego przedsiębiorstw, aby tworzenie nowych miejsc pracy obniżało podatki - wystarczy w tym celu zastosować podatek obniżający się wraz ze wzrostem wskaźnika zatrudnienia, czyli stosunku funduszu wypłat pracowniczych do całkowitego dochodu przedsiębiorstwa (p. A.P. Wierzbicki, „Przyszłość pracy w społeczeństwie informacyjnym”, 2015).
Andrzej P. Wierzbicki
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji