Prognozowanie (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 946
Pomysł, że istnieje program globalnego rządu wśród elit finansowych i politycznych świata od dawna nazywa się „teorią spiskową” w mediach głównego nurtu i establishmentu. I niestety, nawet jeśli uda ci się przekonać ludzi do przyjrzenia się i zaakceptowania dowodów na to, że instytucje bankowe i niektórzy politycy współpracują ze sobą dla swoich własnych celów, wielu ludzi nadal nie będzie uważać, że ostatecznym celem tych handlarzy władzą jest jedno światowe imperium. Oni po prostu nie mogą pojąć czegoś takiego.
Ludzie powiedzą, że establishmentem kieruje wyłącznie chciwość, a ich związki są kruche i oparte wyłącznie na indywidualnym interesie. Powiedzą, że wydarzenia kryzysowe i zmiany trendów społecznych i politycznych są przypadkowe, a nie wytworem świadomej inżynierii. Powiedzą, że elity nigdy nie będą w stanie ze sobą współpracować, ponieważ są zbyt narcystyczni itp.
Wszystkie te argumenty są mechanizmem radzenia sobie społeczeństwa z dowodami, których nie mogą w inny sposób obalić. Kiedy pojawia się twarde fakty, a władze otwarcie przyznają się do swoich planów, niektórzy ludzie powrócą do zdezorientowanego zaprzeczenia. Nie chcą wierzyć, że zorganizowane zło na taką skalę może być rzeczywiście realne. Jeśli tak, to wszystko, o czym myśleli, że wiedzą o świecie, może być złe.
Przez wiele lat o agendzie globalnego zarządzania mówiono jedynie szeptem w kręgach elitarnych, ale raz na jakiś czas któryś z nich głośno wypowiadał się o tym publicznie. Być może z arogancji, a może dlatego, że uznali, iż nadszedł właściwy czas, aby ułatwić społeczeństwu zaakceptowanie tej możliwości. Ilekroć o tym wspominali, nazywali to „Nowym Porządkiem Świata” (NWO). Światowi przywódcy, od George'a HW Busha, Baracka Obamy, Joe Bidena, Gordona Browna, Tony'ego Blaira i nie tylko, wygłaszali przemówienia mówiące o „Nowym Porządku Świata”. Finansowe i polityczne elity, takie jak George Soros i Henry Kissinger, przez lata nieustannie wspominały o NWO.
Jeden z najbardziej odkrywczych cytatów w porządku obrad pochodzi od zastępcy sekretarza stanu Administracji Clintona, Strobe’a Talbota, który stwierdził w magazynie Time, że :
„W następnym stuleciu narody, jakie znamy, będą przestarzałe; wszystkie państwa uznają jedną, globalną władzę… Przecież suwerenność narodowa nie była takim świetnym pomysłem”.
W tym samym artykule dodaje mniej znany cytat:
„ …Wolny świat utworzył wielostronne instytucje finansowe, które zależą od gotowości państw członkowskich do rezygnacji z pewnego stopnia suwerenności. Międzynarodowy Fundusz Walutowy może praktycznie dyktować politykę fiskalną, nawet wliczając wysokość podatków, jakie rząd powinien nakładać na swoich obywateli. Układ ogólny w sprawie taryf celnych i handlu reguluje wysokość cła, jakie naród może pobierać od importu. Organizacje te można postrzegać jako protoministerstwa handlu, finansów i rozwoju zjednoczonego świata”.
Aby zrozumieć, jak działa ten program, przytoczę cytat globalisty i członka Rady ds. Stosunków Zagranicznych Richarda Gardnera w artykule w Foreign Affairs Magazine w 1974 r. zatytułowanym „Trudna droga do porządku światowego”:
„Krótko mówiąc, „dom porządku światowego” będzie musiał być budowany od dołu do góry, a nie od góry do dołu. Będzie to wyglądać jak wielkie „rozkwitające, buzujące zamieszanie”, używając słynnego opisu rzeczywistości Williama Jamesa, ale okrążenie suwerenności narodowej, niszczenie jej kawałek po kawałku, przyniesie znacznie więcej niż staromodny frontalny atak”.
„NWO” od tego czasu wielokrotnie zmieniało nazwy, ponieważ opinia publiczna staje się coraz mądrzejsza w stosunku do spisku. Nazywa się to Wielostronnym Porządkiem Świata, czwartą rewolucją przemysłową, „wielkim resetem” itd. Nazwy się zmieniają, ale znaczenie jest zawsze takie samo.
W ciągu ostatnich dwóch lat, w obliczu rozległych globalnych wydarzeń kryzysowych, pojawił się establishment „nowego porządku”, o którym mówią globaliści, prawie bez fanfar i wzmianek w mediach głównego nurtu. Początki globalnego rządu już istnieją i nazywa się go „Rada na rzecz kapitalizmu włączającego”. (Council for Inclusive Capitalism*)
Ostatnio wielu analityków, wliczając w to mnie, było bardzo skoncentrowanych na Światowym Forum Ekonomicznym i jego roli w agendzie rządu światowego – głównie dlatego, że szef WEF Klaus Schwab jest tak głośny i nie może nie mówić o przyszłych planach centralizacji.
Jak zauważyłem w poprzednich artykułach, elity w ramach WEF były zbyt podekscytowane COVID-owską pandemią, myśląc, że przeżyły idealny kryzys, aby wdrożyć liczne globalistyczne polityki w postaci Wielkiego Resetu. Jak się okazało, COVID nie był tak śmiercionośny, jak początkowo przewidywali podczas Wydarzenia 201 , a opinia publiczna nie była tak uległa, jak oczekiwali, że będzie. WEF zbyt wcześnie wypuścił kota z worka.
Tak więc idziemy dalej, kryzys za kryzysem, jak spadające domino, aż dojdziemy do jedynego wydarzenia, które ich zdaniem popchnie masy do zaakceptowania rządów światowych. I chociaż w WEF regularnie uczestniczą globaliści najwyższego szczebla, są oni raczej ośrodkiem analitycznym wysokiego szczebla, Rada na rzecz kapitalizmu włączającego wydaje się dotyczyć raczej wdrażania niż teorii.
Założycielem grupy jest Lynn Forester de Rothschild, członek niesławnej dynastii Rothschildów, która od pokoleń angażuje się finansowo we wpływanie na rządy. Papież Franciszek i Watykan publicznie sprzymierzyli się z soborem w 2020 r., a jedną z głównych narracji CIC jest to, że wszystkie religie muszą zjednoczyć się z przywódcami kapitału, aby zbudować społeczeństwo i gospodarkę „sprawiedliwą dla wszystkich”.
Ta misja jest dość znajoma, ponieważ odzwierciedla cele WEF i jego koncepcję „gospodarki współdzielonej” : systemu, w którym nie będziesz nic posiadać, nie będziesz mieć prywatności, pożyczysz wszystko, będziesz całkowicie polegać na rządzie, aby przetrwać i „polubisz to”.
Innymi słowy, celem „inkluzywnego kapitalizmu” jest nakłonienie mas do zaakceptowania przemianowanej wersji komunizmu. Obietnica będzie taka, że nie będziesz już musiał martwić się o swoją ekonomiczną przyszłość, ale kosztem będzie twoja wolność.
CIC jest kierowany przez podstawową grupę światowych liderów, których nazywają „Strażnikami” (Nie, nie żartuję, to prawda).
Członkami CIC byli m.in.: Mastercard, Allianz, Dupont, ONZ, Teachers Insurance and Annuity Association of America (TIAA), CalPERS, BP, Bank of America, Johnson & Johnson, Visa, Fundacja Rockefellera, Fundacja Forda, Mark Carney, skarbnik stanu Kalifornia, i wiele innych firm na całym świecie. Lista jest obszerna, ale reprezentuje rodzaj rządu kierowanego przez korporacje z kongresem przedstawicieli korporacji połączonych z uległymi przywódcami politycznymi.
Jedną z najważniejszych misji CIC jest zmiana naszych modeli ekonomicznych w celu „promowania równości i włączenia”. Zabawne, zwolennicy KPK argumentują, że „zbyt duże bogactwo zostało zgromadzone w rękach zbyt małej liczby ludzi, a to dowodzi, że istniejący kapitalizm nie działa”, a jednak ONI są tymi samymi ludźmi, którzy sfałszowali system, aby scentralizować to bogactwo w ICH RĘKACH. Nie są „kapitalistami”, są arystokracją. Czy naprawdę myślisz, że ci ludzie zbudują zupełnie nowy system, który nie będzie im dalej służył?
Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego Papież napiera na ideologię, panikę klimatyczną i retorykę jednej światowej religii w konflikcie z tradycyjną doktryną chrześcijańską, to właśnie dlatego – podąża za dyktatem CIC.
Inną misją CIC jest egzekwowanie kontroli emisji dwutlenku węgla i opodatkowania w imię „zmian klimatu” w celu osiągnięcia „zerowych” emisji netto . Jak wszyscy wiemy, zeroemisyjność netto będzie niemożliwa bez całkowitego wstrząsu naszej gospodarki i przemysłu, wraz ze śmiercią miliardów ludzi. Jest to scenariusz nieosiągalny, dlatego jest idealny dla globalistów. Ludzie są wrogami Ziemi, twierdzą, więc musimy pozwolić elitom kontrolować każde nasze działanie, aby upewnić się, że nie zniszczymy planety i nas samych, a proces nigdy się nie skończy, ponieważ zawsze będzie trzeba sobie radzić z emisją dwutlenku węgla.
Członkowie CIC, w tym szef Bank of America , otwarcie sugerują, że tak naprawdę nie potrzebują współpracy rządów, aby osiągnąć swoje cele. Mówią, że korporacje mogą wdrożyć większość inżynierii społecznej bez pomocy politycznej. Innymi słowy, jest to każda definicja „rządu cienia” – ogromnej korporacyjnej kabały, która działa w tandemie, aby wdrożyć zmiany społeczne bez żadnego nadzoru. Jak już zauważyliśmy, widzieliśmy to już wraz z rozprzestrzenianiem się obudzonej ideologii przez setki, jeśli nie tysiące korporacji pracujących jako ul.
Czy CIC jest ostateczną formą globalnego rządu? Nie, prawdopodobnie nie. Ale to jest początek: rząd korporacji i elit finansowych dla korporacji i elit finansowych. Pomija wszelką reprezentację polityczną, wszelkie mechanizmy kontroli i równowagi oraz wszelki udział wyborców. Te konglomeraty i ich partnerzy podejmują decyzje dla naszego społeczeństwa jednostronnie i w sposób scentralizowany. A ponieważ wielki biznes działa tak, jakby był oddzielony od rządu, a nie partnerem rządu, może twierdzić, że wolno mu robić, co mu się podoba.
Jednak w sytuacji, gdy korporacje i globaliści coraz częściej pokazują swoje prawdziwe oblicze i działają tak, jakby to oni byli u władzy, opinia publiczna musi pociągać ich do odpowiedzialności, tak jakby byli częścią rządu. A jeśli okaże się, że są autorytarni i skorumpowani, muszą zostać obaleni jak każda inna dyktatura polityczna.
Brandon Smith
16.07.22
Brandon Smith jest alternatywnym analitykiem gospodarczym i geopolitycznym od 2006 roku i jest założycielem Alt-Market
https://alt-market.us/
Źródło: What Is The “Council For Inclusive Capitalism?” It’s The New World Order, Brandon Smith, July 14, 2022
>https://alt-market.us/what-is-the-council-for-inclusive-capitalism-its-the-new-world-order/
*CIC - https://www.inclusivecapitalism.com
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 686
Redakcja „Biuletynu PTE” w 90. rocznicę publikacji eseju Johna M. Keynesa – Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków poprosiła znanych ekonomistów o komentarze dotyczące przewidywań Keynesa, przede wszystkim w kwestii znaczenia, aktualności oraz trafności sformułowanych przez niego prognoz. Wybrane wypowiedzi publikowaliśmy w numerze 11/21 SN – Prognozy trafne i chybione oraz w SN 3/22 – Keynes – wizjoner? i Co powiedziałby Keynes dziś?
W tym numerze publikujemy komentarz autorstwa dr. Grzegorza Malinowskiego – Keynes miał w połowie rację.
Keynes z dużą dozą optymizmu stwierdził, że w przyszłości poziom życia wzrośnie od czterech do ośmiu razy. Hipoteza ta stanowi ekstrapolację danych historycznych i opiera się na założeniu, że technologiczne uzbrojenie kapitału będzie rosło w tempie 2% rocznie, a efektywność wykorzystania kapitału będzie wzrastać o 2% rocznie. Na tej podstawie Keynes wyciągnął śmiały wniosek, że w perspektywie stuletniej problem ekonomiczny zostanie ostatecznie rozwiązany, i wszyscy ludzie będą w stanie zaspokoić swoje materialne potrzeby.
Kolejne przewidywanie ojca nowożytnej ekonomii dotyczy czasu pracy. Jego zdaniem, ludzkość będzie w stanie realizować wszystkie swoje potrzeby, poświęcając na to zaledwie niewielki procent czasu, który w 1930 r. przeznaczała na pracę zarobkową, a i ten wysiłek będzie głównie po to, aby zaspokoić tkwiącą w człowieku psychologiczną potrzebę pracy, którą Keynes opisuje za pomocą terminologii biblijnej jako tkwiącego w nas „starego Adama”. Zakładając, że w roku 2030 praca człowieka w większości zostanie zastąpiona pracą maszyn, jego aktywność zarobkowa nie powinna przekraczać trzech godzin dziennie. Rozumowanie Keynesa oparte jest na powszechnie przyjmowanej w ekonomii koncepcji malejącej użyteczności krańcowej, wskazującej, że korzyść krańcowa każdej następnej jednostki otrzymywanego dochodu jest coraz mniejsza. Im zatem społeczeństwa stają się bogatsze, tym bardziej przedkładają czas wolny nad otrzymywany dochód.
W roku 2022 mijają 92 lata od czasu, kiedy Keynes sformułował swoje prognozy. Czy jego przewidywania okazały się trafne? Wartość tradycyjnej miary PKB per capita jest dziś w przybliżeniu pięciokrotnie wyższa w Stanach Zjednoczonych, i sześciokrotnie wyższa w Europie Zachodniej w porównaniu z rokiem 1930. Z kolei w przypadku rodzimej Wielkiej Brytanii wartość tego wskaźnika wzrosła ponad czterokrotnie. W odniesieniu do poziomu życia oczekiwania Keynesa okazały się zatem celne.
Problem w tym, że zbieżność przewidywań Keynesa ze stanem rzeczywistym jest w znacznej mierze dziełem przypadku, a to dlatego, że Keynes swoje prognozy oparł explicite na dwóch założeniach. Po pierwsze, zakładał, że w rozpatrywanym horyzoncie czasowym nie dojdzie do żadnych większych, międzynarodowych konfliktów. Po drugie przyjął, że nie dojdzie do wzrostu populacji. Oba założenia okazały się chybione. Niedługo po tym, jak jego esej ujrzał światło dzienne, światem wstrząsnęła kolejna wojna światowa, zaś między latami 1930 i 2010 liczba mieszkańców krajów zindustrializowanych wzrosła o niemal 80%. Mimo tych pomyłek, poziom zamożności wzrósł – zgodnie z intuicją Keynesa – głównie dlatego, że nie docenił on wzrostu produktywności, która rosła znacznie szybciej od jego oczekiwań. Błędy prognozy Keynesa, te optymistyczne i te pesymistyczne, nałożyły się na siebie, czyniąc ją całkiem trafną.
Inaczej przedstawia się prognoza czasu pracy. Keynes spodziewał się, że czas pracy znacznie się skróci. Miał rozsądne podstawy do takich przypuszczeń, ponieważ między rokiem 1870 a 1930 wskaźnik godzin spędzanych w pracy skurczył się o przeszło 30%. Między rokiem 1930 a czasami współczesnymi także kraje wysoko rozwinięte doświadczyły spadku godzin pracy, ale jego dynamika była już znacznie wolniejsza. W roku 1930 w krajach zindustrializowanych na tydzień pracy składało się przeciętnie 50 godzin. Współcześnie w zakładzie pracy spędza się około 40 godzin tygodniowo. Mamy zatem nadal do czynienia z dwudziestoprocentowym spadkiem względem 1930 r., jednak nie taki stan rzeczy miał na myśli Keynes, który spodziewał się 15-godzinowego tygodnia pracy. Żeby proroctwo Keynesa stało się faktem, czas pracy musiałby się zmniejszyć względem roku 1930 o 70%. Tymczasem w dającej się przewidzieć przyszłości uzyskanie takiego rezultatu jest niemożliwe.
Od czasów Keynesa zamożność krajów bogatych wzrosła zatem sześciokrotnie, natomiast długość pracy spadła jedynie o 20%. Warto zastanowić się, z czego wynika ten stan rzeczy.
Dlaczego Keynes się pomylił?
Keynes uważał, że wraz ze wzrostem zamożności będzie maleć skłonność do poświęcania czasu na pracę zarobkową, co spowoduje znaczne zwiększenie ilości czasu wolnego i w konsekwencji ludzie będą musieli się uczyć „sztuki dobrego życia”, polegającej na właściwym wykorzystaniu tegoż czasu. Tak się jednak nie stało. Czasu wolnego nie przybyło na tyle dużo, by narzucać zmianę filozofii życia.
Co więcej, istnieją znaczne różnice w liczbie przepracowywanych godzin między krajami. Na przykład Amerykanie, pracując przez 1610 godzin rocznie, spędzają w pracy znacznie więcej czasu niż Brytyjczycy, poświęcający pracy 1489 godzin. Do sytuacji prognozowanej przez Keynesa najbardziej zbliżyła się Holandia, której mieszkańcy pracują najkrócej – przez ok. 1400 godzin w roku.
W dodatku przytoczone wyżej średnie wartości skrywają fakt, że elementem różnicującym czas pracy jest także grupa zawodowa. Nie ulega bowiem wątpliwości, że zazwyczaj mamy do czynienia z sytuacją, iż pracownicy o niskich zarobkach pracują mniej niż tego by chcieli, zaś pracownicy o wysokich zarobkach pracują więcej niż tego potrzebują. Świadczy o tym choćby fakt, że od czasów Keynesa w Stanach Zjednoczonych osoby zamożne pracują dłużej.
Podsumowując wartość prognozy dokonanej przez Keynesa, można stwierdzić, że w połowie miał rację. Kraje rozwinięte są tak bogate, jak przewidywał, ale ich obywatele nadal bardzo dużo pracują. Przede wszystkim jednak, co zapewne wprawiłoby autora prognozy w największe zdumienie – problem ekonomiczny, rozumiany jako całkowite zaspokojenie potrzeb materialnych, wcale nie jest bliższy rozwiązaniu niż w roku 1930.
Słabość prognozy Keynesa wynika z błędnej oceny następujących obszarów:
1) czynniki egzogeniczne:
• konflikty zbrojne;
• czynniki demograficzne;
• produktywność;
2) czynniki endogeniczne:
• charakter pracy i charakter czasu wolnego;
• „gadżetyzaacja” czasu wolnego;
• wzorce konsumpcji.
Pierwsza sfera związana z obecnością dużych, międzynarodowych konfliktów zbrojnych została zaliczona do słabości, ponieważ niepodważalnym faktem jest, że II wojna światowa (której wprawdzie Keynes się obawiał, ale jej nie uwzględnił w swoich rozważaniach dotyczących przyszłości) wywarła olbrzymie piętno na kształt i losy świata. Niemniej jednak, identyczne założenie musi być elementem każdej prognozy. Konflikt zbrojny jest bowiem incydentem na miarę czarnego łabędzia. Jego pojawienie się jest nieprzewidywalne, a jednocześnie dalece przeobraża rzeczywistość, i to właśnie ze względu na tę drugą właściwość nie jest możliwe stawianie jakichkolwiek prognoz uwzględniających pojawienie się takiego wydarzenia. Keynes zatem musiał przyjąć takie założenie.
Drugi obszar dotyczy wzrostu liczby ludności. Keynes nie dysponował jeszcze rzetelnymi analizami demograficznymi. Gdyby takie posiadał, musiałby uwzględnić w swojej prognozie fakt, że do roku 2030 populacja jego ojczystej Wielkiej Brytanii powiększy się o połowę, podobnie zresztą jak i populacja Europy. W zdumienie zaś na pewno wprawiłby go fakt, że od 1930 roku populacja świata potroiła się. Sądzę, że te informacje osłabiłyby optymizm Keynesa, który, inspirowany zapewne kształtującą się w tym czasie teorią przejścia demograficznego – sądził, że demografia krajów zamożnych już znalazła się w fazie charakteryzującej się znikomym wzrostem populacji. Co więcej, nawet gdyby dysponował scenariuszem procesów demograficznych, jakie w rzeczywistości wystąpiły, to zapewne nie wziąłby pod uwagę tak istotnych czynników, jakimi były aktywacja zawodowa kobiet oraz zjawisko tzw. dywidendy demograficznej, polegające na takim ukształtowaniu się struktury demograficznej kraju, która charakteryzuje się relatywnie dużym udziałem ludności w wieku produkcyjnym. Gdyby Keynes to wiedział, to zapewne jego prognoza byłaby nie w połowie, ale w całości trafiona.
Kolejnym obszarem jest produktywność, która – mimo bardzo optymistycznego wydźwięku prognozy – została niedoszacowana. Nawet Keynes nie przypuszczał, że ludzkość będzie w stanie produkować tak dużo w jednostce czasu. Wzrost ten wynika przede wszystkim z ogromnego postępu technologicznego, jaki dokonał się w ostatnim wieku i z jakim ciągle mamy do czynienia. Innowacje pojawiające się we wszystkich sektorach automatyzują i optymalizują produkcję, czyniąc ją szybszą i tańszą, a także usprawniają proces zarządzania produkcją, co również w istotny sposób podnosi wydajność pracy. Ponadto wzrost produktywności wpływa na mobilność siły roboczej, która musi stale podnosić swoje kwalifikacje i migrować do obszarów nieobjętych jeszcze procesem automatyzacji, co w praktyce wiąże się z gwałtownym rozwojem sektora usług.
Karl Popper twierdził, że przyszłości nie da się przewidzieć, ponieważ nie da się przewidzieć charakteru postępu technicznego. Jego hipoteza w konfrontacji z prognozą Keynesa okazała się bardzo adekwatna. Keynes – chociaż przewidywał, że praca ludzka będzie zastępowana pracą maszyn – nie mógł przecież wiedzieć, że już w 1970 r. obywatele bogatego świata będą masowo korzystać z telewizji, klimatyzacji czy autostrad oraz że od 1960 r. rozpocznie się era komputerów.
Wskazane czynniki określone zostały mianem egzogenicznych, czyli danych z zewnątrz, występujących raczej w środowisku, w którym gospodaruje człowiek, aniżeli w samym człowieku. Obok nich występują jednak także czynniki endogeniczne, związane z ewolucją postaw, jakie jednostka albo całe społeczeństwo przyjmuje wobec rzeczywistości.
Pierwszym czynnikiem o charakterze endogenicznym, odpowiedzialnym za relatywnie niewielki spadek czasu pracy, jest zmiana, która się dokonała w sferze postrzegania pracy oraz czasu wolnego. Na przestrzeni lat uległ bowiem zmianie charakter pracy. Zarobkowanie nie kojarzy się już dziś z mozołem i katorgą. Zarówno dzięki obowiązującym regulacjom prawnym, jak i przesunięciu znacznej części produkcji do sektora usług (za czasów Keynesa w krajach rozwiniętych przemysł generował 80% PKB, a usługi odpowiadały za 20% produkcji. Współcześnie relacje te są dokładnie odwrotne), współczesna praca coraz częściej nie jest jedynie zdobywaniem środków do życia, ale stanowi źródło satysfakcji, inspiracji i podstawę życia towarzyskiego. Między innymi z tego właśnie względu nie tylko jednostki, lecz także całe społeczeństwa, pracują więcej niż by to wynikało z konieczności zaspokajania potrzeb życiowych.
Ponadto warto wskazać, że z punktu widzenia ekonomii czas wolny można postrzegać nie tylko jako pożądaną korzyść, lecz także jako koszt. Jednostka ciesząca się czasem wolnym ponosi koszt niepracowania. Z tego punktu widzenia, wraz ze wzrostem zarobków, rośnie także koszt czasu wolnego. Nie można zatem stawiać znaku równości między wzrostem zamożności a spadkiem czasu pracy. Za pomocą tej koncepcji można również wyjaśnić wolne tempo spadku czasu pracy w krajach wysoko rozwiniętych.
Kolejnym czynnikiem, który zdecydowałem się potraktować osobno, jest fakt, że czas wolny uległ „gadżetyzacji”. Keynes sądził, że ludzkość – zaspokoiwszy potrzeby materialne – zwróci się w stronę czegoś, co przez starożytnych Greków określane było mianem sztuki dobrego życia. Dziś byłoby to równoznaczne przede wszystkim z konsumowaniem dóbr kulturalnych, ale także z relaksem, wypoczynkiem oraz pielęgnowaniem relacji rodzinnych i towarzyskich.
Wyobrażenia Keynesa jednak się nie spełniły, ponieważ czas wolny współczesnego człowieka uległ „gadżetyzacji”, co oznacza, że jest on wypełniony stale powiększającą się liczbą dóbr.
Prosty przykład: popularna obecnie czynność joggingu wiąże się z koniecznością poniesienia wydatków na specjalistyczną odzież, elektronikę do pomiaru parametrów biegu, elektronikę do pomiaru parametrów organizmu, elektronikę do słuchania muzyki w trakcie biegania itp. Ponadto, żeby w ogóle biegać, należy spożywać określone pokarmy, korzystać ze specjalistycznych suplementów diety oraz używać odpowiednich kosmetyków. Z racji tego, że czas wolny został wypełniony ciągle wzrastającą liczbą „niezbędnych” dóbr konsumpcyjnych, większa ilość czasu wolnego automatycznie wiąże się z koniecznością ponoszenia większych wydatków. Nie dziwi zatem wolne tempo spadku czasu pracy. Obywatela XXI w. zwyczajnie nie stać na wypoczynek.
Ostatnia ze słabości rozważanej koncepcji dotyczy wzorców konsumpcji. Keynes, dochodząc do konkluzji odnoszącej się do końca problemu ekonomicznego, zakładał, iż ludzkie potrzeby mogą zostać zaspokojone, czyli że na pewnym etapie konsumpcji człowiek jest w stanie stwierdzić, iż nie potrzebuje większej ilości dóbr. Okazało się jednak, że ludzkie potrzeby są niemożliwe do zaspokojenia. Kiedy Keynes formułował swoją prognozę, zdecydowana większość wydatków gospodarstw domowych przeznaczana była na zaspokajanie podstawowych potrzeb związanych z żywnością, odzieżą, utrzymaniem gospodarstwa itp., natomiast fundusze przeznaczane na dobra podkreślające status ich posiadacza stanowiły zaledwie niewielki procent. Współcześnie mamy jednak do czynienia z zupełnym odwróceniem tej sytuacji. Nawet osoby niezamożne większość funduszy przeznaczają na dobra, które nie są niezbędne do codziennej egzystencji, a jednak są pożądane, ponieważ „inni je już posiadają” lub też właśnie dlatego, że „inni ich jeszcze nie posiadają”.
Co ciekawe, Keynes sam pisał o podziale wydatków na niezbędne do ludzkiej egzystencji oraz relatywne, czyli takie, które podnoszą status ich posiadacza. Ta refleksja nie została jednak przez Keynesa rozwinięta w jego prognozie. To właśnie istnienie potrzeb relatywnych sprawiło, że konsumpcja zaczęła narastać w sposób niekontrolowany. Postęp techniczny wprawdzie umożliwił zaspokajanie rosnącego popytu, ale jego cechą szczególną jest to, że jest on odpowiedzialny nie tylko za zaspokajanie starych potrzeb, lecz także za kreowanie nowych. Okazuje się zaś, że potrzeby rosną znacznie szybciej niż możliwość ich zaspokajania i tu właśnie należy szukać przyczyn relatywnie wolnego spadku czasu pracy oraz utrzymywania się satysfakcji życiowej na niezmienionym poziomie.
Grzegorz Malinowski
Powyższy tekst jest skrótem wypowiedzi dr. Grzegorza Malinowskiego z Akademii Leona Koźmińskiego i Sieci Badawczej Łukasiewicz.
Pełen tekst dostępny jest pod adresem: https://cms.pte.pl/uploads/Biuletyn_PTE_nr_3_2022_27fc6dc985.pdf
Wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3129
Komitet Prognoz PAN Polska 2000 plus organizuje cykl konferencji dotyczących zagrożeń globalnych jako barier rozwoju. Trzecia z nich – „Zagrożenia jakości życia człowieka; perspektywa długookresowa” – odbyła się 27-28 czerwca 2013 w Mądralinie.
Podczas konferencji analizowano cztery grupy zagadnień: demograficzne uwarunkowania rozwoju świata, ubóstwo, nierówności i wykluczenie społeczne, pracę i kwalifikacje oraz zdrowie publiczne. Zwrócenie uwagi na jakość życia wynika z zakwestionowania panującej od dziesiątków lat filozofii, iż wzrost gospodarczy przekłada się automatycznie na poprawę jakości życia. To stwierdzenie okazało się fałszywe za sprawą coraz większych podziałów społecznych i koncentracji majątku świata w nielicznych rękach. A zatem nie wzrost gospodarczy jest ważny, ale sprawiedliwy podział jego owoców. Jak to osiągnąć? Czy istnieją mechanizmy wyrównujące poziom i jakość życia, a jeśli tak, czy dotyczą tylko państwa czy całego globu – to jedno z wielu zagadnień, jakie były rozpatrywane przez kilkudziesięciu specjalistów z wielu dziedzin nauki.
Otwierając konferencję, prof. Leszek Kuźnicki, wieloletni były prezes PAN i były przewodniczący Komitetu Prognoz, zwrócił uwagę, iż jakość życia zależy od kryteriów, jakie przyjmiemy i definicji dobrostanu. Gdyby przyjąć wysokie standardy państw najbogatszych, zasoby Ziemi zapewniłyby byt jedynie ok. dwóm miliardom ludzi. A ponieważ tak się nie stanie (przynajmniej w najbliższej przyszłości), na jakość życia będzie miała wpływ coraz bardziej dewastowana przez człowieka przyroda, eksploatowana bez miary i „odwdzięczająca” się ekstremalnymi zjawiskami, a także ochładzanie się klimatu (wg prof. Kuźnickiego, grozi nam zlodowacenie). Innym problemem, z jakim przyjdzie nam się zmierzyć, będzie (a właściwie już jest) starzenie się społeczeństw i utrzymywanie starych ludzi w dobrej kondycji, co nie będzie możliwe bez medykalizacji, którą należy traktować jako zjawisko pozytywne.
Starzenie – ból nie tylko demografów
O starzeniu się ludności wypowiadali się naukowcy z AGH: dr Zbigniew Strzelecki oraz prof. Janina Jóźwiak. W perspektywie 40 lat – choć tempo starzenia się mieszkańców poszczególnych regionów świata będzie różne – to Europa będzie tym zjawiskiem najbardziej dotknięta. Tutaj już dzisiaj co szósty mieszkaniec liczy sobie 65 i więcej lat, ale w 2050 roku ludzi w tym wieku prawdopodobnie będzie ok. 28%. Najwięcej – w Europie Południowej – ok. 30%.
Niezmiennie, od lat, najmłodszymi demograficznie regionami świata będą Afryka, Ameryka Środkowa i Azja, co będzie się wiązało z rosnącym problemem zasobów pracy w różnych krajach. Według szacunków ONZ, do 2050 roku wielkość zasobów pracy na świecie wzrośnie o ok. 1,4 mld osób (tj. o 30%) – głównie w Azji i Afryce. W Europie – jako jedynym regionie świata (poza Rosją) - zasoby pracy będą się kurczyć (najbardziej w Europie Wschodniej – o 31 mln ludzi, tj. o ok. 30%). Proces ten będzie zachodzić także w Polsce.
Takie zmiany demograficzne oczywiście wyzwolą migracje globalne (częściej czasowe niż osiedleńcze), o czym mówił prof. Marek Okólski z Ośrodka Badań nad Migracjami UW. Według prognoz, biegunami migracji będą USA, Azja, Obszar wysp Pacyfiku, Unia Europejska oraz Zatoka Perska, która przyjmie rocznie ok. 1 mln imigrantów.
Ubóstwo, nierówności i wykluczenie społeczne
Brak pracy wiąże się nie tylko z ubóstwem, ale i wykluczeniem społecznym. Prof. Henryk Domański z IFiS PAN przedstawiał wyniki swoich badań dotyczących dziedziczenia pozycji społecznej od 1989 r. Okazuje się, że zmiana systemu niczego nie zmieniła, a wzrost nierówności się pogłębia. Ale o ile do 2005 mieliśmy w Polsce coraz większą merytokrację, to po tej dacie zaczęła się ona obniżać i nie wiadomo, czy nie jest to wynik inflacji wyższego wykształcenia. Po prostu coraz mniej się opłaca studiować, skoro i tak nie można dostać pracy zgodnej z wykształceniem (obecnie ukończenie studiów daje tylko 30% szans na bycie inteligentem). Co do rozwarstwienia, badania pokazują, że współczynnik Giniego wzrósł niewiele – z 0,28 do 0,35, ale badanie akceptacji nierówności pokazało, że Polacy akceptują wysokie zarobki kapitalistów. Zatem należy z ostrożnością podchodzić do tezy, że im większe nierówności, tym większa konfliktowość. I dotyczy to wszystkich państw, gdzie to badanie wykonywano. Zatem zmiany w stratyfikacji społecznej nie są jednoznaczne.
Wysokie bezrobocie, niepewność na rynku pracy, starzenie się społeczeństwa, to zagrożenia nie tylko same w sobie, ale i dla stabilności finansowej ubezpieczeń społecznych i to bez względu na metodę finansowania świadczeń. Dzisiaj jest już oczywiste, że najmłodsze pokolenie, obecna grupa 20-30-latków, która cierpi najbardziej na brak pracy – może mieć na starość trudną sytuację. Zwłaszcza, że długotrwałe bezrobocie wśród młodzieży przeradza się w bierność zawodową, z czym mają do czynienia takie państwa jak Hiszpania czy Włochy.
Z analizy przedstawionej przez dr. Marka Benio z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie wynika, że najlepszą sytuację mają obecni emeryci, nieco gorszą będą mieli emeryci, którzy dzisiaj mają 30-50 lat, a najgorszą – właśnie dzisiejsi 20-30-latkowie. I nie ma co potępiać za to pracodawców, bo bez elastycznych (czytaj – śmieciowych) form zatrudnienia, ta fatalna sytuacja byłaby jeszcze gorsza. Niestety, zasadę solidaryzmu społecznego wypiera zasada ekwiwalentności świadczeń i indywidualizm w ubezpieczeniach społecznych, którą wprowadzono w latach 90. Ale ten spór w doktrynie ubezpieczeń społecznych dopiero się rodzi. Polski rynek pracy czeka też na rozwiązania dotyczące poprawiania wskaźnika aktywności zawodowej, gdyż w rynku pracy nie uczestniczy 44% ludności w wieku aktywności zawodowej. Z czego żyją – nie wiadomo, ale na pewno nie mają żadnego zabezpieczenia społecznego na wypadek choroby, inwalidztwa, czy na starość, o czym mówił także dr Piotr Broda-Wysocki z Instytutu Politologii UKSW.
Skąd się biorą nierówności?
Do uporządkowania dalszej dyskusji na temat zróżnicowania konsumpcji w Polsce przyczynił się referat prof. Czesława Bywalca z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, w którym przedstawił trzy wymiary nierówności ekonomicznych ludzi (majątkowe, dochodowe, konsumpcyjne) oraz wnioski wynikające ze zróżnicowania konsumpcji polskiego społeczeństwa. Według mówcy, polskie społeczeństwo będzie coraz bardziej zróżnicowane ekonomicznie, czyli pod względem dochodowym i majątkowym. Tak dużych różnic nie będzie w konsumpcji (poziomie i jakości życia), gdyż będzie rosnąć elastyczność kulturowa – edukacyjna, zdrowotna, systemu wartości. W referacie i dyskusji nie zajmowano się jednak kwestią, skąd ludzie będą mieć pieniądze, aby cokolwiek konsumować. Należy przyjąć, że głównie z pracy, ale jak podkreślił prof. Jerzy Kleer – w zasobie pracy w Polsce dokonuje się największe marnotrawstwo, choć problem pracy, to problem kondycji ludzkiej.
Mówił o tym prof. Józef Orczyk z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, którego wystąpienie dotyczyło znaczenia pracy, ale i kwalifikacji we współczesnym świecie. Jak zauważył, praca staje się coraz częściej stale uzupełnianą mozaiką kompetencji, a te zmiany kwalifikacji rodzą kolejne problemy, jak choćby lojalności pracodawcy i pracownika, gdyż wykonywanie pracy zawsze wiąże się z pewnym przymusem bezpośrednim i pośrednim (poczuciem obowiązku, etyką pracy, itd.). Tendencją jest obecnie coraz mniejsze znaczenie przymusu bezpośredniego, a coraz bardziej wyszukany w formie przymus pośredni, co pokazuje, jak wzrosły wzajemne zależności pracodawcy i pracownika.
Poruszał te sprawy również prof. Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, przedstawiając problemy współczesnego rynku pracy. Przypomniał, iż bezrobocie osiągnęło najwyższy poziom w historii nowoczesnej gospodarki i jest większe niż podczas wielkiego kryzysu lat 30. XX w. (poza Niemcami i Wielką Brytanią). Tylko w UE w ostatnich 5 latach zlikwidowano 8,5 mln miejsc pracy, a na świecie na bezrobociu utajonym pozostaje ok. 800 mln ludzi (z tego tylko 73 mln jest zarejestrowanych).
Mamy ponadto do czynienia z szybszym wzrostem bezrobocia młodych i jego dużym zróżnicowaniem, wysokim poziomem bezrobocia młodych w Polsce determinowanym przez wielką liczbę absolwentów szkół zawodowych i wyższych.
Mówca przedstawił też dwa główne wyzwania polityki społeczno-gospodarczej w najbliższym 5-leciu. Pierwsze obejmuje zwiększenie zatrudnienia, gdyż według badań z 2011 r. - dla Polski nie pracowało 32,5%, czyli 4,6 mln osób (łącznie z 2,5 mln Polaków pracujących za granicą). Ten stan powoduje ogromne straty ekonomiczne, społeczne i moralne. Jesteśmy ponadto na ostatnim miejscu w UE, jeśli idzie o wskaźnik zatrudnienia – 57,8%. Gdyby udało się uzyskać średni wskaźnik, pracowałoby o 2,6 mln ludzi więcej. A przecież na rynku pracy w latach 2011-2015 pojawia się druga, ostatnia i największa w okresie powojennym fala absolwentów szkół ponadgimnazjalnych, licząca 4,6 mln osób. Nawet, jeśli przyjmiemy, że z rynku odejdzie na emeryturę ok. 900 tys. ludzi, to i tak trzeba będzie stworzyć ok. 2 mln miejsc pracy. Inaczej bezrobocie się zwiększy, albo cała ta fala absolwentów wybierze emigrację zarobkową, co przyniesie polskiej gospodarce ogromne straty ekonomiczne i społeczne. (Zasoby pracy są dzisiaj w większym niebezpieczeństwie niż zasoby kapitału – dodała w dyskusji prof. Stanisława Golinowska z Instytutu Zdrowia Publicznego w CM UJ).
Należy się zatem zastanowić, jakie stworzyć strategie, środki i instrumenty, żeby zagospodarować istniejące i przyszłe zasoby pracy tak, żeby prawo do pracy mogło być zrealizowane w stopniu zbliżonym do zaleceń paktów praw człowieka. Może warto brać przykład z USA, gdzie państwo stymuluje wzrost gospodarczy polityką sprzyjającą wzrostowi zatrudnienia i ograniczaniu bezrobocia? A może u nas lepszy jest przykład państw UE, czyli aktywna polityka rynku pracy, programy aktywizujące bezrobotnych i zasiłki? Rzecz w tym, że u nas nie realizuje się nawet polityki unijnej - Polska jest bowiem jedynym państwem w UE, który w okresie spowolnienia gospodarczego nie tylko zmniejszył o 50% środki na Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracy, ale i je zablokował do 2015 roku.
Tymczasem fundusze solidarnościowe winny być wykorzystywane efektywniej, skoro średnio na jedno miejsce pracy przypada 53 bezrobotnych, a są powiaty, gdzie na 1 miejsce pracy jest 500 – do 2000 osób! To nie jest rynek pracy, to rynek totolotkowy – podkreślił prof. Kabaj. Obecne rozwiązanie dotyczące elastycznego czasu pracy, dające 10-miliardowy zysk przedsiębiorcom (równowartość wypłat za nadgodziny) cofa nas do XIX wieku. Warto też pamiętać, że konwencja (waszyngtońska) z 1919 roku, dotycząca zagwarantowania 8-godzinnego dnia pracy nigdy nie została przez Polskę ratyfikowana...
Do bezrobocia nawiązywała też w swoim wystąpieniu prof. Urszula Sztanderska z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW, w którym zwróciła uwagę na międzypokoleniowe różnice kompetencyjne, skracanie czasu pracy a wydłużanie nauki i mało sprawne systemy edukacyjne – czynniki powodujące i wzmagające rozwarstwienie społeczne. Ale i wystąpienie dr. Marka Bednarskiego z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych UW, w którym przedstawił źródła ekonomiczne i skutki społeczne underemployment - „lichego zatrudnienia”. „Liche zatrudnienie” to nie tylko bowiem umowy o pracę na czas określony, ale i zatrudnienie niepełnoetatowe, rażąco niskie płace i niewykorzystywane kwalifikacje. Licha praca dotyka trwale określonych grup społecznych, prowadzi do ubóstwa i wyklucza społecznie. W rezultacie „liche zatrudnienie” tworzy prekariat (podobny do tzw. luźnych ludzi w średniowieczu), gdzie warunki egzystencji jednostki są niepewne, a prawa socjalne i obywatelskie ograniczone. Jak z tego wyjść – nie wiadomo, choć wiadomo, że utrzymywanie tego stanu (a grupa prekariuszy to ok. 30% społeczeństwa) grozi wybuchem społecznym.
Zdrowie i polityka zdrowotna
Największą dyskusję wywołały referaty dotyczące zdrowia i polityki zdrowotnej, które wygłosili prof. Cezary Włodarczyk z Wydziału Nauk o Zdrowiu CM UJ oraz prof. Stanisława Golinowska i prof. Antonina Ostrowska z IFiS PAN, która w swoim wystąpieniu dotyczącym uwarunkowań zdrowego stylu życia udowadniała, iż poziom edukacji i świadomości zdrowotnej jednostek nie przekłada się bezpośrednio na pożądane zachowania.
Prof. Włodarczyk, omawiając historię i problemy polityki zdrowotnej, sięgnął do początków XVII w. (pierwsze regulacje) i do angielskiego prawa o ubogich (1834), by skonstatować, iż w Polsce wszystkie reformy społeczne i zdrowotne nie miały udokumentowanych powodów ich przeprowadzania. Prof. Golinowska natomiast zwróciła uwagę na konieczność odchodzenia od medykalizacji zdrowia na rzecz podejścia zintegrowanego, uwzględniającego w większym stopniu wymiar społeczny (tendencja światowa). Zwłaszcza, że zdrowie Polaków nie ulega poprawie, co zagraża jakości życia już obecnie, nie tylko w przyszłości.
Analizy wykazują relatywnie niski status zdrowotny dzieci i młodzieży (który występuje razem z niedostateczną opieką zdrowotną i socjalną), wysoką wypadkowość i uzależnienia, częste występowanie chorób przewlekłych już w wieku produkcyjnym, narastającą tendencję w rozwoju zaburzeń psychicznych, gorszą jakość życia ludzi starszych i narastający problem niesamodzielności. A zatem potrzebne jest prowadzenie polityki opartej na faktach, prowadzenie dialogu międzysektorowego i opracowywanie wspólnych programów zamiast formalnych konsultacji.
Ale zgadzając się co do fatalnej jakości służby zdrowia w Polsce, czy potrafimy rozwiązać jej problemy bez dodatkowych ubezpieczeń (2/3 Polaków ich nie chce)? Polska zajmuje 24 miejsce w UE pod względem wydatków na służbę zdrowia, co pokazuje, jaką wagę rząd przykłada do opieki zdrowotnej - może więc należy się przyjrzeć na sposób podziału PKB? PKB w Polsce jest tylko o 30% niższy niż średnia unijna, ale nakłady na ochronę zdrowia są 8-4 razy niższe niż w innych państwach członkowskich – dokumentował prof. Kabaj. Od 2004 roku wyjechało z Polski 25 tys. lekarzy – i nie widać z tego powodu niepokoju rządu. Nie widać, bo mamy neoliberalizm – odpowiadał dr Bednarski – doktrynę, w której każdy sam winien odpowiadać za swoje zdrowie, a państwo nie może ograniczać wolności.
Odpowiedzialność za zdrowie publiczne zrzucono na samorządy terytorialne, a te nie mają ani ludzi, ani pieniędzy, ani wiedzy jak sobie z tym radzić – dodała prof. Golinowska. Zwiększanie wydatków idzie głównie na płace i to lekarzy, bo już nie pielęgniarek (prof. Włodarczyk), co pokazuje relacje między najsilniejszymi grupami w ochronie zdrowia. Źle też jest rozwiązana relacja lekarza z płatnikiem – lekarz winien być wyłączony z negocjacji z NFZ, powinien je prowadzić pacjent, bo to on płaci za usługę.
Konkluzją niebanalnej konferencji mogłoby być banalne stwierdzenie, iż żyjemy w ciekawych czasach, czyli prawdopodobnie w czasie rozpadu cywilizacyjnego a z nowymi zjawiskami próbujemy sobie radzić metodami z przeszłości. Wcześniej odnosił się do tego problemu także Lesław Michnowski, zauważając, iż o tych sprawach mówi się już od dawna. Raporty Klubu Rzymskiego pokazywały, że kapitalizm nie jest ustrojem efektywnym, gdyż – nastawiony na zysk - nie rozwiązuje problemów w obrębie stosunków społecznych i dla ludzkości konieczne będzie przejście od indywidualizmu do wspólnotowości.
Anna Leszkowska
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 3379
Widmo krąży po planecie – widmo Internetu. Wszystkie potęgi starego świata połączyły się do świętej nagonki przeciw temu widmu.
Ziemia
W najbliższych dziesięcioleciach, globalizacja może się rozgrywać tylko poprzez Amerykę, albo przeciw Ameryce. Bez uwzględnienia USA w ogóle nie da się ogarnąć planetarnej skali. O pokonaniu zbrojnym Stanów też nie ma co myśleć. Dominacja militarna jest tu tak wielka, że łatwiej byłoby przechwycić nad nimi kontrolę, niż je frontalnie pokonać.
Ameryka ma dziesięć pływających archipelagów z lotniskowcami pośrodku i dwadzieścia latających czarnych duchów. Do tego kilkadziesiąt atomowych lewiatanów zaczajonych gdzieś w głębinach, setki satelitów czuwających na orbicie i tysiące ładunków nuklearnych, zdolnych w pół godziny w każdym mieście globu zrobić Hiroszimę. Ameryka jest w stanie zniszczyć bezkarnie, przynajmniej w sensie militarnym, praktycznie każde państwo, może poza kilkoma nuklearnymi. Panuje na oceanach, w powietrzu, przestrzeni kosmicznej, całkowicie kontroluje swój macierzysty kontynent.
Ale przecież nie inaczej było w 2001 roku, kiedy to według jej własnej, oficjalnej, wersji, Amerykę napadło i dotkliwie poraniło dziewiętnastu uzbrojonych w noże, ledwo przeszkolonych partyzantów. Wyrządzone przez nich szkody, obejmujące wydatki na operacje odwetowe, oszacowano po 10 latach na około 2-3 biliony dolarów, podczas gdy koszty samego zamachu określono jako pół miliona dolarów, parę milionów razy mniej.
O ileż potężniejszy, a przy tym jeszcze tańszy, mógłby być atak informatyczny na USA, podobnie zresztą jak na każdy inny zaawansowany technicznie kraj? Kto byłby w stanie dziś zapewnić, że właśnie teraz, w tej chwili, gdzieś w Egipcie, na Syberii, albo w Kalifornii, jakiś genialny informatyk nie projektuje już programu, który poprzez sieć mógłby sparaliżować giełdy, ruch lotniczy lub system energetyczny? Albo odwrotnie - że w Ameryce czy w Europie jakiś niedouczony informatyk nie robi właśnie błędu o podobnych skutkach? Tu asymetria przyczyn i skutków byłaby, w każdym obliczalnym sensie, jeszcze większa.
Na razie Internet nie może być rozważany w oderwaniu od Ameryki. Jest dziełem USA i ciągle pozostaje z USA kontrolowany. Tam skupiają się interesy tych, którzy próbują Internet eksploatować ekonomicznie, tam lokują się funkcje policyjne i szpiegowskie, tam też powstają sieciowe utopie i zapewne stamtąd przyjdą rewolucje.
Co do bliskiego rozwoju sieci, panuje dziś raczej pesymizm. Nie są już formułowane programy tak entuzjastyczne, jak cyberkomunizm Richarda Barbrooka lub wolny od chorób i niedostatków wirtualny Eden Pierre'a Leviego. Ale podobne wizje, narysowane kiedyś, wciąż istnieją i tworzą dramatyczny kontrast z praktykami ostatnich lat, zarówno tymi demaskowanymi przez Juliana Assange'a i Edwarda Snowdena, jak z i tymi lansowanymi i lobbowanymi przez biznes, próbujący kontrolować sieć.
W pierwszym przypadku obserwujemy rakowaty rozrost międzynarodówki służb specjalnych, spiskującej i współpracującej przeciw całej reszcie świata, nie wyłączając zresztą własnych państw. W drugim przypadku widzimy rozwój monopolistycznego cyberkapitalizmu, zawłaszczającego kulturę, naukę, reglamentującego edukację i międzyludzką komunikację. Są to zresztą procesy dawno przewidziane i opisane, na przykład w dystopii Williama Gibsona i przestrodze Roberto Verzoli, a zatem dość łatwo dostrzegalne i tym łatwiej budzące sprzeciw.
Jeśli władza Ameryki nad cyberprzestrzenią będzie nadal tak źle używana jak ostatnio, zacznie być coraz bardziej kwestionowana, co powinno skłaniać świat do poszukiwania alternatyw. Mogą powstać równoległe do Internetu sieci komercyjne i państwowe, rozwiną się też bezprzewodowe i nie wymagające specjalnej infrastruktury sieci społeczne, działające w oparciu o technologię peer to peer. Docelowo raczej trudno będzie kontrolować cyberprzestrzeń z jednego ośrodka.
Prędzej zderzenie z Internetem, niż z jakimkolwiek państwem, może zagrozić amerykańskiej dominacji, a co najmniej przyśpieszyć jej koniec. Właściwie, w perspektywie tego półwiecza, można by to uznać za główne zagrożenie dla tej dominacji.
Sieć
Współczesny świat jest zdominowany przez kilka, może kilkanaście globalnych karteli: finansowych, surowcowych, zbrojeniowych, żywnościowych, farmaceutycznych, medialnych, zlokalizowanych w większości w USA. Wszystkie służą egoistycznym interesom swoich właścicieli, których oczywistym dążeniem jest stabilizacja własnych przywilejów i monopolistyczna eksploatacja wszelkich dostępnych dziedzin i obszarów życia.
Metody ich działania w stosunku do nowo otwierających się obszarów są już jako tako rozpoznane. Podstawowa strategia to najpierw utworzenie monopolu poprzez nacjonalizację, a potem przyjęcie go w drodze prywatyzacji. Zamiast nacjonalizacji można zastosować reglamentację lub silną regulację, z kolei zamiast prywatyzacji można ustanowić kontrolę normatywną lub koncesyjną, oczywiście własną. Tak zwykle przechwytywano nowe zasoby naturalne, a także dobra kultury i nauki, kiedy już je zekonomizowano. Podobnie zawłaszczano rzeczy tak abstrakcyjne jak eter i ta sama strategia może być przewidywana w stosunku do cyberprzestrzeni.
Sytuacja jest jednak naprawdę nowa i zdaje się wymagać nowego podejścia. Nie istnieje wspólna płaszczyzna pojęciowa dla świata materii i świata wirtualnego. Wiele słów z jednej strony ma inne znaczenie po drugiej, a niektóre nie mają go wcale. Nie da się przetransponować atomów na bity, a współrzędnych geograficznych na adresy IP. Świat Ziemi i świat Sieci rządzą się innymi prawami, podobnie jak świat ducha oraz świat materii. Aby je pogodzić, trzeba by wyjść poza nie i zrozumieć oba. Na razie jednak zanosi się na trywialny konflikt.
Gdyby globalni plutokraci byli rozsądni, nie walczyliby ze społeczeństwem Sieci, nie próbowaliby kolonizować cyberprzestrzeni, narzucać jej swoich praw, często w jej świecie absurdalnych, ale raczej tak by popodłączali do Sieci swoje macki i przyssawki, aby eksploatować ją dyskretnie i bez zadawania gwałtu. Mogliby nawet Sieci oraz ludziom w Sieci pozostawić pełną wolność, nie reglamentować w tym świecie niczego, a swoje interesy lokować na jego granicach, przy zaopatrzeniu w energię, żywność, komputery, schronienie, opiekę medyczną itd. W tych dziedzinach monopole już istnieją i są nawet dobrze tolerowane.
W krótkiej perspektywie, główne zagrożenie może stwarzać intelektualna nieelastyczność globalnej plutokracji, niezrozumienie przez nią natury tego nowego świata, traktowanie go jako części biznesu medialnego, telekomunikacyjnego, przesyłowego, reklamowego, rozrywkowego czy szpiegowskiego, walka z jego odmiennością od tych nietrafnie dobranych modeli biznesowych i w końcu sprowokowanie buntu.
Ważne warunki brzegowe stwarzają globalne interesy Chin oraz ich prawdopodobna niestabilność w bliskiej przyszłości. Dynastia komunistyczna, w trakcie trwającego obecnie drugiego wielkiego skoku, odbudowała chińską kastę mandarynów, bardzo mentalnie odmiennych od plutokratów naszej cywilizacji. Ci nasi są wychowani dla misji czynienia sobie świata poddanym. Tamci nie, oni nie odczuwają żadnej wspólnoty z barbarzyńcami. Jest im obojętne co my tu jemy, pijemy, myślimy, z kim kładziemy się do łóżka, do jakich się modlimy bogów. Dla barbarzyńcy i tak nie istnieje osobista ścieżka awansu na Chińczyka. A skoro cywilizować się go nie da, można go tylko eksploatować. Taki szczególny racjonalizm powinien sprzyjać odmiennej, może nawet pod wieloma względami rozsądniejszej postawie w stosunku do sieci, przynajmniej jeśli chodzi o sieć barbarzyńców.
Po obecnym wielkim skoku, pewnie przyjdzie nowa rewolucja kulturalna. Być może przyniesie ona koniec tej dynastii i formalną restytucję cesarstwa, a może przeciwnie – umocni obecnie rządzących, po prostu koronując ich i likwidując schizofreniczną rozbieżność ideologii z rzeczywistością. Tak czy owak, mandaryni będą raczej wzięci pod but i podporządkowani bardziej interesom imperium niż własnym. To znowu oznacza niekompatybilność z naszą plutokracją, która służy tylko sobie.
Wydaje się, że Chiny nigdy się w pełni nie włączą do takiego globalnego systemu, jaki próbują stworzyć sternicy naszej cywilizacji. Zaprowadzą system własny. Raczej nie będą mogły i zapewne nawet chciały narzucać go światu, lecz będą go bronić u siebie. A to już wystarczy, żeby uniemożliwić komukolwiek skuteczną kontrolę nad całością globalnej sieci. Przynajmniej w perspektywie tego stulecia.
Wszelkie biurokracje postrzegają społeczeństwo Sieci jako amorficzną masę. Nikt go nie reprezentuje, nikt nim nie zarządza, nikt nawet nie wyraża jego interesów. Istnieją wprawdzie zorganizowani tradycyjnie, rzeczywiści czy rzekomi, ale uznani (po tej stronie) przedstawiciele społeczeństwa Sieci. Pozostając jednak zależni od finansowania przez różne budżety, muszą oni dostosować się do intelektualnej perspektywy biurokracji, a w niej sieć redukuje się do warstwy telekomunikacyjnej, medialnej czy rozrywkowej, a nawet kryminalnej: czarnorynkowej lub terrorystycznej. Tak ułomna epistemologia więcej zaciemnia, niż objaśnia.
Ziemskie instytucje nie dysponują wartościową wiedzą o tym, co się dzieje w Sieci, a ich działania w stosunku do Sieci są często absurdalne i przeciwskuteczne. Zresztą, cóż innego, jeśli nie bezradność, ukazuje skala rozrostu wokół Sieci wszelkich urzędów, policji i służb? Gdyby sobie już radziły, nie musiałyby nadal tak gwałtownie rosnąć.
Sieć sformułowała już dawno (dawno – w rozumieniu jej kalendarza) swoją Deklarację Niepodległości, autorstwa Johna Perry Barlowa, ale chyba na tym się skończyło i raczej nie nastąpiło po tym ustanowienie jakichś przedstawicieli. Przynajmniej nic o tym nie wiemy, bo całkiem wykluczyć też tego nie można: instytucje sieci, kiedy już powstaną, mogą być dla nas trudno dostrzegalne. Nie muszą mieć siedzib, statutów, budżetów, ani ustawowych upoważnień. Ich działania mogą przypominać procesy naturalne, jak breakdown czy rezonans, i dość łatwo można je stąd zbagatelizować.
Parlamenty, rządy, policje i armie, organizacje międzynarodowe, wielkie banki i korporacje, narodowe i ponadnarodowe instytucje lobbistyczne – poruszają się w Sieci po omacku, co i rusz się plącząc w splotach, które często same namotały lub boleśnie odbijając się od przeszkód, które też same poustawiały. Ta bezradność może przypominać sytuację monarchii francuskiej sprzed zwołaniem Stanów Generalnych. Podobnie jak wtedy, tak pewnie i teraz, władze, oportunistyczne wobec sił starego porządku, zanurzone w nim mentalnie, nie ulegną żadnym argumentom oprócz finansowych. Podejmą faktyczne działania dopiero wtedy, gdy przestaną spływać podatki, opłaty, łapówki. Najpierw musi zabraknąć funduszy na szalone inwestycje, potem na bieżące koszty, dalej na urzędników, a na końcu na policję. To zresztą nie wydaje się wcale tak odległe w czasie, gdy obserwujemy nakręcanie przez system finansowy kolejnych pętli dodatniego sprzężenia zwrotnego.
Deficyt idei
Już Marshall McLuhan, badacz mediów sprzed Ery Sieci, utrzymywał, że ewolucja mediów i ewolucja ludzkości to praktycznie ten sam proces. Przez całą znaną historię, ludzie pozostają biologicznie tacy sami, ewoluuje tylko kultura rozwijająca się w warstwie międzyludzkiej, rozpinanej właśnie przez media. Główne epoki w rozwoju kultury można oznaczać wielkimi mutacjami mediów: mową, pismem, drukiem, mediami elektronicznymi i w końcu cyberprzestrzenią.
Ten jakościowy obraz uzupełniają dość wymowne miary. Poniższa tabela przedstawia historyczny rozwój informacyjnego potencjału spójnych ludzkich grup, mierzonego łącznym pasmem międzyludzkiego ruchu informacji, obejmującego również artefakty:
Epoka dziejów |
Lata temu [~ do dziś] |
Pasmo [~ Mb/s] |
Informacyjne odpowiedniki |
||
ludzki |
zwierzęcy |
techniczny |
|||
łowiecka |
...-10000 |
1 |
2-mies płód |
owad |
rakieta Cruise |
rolnicza |
10000-5000 |
100 |
|
ryba |
|
antyczna |
5000-500 |
10000 |
|
gad |
komputer PC |
nowożytna |
500-50 |
1000000 |
noworodek |
ssak |
superkomputer |
współczesna |
50-0 |
100000000 |
dorosły |
człowiek |
ogół sieci cyfrowych |
cyfrowa |
0-... |
10000000000... |
|
|
|
Tabela 1. Informacyjny rozwój spójnych ludzkich grup
Źródło: http://chlebus.eco.pl/CYBER/OverMind.pdf
Jak widać, zmiany następują coraz szybciej i na coraz większą skalę. Zważywszy na charakter zmian poprzednich, można by się spodziewać, że skok między tą epoką, która się właśnie kończy, a tą, która nadchodzi, będzie miał wymiar więcej niż polityczny i nawet więcej niż historyczny, najprędzej dziejowy. Żadne przepisy, żadne rozwiązania instytucjonalne czy ustrojowe, żadne centra władzy, żadne dynastie, przywileje ani monopole – nie podlegają przy takich przemianach ochronie. Zmienić się może prawie wszystko.
Nie znaczy to, że nie można w ogóle myśleć o przyszłości, ale z pewnością nie warto o niej myśleć inaczej niż śmiało. Program „umiarkowanego postępu w granicach prawa” jest dzisiaj tak samo groteskowy, jak był w czasach poprzedniego fin de siècle, gdy go ogłaszał szyderczy ideolog Haszek, kpiący z gnijącego za fasadą falban i orderów starego reżimu.
Nigdy w historii nie było tylu wykształconych ludzi, mających tak łatwy dostęp do wiedzy i kultury, tak mało przytłoczonych walką o przetrwanie. Równocześnie chyba nigdy, a co najmniej od naprawdę dawna, tak bardzo nie brakowało ludzkiej samowiedzy i namysłu nad urządzeniem świata. A czas byłby po temu wielki.
Dobrze byłoby sformułować jakieś pomysły dla poszerzającej się teraz cyberprzestrzeni. Nie chodzi oczywiście o nagłaśniane i nawet wdrażane dziś projekty biznesu, urzędów czy policji, bo te należą do cyfrowej kontrrewolucji i jeśliby mogły być pomocne w ogarnięciu przyszłości, to raczej brane à rebours. Tę ich reakcję trzeba po prostu przeczekać, nawet nie warto z nią polemizować, a tym bardziej walczyć; wypali się sama, na dłuższą metę nikt nie wygra z prawami natury czy matematyki.
Myślenie na zapas jest zazwyczaj frustrujące, a bywa i groźne. Locke musiał uciekać z Anglii, a Monteskiusz znalazł się na indeksach Kościoła i Sorbony. Jednak dziesiątki lat później i tysiące kilometrów dalej, ich dzieła skutecznie zainspirowały twórców nowego ładu, kiedy otwierała się dla niego przestrzeń w Ameryce, która właśnie oddzielała się od Europy.
Przydałoby się i teraz mieć coś w szufladzie, a jeszcze lepiej rozsiać to po wielu, by było pod ręką, gdy najnowszy Nowy Świat, cyberprzestrzeń, będzie się odłączał się od macierzystej Ameryki.
Marek Chlebuś
Artykuł w formacie pdf, poszerzony o literaturę, jest dostępny na stronie autora: http://chlebus.eco.pl/CYBER/KoniecEpoki.pdf
Wyróżnienia w tekście pochodzą od Redakcji.