Prognozowanie (el)
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 3014
>
>
>Perpetuum mobile dla każdego
W sieci nie ma materii. Żadne materialne składniki nie powinny być włączane do bogactwa sieci. Także energia, potrzebna do jej zasilania, nie należy do porządku sieci i nie jest z jej wnętrza widzialna. Substancją wewnętrznej rzeczywistości sieci jest tylko informacja. W niej też musi wyrażać się bogactwo sieci, a przynajmniej jakoś się z nią wiązać, bo przecież w sieci pustej, pozbawionej informacji, nie byłoby żadnego bogactwa.
Granice pojemności sieci odsuwają się mniej więcej tak szybko, jak do nich zmierzamy. Z punktu widzenia internauty, granice te są iluzoryczne niczym horyzont na Ziemi. Dlatego można przyjąć, że redundancja – czy zewnętrzna, polegająca na wielości kopii, czy wewnętrzna, polegająca na rozwlekłości zapisu – nie zmienia bogactwa sieci. Z informacyjnego punktu widzenia, bogactwo tworzyłyby tylko oryginały, w mierze pozostałej po maksymalnej bezstratnej kompresji. Inaczej mówiąc – treść.
Treść jest esencją informacji, tworzy wyższe piętro abstrakcji. Treści jest mniej niż informacji, bo każda treść jest informacją, nie każda zaś informacja niesie nową treść. Jest to bardziej skondensowana miara bogactwa, całkowicie konieczna do jego zaistnienia: bez treści sieć byłaby logiczną próżnią.
Same jednak treści, nie propagujące się, swoją obecnością nadawałyby sieci status tylko pamięci, niepustej, lecz martwej. To mało. Taka pamięć byłaby obojętna na wyłączenie zasilania i odcięcie wszystkich łącz. Nie potrzebowałaby też ludzi. Sieć musi być czymś więcej.
Może powróćmy do najprostszych kategorii zewnętrznych: po co sieć istnieje, dlaczego i jak? Tu odpowiedź nasuwa się sama: istnieje i po to, i dlatego, i w ten sposób, że ludzie się komunikują. Sieć jest medium. A co z tego miałoby wynikać? Ano, kultura, czyli to, co różni milion albo miliard ludzi izolowanych od ludzi połączonych – przez to medium właśnie.
>
Bogactwo = kreacja * czasCentralnym problemem ekonomii jest rozumienie źródeł bogactwa. Wywodzono je z ziemi, kruszcu, pracy, kapitału, ostatnio też z wiedzy. Jak to ma się do bogactwa sieci? Co stwarza to bogactwo? Ziemia raczej nie, sieć jej prawie nie potrzebuje. Praca w sieci występuje, choć w większości jest świadczona w sposób niezorganizowany i nierynkowy, poza porządkiem znanym ekonomii. Kapitał też tam jest: routery, serwery, hosty, łącza, protokoły i programy są niezbędne dla sieci i formalnie można by je zaliczać do kapitału. Tylko jak?
Kto to finansował, kto amortyzuje, kto i gdzie to spisał, kto to umie zliczyć? Czy to w ogóle jeszcze jest kapitał w rozumieniu finansów? Nawet gdyby był, to ma tak rozproszoną i tak zmienną tożsamość, wartość, własność, że nie można go zlokalizować w żadnym rejestrze, księdze ani spisie inwentarza.
Nawet, gdyby każdemu elementowi infrastruktury sieci przypisać konkretną wartość, wciąż nie będzie to możliwy do jednoznacznego określenia ułamek ogólnej wartości sieci. Jego wyjęcie nie zmienia wartości sieci o jakąkolwiek obliczalną część. Podobnie, wyjęcie tysiąca czy miliona takich elementów, gdyż na tym właśnie polega filozofia Internetu, że jest on odporny na utratę dowolnych części infrastruktury. Oczywiście, nie wszystkich naraz, bo w końcu, pomniejszana i ograniczana, sieć kiedyś traci swoją funkcjonalność.
Właściwa wartość sieci nie jest sumą wartości elementów jej infrastruktury. Sieć jest tym, co powstaje ponad jej składnikami. Jest emergencją. Nadwyżka wartości sieci nad sumą składników jej infrastruktury jest gigantyczna. Nikt rozsądny nie zamieniłby sieci na sto miliardów osobnych komputerów i tyleż niepołączonych zwojów drutu oraz kopii oprogramowania. Na sto bilionów zresztą też. A sieć tworzy przecież jakiś miliard komputerów. Ten jeden miliard okazuje się jakby większy od stu. To tylko wskazuje, jak małym ułamkiem wartości sieci jest zamknięty w hardwarze i softwarze kapitał, teoretycznie policzalny, chociaż praktycznie nie do podliczenia.
Sama infrastruktura techniczna sieci musi być traktowana bardziej jako środowisko niż kapitał, jako dobro wolne, publiczne, niepodzielne, niekonkurencyjne, którego konsumpcji niepodobna uniknąć. To uniwersalne dobro wspólne, niezbędne dla internautów, funkcjonuje poza siecią, bo opiera się na materii. Jest to dobro zewnętrzne, które razem z zasilaniem sprzętu i zaopatrzeniem organizmów internautów, gospodarka sieci musi importować, gdyż sama nie umie go wytwarzać.
>
A co z wiedzą? To źródło bogactwa pasuje do sieci najbardziej, lecz wcale nie w tym rozumieniu, do jakiego przyzwyczaja nas dzisiejsza ekonomia, która przez kapitał wiedzy, kapitał intelektualny, rozumie przede wszystkim różne tajemnice i monopolistyczne zastrzeżenia: patentowe, autorskie, licencyjne. W sieci praktycznie tego nie ma, panuje tam – na razie – kultura otwarta, mniej więcej taka, jak kiedyś w nauce, zanim zdominowała ją komercja. Zdominowała i prawie całkiem zatrzymała badania podstawowe, bezwartościowe w sensie i w czasie zrozumiałym dla finansów. Trudno powiedzieć, co komercja może zrobić z siecią. Stworzyć jej nie umiała, ale czy nie potrafi zniszczyć?
No to może odwróćmy problem: co by zubażało sieć? Z pewnością, ubytek internautów i ubytek treści. Zatem to oni oraz one muszą tworzyć bogactwo sieci. Oryginalne dzieła oraz nowi ich użytkownicy, a także w pewnym stopniu kolejne użycia przez wcześniejszych użytkowników. Bogactwo sieci mogłoby zatem być liczone w jednostkach informacji, mierzących (efektywną) objętość dzieła, zwielokrotnianych przez liczbę i krotność rozpowszechnień, z jakimiś zapewne współczynnikami. Sieć wzbogacałaby twórczość oraz jej percepcja, mniej więcej mnożone przez siebie.
>
>Stwarzanie bez tworzywa, używanie bez zużywania
Wielka encyklopedia sprzed ery sieci, Britannica, definiuje ekonomię jako naukę badającą produkcję, dystrybucję oraz konsumpcję bogactwa. Produkcja stwarza dobra, dystrybucja czyni je dostępnymi, konsumpcja je pożytkuje. Jak to się ma do gospodarki sieci?
Niewątpliwie, odpowiednikiem produkcji byłaby twórczość, wnosząca do sieci oryginalne dzieła. Nie kopiowanie, które błędnie bywa traktowane jako produkcja masowa, bo dowolne dzieło jest takie samo, jego wytworzenie kosztuje tyle samo i jego dostępność jest podobna, niezależnie od tego, w ilu istnieje egzemplarzach. Kolejne kopie tylko zwiększają redundancję w warstwie technicznej sieci, w ramach zwykłej fizyki i ekonomii.
Gdyby kopiowanie zwiększało bogactwo sieci, zbożnym dziełem byłoby piractwo, a wirus komputerowy byłyby niczym kamień filozoficzny, przemieniający bity w złoto. Produkcją jest stwarzanie nowych treści i nic innego.
Jeśli za dystrybucję uznać dostarczenie utworu odbiorcy, to taka działalność nie jest niezbędna, bo sama sieć jest dystrybucją. Ponieważ jednak sieć łatwo miesza dobra wartościowe ze śmieciami, oddzielenie jednych od drugich, jak praca Kopciuszka, już samo w sobie staje się pożyteczne dla świata, zmniejszając jego entropię.
Poza tym, z uwagi na konkurencyjność po stronie odbiorcy, dysponującego ograniczonym czasem, może i nawet musi istnieć akwizycja treści przy pomocy reklam, odsyłaczy czy wyszukiwarek.
Sektor zarządzania informacją tworzy w sieci odpowiednik wyrafinowanej dystrybucji, i bez wątpienia wzbogaca sieć, porządkując treści, personalizując je i kierując tam, gdzie mogą przynosić większy pożytek. Tu pojawia się miejsce na rozmaite usługi i aplikacje, których wartość przekłada się wprost na rozsiewanie bajtów oraz na oszczędność czasu internautów.
Także sama konsumpcja, czyli po prostu otwarcie się odbiorcy na treści, bez wątpienia wzbogaca i tego odbiorcę, i całą sieć. Bogactwo powstaje zatem na wszystkich etapach procesu ekonomicznego. Koszty zresztą też. Kosztem produkcji jest wysiłek twórcy oraz jego czas. Kosztem dystrybucji jest czas oraz inwencja, włożone w przetwarzanie strumieni informacji – bezpośrednio przez internautów lub za pośrednictwem aplikacji. Kosztem konsumpcji jest czas odbiorcy i jego uwaga. Każdy z tych czasów jest w jakimś sensie rzadki i podlega konkurencyjności.
Z punktu widzenia tradycyjnej ekonomii, produkcja jest w sieci paradoksalna, choćby dlatego, że nie wymaga surowców. Podobnie konsumpcja, która nie zużywa bogactwa, a nawet, przeciwnie, pomnaża je. Dystrybucja też nie jest klasyczna, bo odbywa się przy darmowych procesach logistycznych. Trudno tu stosować starą ekonomię.
Dzieło raz stworzone, może wzbogacać sieć wielokrotnie, upowszechnianie rozmnaża jego wartość bez dalszego angażowania twórcy. Samo rozpowszechnianie też może się odbywać automatycznie i praktycznie za darmo. Tylko konsumpcji nie da się bezkosztowo mnożyć czy substytuować. Mimo, że treść nie zużywa się w trakcie konsumpcji, bezpowrotnie wydatkowany jest czas – najrzadsze dobro sieci.
Wycena i wymiana dóbr
>
Miarami wartości w sieci i naturalnymi dla niej jednostkami monetarnymi są informacja oraz czas. Są one powiązane ze sobą fizycznie, choćby przez przepustowość zmysłów: skoro człowiek nie może przyjąć więcej informacji, niż jakiś terabit na sekundę, to z antropologicznego punktu widzenia ta sekunda nie mogłaby być więcej warta. Ale to mało dogodny punkt odniesienia.
Minuta minucie nierówna. Człowiek bywa w różnych stanach podatności na wrażenia. Wrażenie wrażeniu też nie będzie równe. Inaczej odbiera się treść oryginalną, inaczej powtórzenie, jeszcze inaczej coś niezrozumiałego lub szokującego. A i odbiorca odbiorcy nierówny, inną wartość ma uwaga mędrca, inną prostaka.
Podobnie jest z bajtami. Ten sam utwór, powiedzmy że literacki, zapisany jako strumień wideo, może zająć gigabajt danych, jako strumień audio dziesięć razy mniej, jako obraz ze sto razy, a jako tekst już tysiące razy mniej. Tysiąckrotna rozpiętość objętości między jednym a drugim zapisem, niosącym tę samą treść, wynika tylko ze sposobu kodowania i nie ma nic wspólnego z wartością przekazu.
Bajt nie jest idealną miarą treści. Co gorsza, użyteczność treści jest zależna od kontekstu i dodatkowo od odbiorcy. Ten sam ciąg liter może być dla jednego niezrozumiałym bełkotem, a dla drugiego, znającego właściwy język, pięknym wierszem. Ten sam ciąg cyfr będzie albo pustym szumem, albo kodem dostępu do pełnego pieniędzy konta, kiedy się wie, w którym go szukać banku. Jak zatem wyceniać dzieła oraz ich recepcję?
>
Sieciowa działalność ludzi odbywa się w środowisku cyfrowym, deterministycznym, przynajmniej z technicznego punktu widzenia. Sieć jest wielkim, wiecznie aktywnym komputerem, najpotężniejszym z wszystkich, kontrolującym i rejestrującym wszystko, co tylko się w niej i wokół niej dzieje.
Może by uznać sieć za ten superkomputer, o którym marzył Oskar Lange, tak dalece rozbudowywany i udoskonalany, że w końcu doskonalszy od rynku i efektywniej od niego organizujący gospodarkę? Podążając za tą wizją, czemu by sieć, rozwijana dalej, nie miała spełnić także marzenia Laplace'a i stać się superumysłem, zdolnym zarejestrować cały stan Wszechświata w pewnej wybranej chwili, i mogącym potem, przy pomocy równań fizyki, obliczać ten stan w dowolnym innym momencie?
Cóż, świat nie jest ani w pełni deterministyczny, ani w pełni obliczalny. Uczciwie mówiąc, rzadko taki bywa, przynajmniej poza laboratoriami. Nawet sama sieć, mimo że utkana z bitów i zrozumiałych procesów fizycznych, z racji swojej złożoności, podlega procesom, wymagającym (dla pełnego ścisłego opisu) mocy obliczeniowej rosnącej szybciej niż ona sama. Zatem, rośnie szybciej jako przedmiot poznania niż jako poznający mózg. Ten cyfrowy maltuzjanizm wyklucza w ogóle samopoznawalność sieci. Wynikałoby z tego, że jednak nie unikniemy cyber-rynku, zresztą, prawdę mówiąc, po co?
>
>Podstawowa zasada rynku, prawo popytu i podaży, nie całkiem działa w sieci, a raczej działa skrajnie, bo w sytuacji, kiedy podaż jest właściwie nieskończona, cena zmierza do zera. Mimo to, jakkolwiek niska byłaby cena, nie zaburza to istotnie barterów, bo jeden równa się jeden – i po podzieleniu, i po pomnożeniu obu stron równania przez tysiąc. W obu przypadkach, tylko zmienia się jednostka miary, dostając przedrostek mili, albo kilo. Równoważność nie jest przy tym zaburzana.
>
>Płacenie bajtem za bajt może być regulowane przez rynek także w sytuacji zróżnicowanej wartości bajtów. Różne treści można gorzej lub lepiej skategoryzować, a najłatwiej dać ich dysponentom prawo samodzielnej wyceny. W końcu to oni pierwsi poniosą jej konsekwencje, jeśli przeszacują lub nie doszacują wartości swoich dzieł, w każdym wypadku zmniejszając swój dochód.
>Jak rozliczyć twórcę z konsumentem? Właściwie to nic prostszego, skoro prawie każdy twórca jest konsumentem treści, a prawie każdy konsument twórcą. Każdy coś do sieci wnosi, każdy coś z niej bierze. Każdy też płaci za dostęp do sieci jakiś abonament. Mamy więc naturalny rynek barterów i także stały strumień pieniędzy.
>
>W sieci i tak powstają rejestry stron, rejestry internautów oraz powiązań stron z internautami (jako ich dysponentami lub konsumentami). Nie potrzeba żadnych nowych technologii ani instytucji, aby rozdzielić wszystkie abonamenty za dostęp do sieci między tych, których strony są czytane, powiedzmy, po potrąceniu jakiejś kwoty na dystrybucję przez sieć. Jeśli potrzebne będzie zróżnicowanie treści oraz czasu, łatwo je zapewni rynek.
>Marek Chlebuś
>
>
Całość tekstu - http://chlebus.eco.pl/CYBER/EkonomiaSieci.htm- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 2927
Algorytmy rynku
>
>Specyfiką dobra wirtualnego jest to, że ocenić je można tylko po skonsumowaniu. Niemożliwe jest wcześniejsze jego obejrzenie, bo obejrzenie i skonsumowanie jest praktycznie tym samym. Trudno się dziwić, że mało kto chce za takie dobra płacić z góry. W przypadku nieznanego utworu znanego już twórcy lub popularnego utworu nieznanego twórcy można jeszcze do czegoś odnieść jego cenę, lecz nieznany utwór nieznanego twórcy nie znajduje już żadnego punktu odniesienia. Tu nawet najmniejsza cena może okazać się nadmierna. Odwrotny problem stwarza zapłata z dołu, pozwalająca na nadużycie darmowej, choć jednorazowej konsumpcji. Wtedy dla sprzedającego sama oferta może być równoznaczna z niezamierzoną darowizną.
>
>Można by przyznać każdemu pewną ilość informacji, które mógłby, powiedzmy co miesiąc, nieodpłatnie pobierać ze stron płatnych z dołu. Dalsze pobrania byłyby już płatne z góry. Treści płatne z góry będą chyba jednak same się wykluczać z obiegu. Regułą, szczególnie dla nieznanych treści, powinna być raczej płatność z dołu. Jedyną niezniechęcającą odbiorcy alternatywą jest ich nieodpłatność, jeszcze mniej korzystna dla twórcy.
>
>Każda strona mogłaby mieć swoje konto, skonfigurowane i zarządzane przez jej dysponenta. Każdy internauta mógłby dysponować dowolną liczbą stron. Każde pobranie z jakiejś strony byłoby wprost lub po potwierdzeniu satysfakcji równoznaczne z uznaniem jej konta. Jednostką rozrachunkową byłby tutaj bajt lub megabajt, który dalej mógłby być wydatkowany na odczyt przez internautę obcych stron.
>
>Ktoś, kto by do sieci mniej wnosił niż z niej bierze, musiałby dokupić sobie bajtów za zewnętrzną walutę, w ramach jakiejś giełdy, która zresztą mogłaby być jeszcze jedną funkcją sieci. Ktoś, kto by w sieci więcej dystrybuował niż konsumuje, mógłby odwrotnie, wymieniać nadwyżki bajtów na dolary, juany czy złoto.
>
>Stosunkowo najbezpieczniejszy dla twórców oraz konsumentów treści, a przy tym chyba najsprawiedliwszy wydaje się system rozliczeń z wieloma kategoriami stron płatnych, określanymi przez mnożnik bajta, a jeszcze lepiej przez wykładnik potęgi 10, przez którą byłby mnożony standardowy bajt rozrachunkowy. Zero oznaczałoby cenę standardową, 1 znaczyłoby, że za bajt z danej strony trzeba zapłacić dziesięć bajtów rozrachunkowych, 2 że sto, 3 że tysiąc, 6 że milion, -2 że jedną setną. Rozliczenia byłyby zautomatyzowane przez sieć: po stronie udostępnień przez dostawców domen, po stronie pobrań przez dostawców łącz. Osobna kategoria domen, na przykład oznaczona dodatkowo gwiazdką, mogłaby mieścić strony płatne z góry. Sama gwiazdka, bez liczby, mogłaby oznaczać strony darmowe.
>
>Zupełnie podobnie, jak w jednostkach informacji, można ułożyć rozrachunki w jednostkach czasu. Podstawową miarą mogłaby być, na przykład, minuta rozrachunkowa, podobnie jak bajty skalowana kategoriami. Tu bilansowany byłby czas udostępnienia z czasem dostępu.
>
>Oczywiście, może, a nawet powinna istnieć domena darmowa, publiczna, w której twórcy umieszczają próbki swych utworów lub całe utwory, do której też utwory płatne powinny przechodzić po pewnym czasie lub po osiągnięciu pewnej sprzedaży. Nic też nie wyklucza zapłaty za utwory z domeny darmowej, jeśli ktoś będzie chciał w ten sposób wyrazić uznanie twórcy.
>
>Wykorzystanie różnych usług i aplikacji, ułatwiających dystrybucję treści, też może być płatne w którejś z walut sieci i mierzone bądź czasem, zaoszczędzonym po stronie konsumenta, bądź rozdystrybuowanymi bajtami, liczonymi od strony twórcy. Stosunkowo najprostszym, choć ryzykownym modelem biznesowym, prawdopodobnie wymagającym sztywnych i arbitralnych regulacji, byłaby tutaj marża dystrybucyjna, liczona w bajtach lub minutach.
>
>System pobierania opłat za treści i wynagradzania twórców można ukształtować w sieci rozmaicie. Już w tym niedługim rozdziale naszkicowano wiele możliwości. Żadna z nich nie musi mieć zresztą monopolu ani być obowiązkowa. Jednak tym, co dla wszystkich pozostaje wspólne, jest algorytmiczna racjonalizacja rynku, która sprawia, że sieć nie musi być obciążana tym modelem obrotu własnością intelektualną, który dzisiaj dławi kulturę i naukę na Ziemi.
>
>Różne światy, różne prawa
>
>Przedstawiony zarys ekonomii sieci zawiera elementy, które wydają się oczywiste i naturalne, a także takie, które są tylko przykładowym wyborem spośród wielu możliwych rozwiązań, nawet jeśli optymalnym, to przecież nie koniecznym. Te pierwsze to kwestie bogactwa i wartości, te drugie to kwestie rozrachunków oraz cen. Przez wzgląd na tę dowolność, nie są tu proponowane żadne konkretne prawa, algorytmy albo instytucje. Te można ukształtować rozmaicie.
>
>Większą szczegółowość miały rozważania dotyczące bogactwa, wartości, produkcji i konsumpcji, których specyfika jest często nierozumiana bądź lekceważona. Odwrotnie, niewiele uwagi poświęcono dystrybucji, gdyż ten sektor, porządkujący treści, kategoryzujący je i personalizujący, jest już stosunkowo dobrze rozwinięty i dość powszechnie rozumiany, a przy tym, z jednej strony, nie wymaga nowych modeli gospodarczych, a z drugiej, stosunkowo łatwo powinien się do nich przystosować.
Od kilkunastu lat do sieci wchodzi komercja. Już wyraźnie ją trywializuje oraz zalewa informacyjnym i estetycznym śmieciem. Agresywne, miliardowe przejęcia na giełdzie, przyśpieszają monopolizację oraz standaryzację i konsekwentnie sprowadzają sieć do nizin, będących wcześniej domeną telewizji. Inaczej niż w przypadku telewizji, którą w całości zdominowała popkultura, sieć może się rozwarstwić na domenę powszechną, podobną do dzisiejszej telewizji, i elitarną, bliższą kulturze druku. Pierwsza handlowałaby raczej czasem, druga informacją, każda też może mieć inną gospodarkę, prawo oraz ustrój.
>Ustrój sieci nie wymaga prawodawców, władz, przedstawicieli, sądów czy policji. Stanowienie prawa może się odbywać w systemie, wyrażającym zbiorowe poczucie sprawiedliwości, posiłkującym się mechanizmem emergencji podobnym do rozwiązań znanych z Wikipedii lub Google. Precedensy mogą być rozpatrywane przez sąd ludowy, oparty na mechanizmie forum, a egzekucję prawa zapewnić mogą automatyzmy, wbudowane w sieć.
>
>Wewnętrzna sprawiedliwość sieci nie potrzebuje instytucji takich, jak te przyjęte na Ziemi. Naturalny dla sieci model mógłby być bliski demokracji klasycznych Aten, z zastąpieniem niewolników i urzędników przez oprogramowanie. Ponieważ jednak ustrój będzie stale weryfikowany przez aktywny ogół, może on się ukształtować zupełnie inaczej. Zresztą, w końcu, sieć nie musi być jedna. Mogą w niej istnieć obszary różnych praw i różnych ustrojów.
>
>W stronę autonomii sieci
>
>Ekonomia materii i ekonomia idei to różne porządki. Pierwsza dotyczy wytwórczości, druga twórczości, pierwsza obejmuje dobra wymierne i policzalne, druga niekoniecznie. W pierwszej dobrem rzadkim jest praktycznie wszystko, w drugiej tylko ludzie, ich kreatywność i czas.
>
>Gospodarka sieci domaga się własnej ekonomii, odpowiedniej dla świata idei. Nie stosują się do niej te reguły, do których przyzwyczailiśmy się w świecie materii, zresztą w drugą stronę jest podobnie: to są po prostu różne światy, które muszą koegzystować i nawzajem tolerować swoje specyfiki.
>
>Sieć nie jest samowystarczalna, musi importować co najmniej energię i żywność. Dlatego bajt powinien być wymienialny na waluty zewnętrzne, sekunda też. Eksport i import sieci mogą podlegać zewnętrznemu prawu. Jeśliby je prawo Ziemi ocliło, trzeba płacić cła, jeśliby ich w jakimś obszarze zakazało, trzeba tam wymianę ograniczać.
Żadne jednak zewnętrzne daniny i prawa nie powinny obowiązywać w samej sieci.
>
>Ziemia też jest coraz bardziej zależna od sieci. Wyłączenie czy ograniczenie sieci coraz trudniej sobie wyobrazić, a jego skutki społeczne i gospodarcze byłyby chyba dla Ziemi porównywalne do stanu wojny, zresztą mogą być tej wojny elementem. Koegzystencja obu światów jest konieczna i będzie tym łatwiejsza, im lepiej pogodzi ich obustronne interesy.
>
>Ekonomia Ziemi, lepsza czy gorsza, już istnieje, jest jako tako oswojona przez rządy i wpisana w porządek prawny. Specyficznej ekonomii sieci jeszcze nie ma, a ponieważ naturalna gospodarka sieci rośnie szybciej niż cokolwiek na Ziemi, sformułowanie cyber-ekonomii staje się coraz pilniejsze i chyba już nieuniknione.
>
>Ekonomia Sieci musi być efektem rozsądnego namysłu i zrozumienia specyfiki sieci, nie prowokacją albo polemiką czy krytyką ziemskiego porządku. Nie potrzebuje zresztą zmieniać niczego na Ziemi, bo dotyczy raczej świata równoległego niż konkurencyjnego. Przynajmniej na razie.
>Marek Chlebuś
>
Całość tekstu pod adresem: http://chlebus.eco.pl/CYBER/EkonomiaSieci.htm- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3005
Z prof. Jerzym Kleerem, wiceprzewodniczącym Komitetu Prognoz PAN Polska 2000 plus rozmawia Anna Leszkowska
- Na jednej z konferencji dotyczących przyszłości świata powiedział pan, że nie zdajemy sobie sprawy, jak ważne jest dziś państwo suwerenne, narodowe. Suwerenność uznał pan za wartość nadrzędną, zatem trudno ją pogodzić z globalizacją.
Niemniej w tej sprawie opinie naukowców są podzielone: jedni twierdzą, że państwu narodowemu i suwerennemu globalizacja nie groźna, bo narody istniały „od zawsze”, inni wieszczą natomiast jego upadek, a jeszcze inni uważają, iż może ono przetrwać pod warunkiem, że się zmieni. A jakie jest pana zdanie?
- Podkreślając znaczenie państwa suwerennego, zwłaszcza państwa jako elementu tożsamości danego społeczeństwa, trzeba pamiętać, że państwa w Europie - ale nie tylko - powstawały kaskadowo. W Europie do połowy XIX w. było 15-18 bytów państwowych, natomiast dzisiaj jest ich 50. Jest to efekt najpierw rozpadu imperium osmańskiego, później – traktatu wersalskiego, następnie drugiej wojny światowej i rozpadu socjalizmu.
Nagle pojawiły się państwa suwerenne, które ani nie były dostatecznie okrzepłe, ani zbyt rozwinięte. I stały się uczestnikami procesu globalizacyjnego, który wymusza otwieranie granic dla towarów i usług, ludzi i kapitału. Ale wskutek tego następuje erozja państwa suwerennego i narodowego, bo jeżeli dopuszczamy dopływ kapitału, to siłą rzeczy z jakichś funkcji władczych rezygnujemy. Musimy też rezygnować z nich w wyniku konieczności dogadywania się z innymi państwami w sprawie różnych rozwiązań: czy to bezpieczeństwa, czy form integracyjnych, czy innych.
To oznacza nie tylko rezygnację z pewnych funkcji władczych, ale i pewne kompromisy, które zawsze wywołują fale fobii, bo wiążą się z wyprzedażą tego, czego miało się najmniej.
Zjawisko to występuje zwłaszcza w państwach młodych, bo w państwach dojrzałych te fobie wyglądają inaczej. Np. w Wielkiej Brytanii objawiają się tym, aby czegoś nie dawać mniej rozwiniętym, np. imigrantom. Czyli pojawia się coś, co można nazwać nowoczesnym nacjonalizmem i separatyzmem przy jednoczesnej globalizacji.
I tu mamy zderzenie. Siły globalizacyjne są oczywiście większe niż siły państwa, gdyż głównymi aktorami procesu globalizacyjnego są ponadnarodowe korporacje. Pokazuje to choćby lista 100 światowych podmiotów o największych PKB i przychodach - jest na niej ok. 70 korporacji, a tylko ponad 30 państw.
Jednocześnie globalizacja, która się dokonuje według modelu neoliberalnego, wywołuje pewne negatywne skutki. Wprawdzie nie przeważają one nad jej skutkami pozytywnymi, ale ma to miejsce w dosyć specyficznych warunkach. Jesteśmy świadkami - choć nie zawsze sobie z tego zdajemy sprawę - czegoś, co można nazwać przesileniem cywilizacyjnym, które wywołuje przede wszystkim gwałtowne zmiany na rynku pracy. Bo jeżeli sektor usług gwałtownie wzrasta – w krajach rozwiniętych stanowi już 80% zatrudnionych, a w skali świata jest to już ponad 50% - to zanikają cechy cywilizacji przemysłowej. Gdybym miał więc przewidywać, co się stanie z państwem w dobie globalizacji, powiedziałbym, że jedno i drugie osłabnie.
- I globalizacja, i państwo narodowe?
- Tak, i to będzie pewnym kompromisem, gdyż na poziomie międzynarodowym pojawiają się różne typy zagrożeń i nierównowagi determinujące rozwój. Począwszy od braku bezpieczeństwa, poprzez szybko rozwijającą się szarą strefę w skali światowej, np. różne mafie, handel żywym towarem, podróbkami, itd. Jest to ok. 1/3 światowego PKB.
- Czy te nierównowagi nie wynikają jednak z neoliberalizmu?
- One wynikają z funkcjonowania rynku, bo model neoliberalny jest tylko pewnym, radykalnym, rozwiązaniem modelu wolnorynkowego. Z rynku nie można zrezygnować, rynek jest forever, a to, jaką funkcję spełnia, to już sprawa odrębna. Ale jest pytanie, czy świat jest w stanie pogodzić się z tymi wszystkimi zagrożeniami, jakie przynosi nieokiełznany wolny rynek. Rządu światowego nie będzie, ONZ jest dzisiaj martwą instytucją dającą zatrudnienie kilkunastu tysiącom ludzi i dobre posady swoim pracownikom. W gruncie rzeczy jedyną skuteczną instytucją międzynarodową jest tylko Rada Bezpieczeństwa ONZ.
- Ale mówi się, że związki regionalne mogą dać początki rządowi światowemu.
- Może w perspektywie 100 lat... Związki regionalne są pełne sprzeczności interesów i celów, co widać choćby w najbardziej rozwiniętej formie integracji jaką jest Unia Europejska. Przecież od kilku lat - i nie tylko w związku z kryzysem - przeżywamy dekompozycję UE. Rośnie liczba eurosceptyków.
Oczywiście, z powiązań integracyjnych czy regionalnych nikt nie zrezygnuje, gdyż w warunkach globalizacji małe państwa są skazane na zagładę. Państwa jednak nie chcą rezygnacji z własnej suwerenności, więc na jakiś kompromis muszą pójść. Wymyślono więc teorię globalnych dóbr, która nie zrobiła wielkiej kariery z powodu sprzeczności z neoliberalnym modelem ekonomii.
Teoria ta mówi, że pewne problemy rozwiązuje się cząstkowo, przez kilka państw, te, które się porozumieją w określonej sprawie. Tu musi zaistnieć kompromis, solidarność, zaufanie, realizacja celu step by step. Musi też być zachowany otwarty charakter takiego porozumienia, tzn. że można do niego przystąpić, ale i zrezygnować.
- Ale na tych samych zasadach można by utworzyć i rząd światowy.
- Rząd światowy obejmowałby takimi zasadami wszystko, a teoria globalnych dóbr publicznych dotyczy wybranych spraw, wąskich wycinków (np. rybołówstwa), którymi łatwiej skutecznie zarządzać, uzyskać kompromis. Gospodarowanie wodą, czy powietrzem dotyczy już całego świata.
- Jeden z amerykańskich ośrodków prognostycznych - United States National Intelligence Council - sporządził w 2012 r. raport „Alternatywne światy”, odnoszący się do roku 2030. Przedstawia w nim świat bez państw, gdyż urbanizacja, technologia i akumulacja kapitału osiągną taki poziom, że rządy nie będą przeprowadzać realnych reform, a wiele ze swoich zadań zlecą stronom zewnętrznym; te zaś utworzą enklawy rządzące się własnymi prawami.
- Jestem sceptyczny co do takiego obrazu świata nie tyle z punktu widzenia samego modelowego rozwiązania (czy jest ono możliwe), ile z punktu widzenia jednostek czy wąskich grup społecznych. Zawsze znajdzie się dostateczna liczba ludzi, którzy z jakichś powodów: kulturowych, religijnych, czy długotrwałych więzów rodzinnych będą zainteresowani państwem narodowym. W utrzymaniu państw narodowych i suwerennych ma także interes klasa polityczna, która dzięki państwu realizuje jakieś swoje wizje czy interesy.
Niemałą rolę w utrzymaniu państw narodowych i suwerennych odgrywa też coś, co bym nazwał przekleństwami przeszłości. Dzisiaj w Europie nie ma państwa, które by nie miało żadnych pretensji historycznych do swoich sąsiadów o dziesiątki różnych spraw. Jeżeli z tego punktu widzenia spojrzeć na Polskę, to z sześciu naszych sąsiadów nie ma takiego, z którym nie mielibyśmy jakiejś zadry. I te zadry dość mocno są utrwalone w świadomości społeczeństwa, gdyż przeszłość jest przenoszona do teraźniejszości i przyszłości, kształtuje je. Widać to wyraźnie po Unii Europejskiej - przecież parę rzeczy można było całkiem inaczej rozwiązać.
- Kultura ma znaczenie.
- Ja stale podkreślam, że decydującą sprawą, przesądzającą o gospodarce, jest system kulturowy, więc państwa będą istnieć co najmniej kilka dekad.
- Nie będą dla nich zagrożeniem rozrastające się miasta - państwa czy specjalne strefy ekonomiczne, nazywane quasi-państwami?
- Te procesy już się toczą, jednakże jeśli nawet występuje quasi-secesja, to ciągle jest to amerykański Nowy Jork, czy japońskie Tokio. Żadne z tych megamiast nie dąży do wyłączenia z narodu. Dzisiaj trudno zresztą cokolwiek prognozować. Np. z trendu przesunięć ludzi ze wsi do miasta, widać, że za 20-30 lat ludność w miastach będzie stanowić ok. 70%, wobec tego same miasta będą wymuszać pewne decentralizacje. Po roku 2030 będą przecież się pojawiać ogromne megamiasta – Tokio ma mieć więcej mieszkańców niż Polska.
- Ale pamiętamy jak się skończyła historia miast-państw...
- Przesilenia cywilizacyjne zawsze były związane z wojnami, rewolucjami, czego obecnie nie możemy wykluczyć. Ten exodus, z jakim mamy dzisiaj do czynienia może być tego jaskółką. Nie widzę możliwości wyeliminowania czegoś, co nazwałbym nacjonalizmem, izolacjonizmem, czy separatyzmem. Bo mniejsze czy większe grupy zawsze będą potrzebowały działać na tych zasadach. I jeżeli będą mieć siłę, to będą chciały zaanektować coraz większy obszar.
- Może jest to kolejny powód do tego, żeby państwa suwerenne i narodowe się zmieniły?
- To wymaga jednak podstawowej umiejętności – rozmowy i kompromisu, (czego akurat Polakom nieco brakuje). Kompromis to problem rozmowy silniejszego ze słabszym. Żeby słabszy nie był poniżany z racji korzystania z pomocy silniejszego – co czasami robi UE. Bo to, co nazywamy godnością wspólnotową przeważa nad korzyściami materialnymi. Stąd też problem tożsamości jest tak ważny.
Ale nie istnieje jedna definicja godności - każdy da tu swoją odpowiedź. Można jednak przyjąć, że jest to traktowanie drugiego tak, jak byśmy sami chcieli być traktowani. Do tego potrzebna jest jednak empatia, której ludzie mają coraz mniej. W świecie tak wielkiego zróżnicowania dochodowego jak dzisiaj można powiedzieć, że nie ma jej wcale.
- Czy w obliczu tych zdarzeń, z jakimi mamy obecnie do czynienia – masowymi migracjami, terroryzmem – możliwe jest wzmocnienie państw narodowych, wbrew trendom globalizacyjnym?
- Jest to możliwe w sytuacji, gdyby się pojawił drugi, bardzo głęboki światowy kryzys ekonomiczny. Następstwa kryzysu z 2008 r. były bowiem takie, że państwa narodowe zaczęły powracać do swoich poprzednich ról.
Gdybyśmy natomiast mieli (co w warunkach gospodarki rynkowej jest prawie niemożliwe) stałą stopę wzrostu, za czym poszedłby postęp materialny rozłożony na wszystkich, sprzyjałoby to zmniejszeniu roli państwa, jego suwerenności. Przy czym rozwój jakościowy społeczeństwa powinien dotyczyć zarówno obywateli danego państwa, jak i samych państw, między którymi są dzisiaj ogromne różnice.
Przy takiej rozwojowej tendencji, zmniejszeniu zróżnicowania materialnego, państwo mogłoby ograniczyć swoją suwerenność bez wywoływania obaw w społeczeństwie. Bo problem nie polega na wyższym PKB, ale na jego lepszym, sprawiedliwszym rozłożeniu, zmniejszeniu różnic społecznych. Nastąpiłoby wówczas złagodzenie negatywnych cech społecznych związanych z innością, a Inny przestałby być postrzegany jako zagrożenie dla tych, którzy obawiają się o swój status materialny.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Kazimierz Krzysztofek
- Odsłon: 4376
Historia się ponoć nie powtarza. Warto jednak zadać pytanie, czy nie mamy do czynienia z powtórką historii. Jacques Attali wieści narodziny społeczeństwa stechnicyzowanego i zalgorytmizowanego.
Przed stukilkudziesięciu laty, gdy wybuchła rewolucja przemysłowa, pesymiści kulturowi wieścili nastanie społeczeństwa masowego i upadek elity ducha. Teorie kolektywistyczne z marksizmem na czele akcentowały prymat grupy nad jednostką. Jednym z nielicznych, którzy wierzyli w wolność jednostki, poszerzenie sfery jego autonomii był Georg Simmel, który położył podwaliny pod koncept indywidualizmu liberalnego. W jego przekonaniu miał on być nieuchronny jako konsekwencja kapitalizmu z wbudowaną weń zasadą konkurencji oraz podziału pracy. Ten ostatni wymusił specjalizację zawodową, a wraz z nią różnicowanie się stylów życia i konsumpcji.
Między indywidualizmem a konsumpcją zachodziło dodatnie sprzężenie zwrotne: pierwszy pobudzał drugą i vice versa. Simmel, który pieniądzu poświęcił traktat filozoficzny, jako bodaj pierwszy myśliciel dostrzegł w nim główny motor indywidualizacji i autonomizacji jednostki. Dostrzegał w nim zarazem czynnik utowarowiania relacji międzyludzkich, ale wyżej stawiał jego wpływ na wolność jednostki. Mimo przejściowych triumfów teorii kolektywizacyjnych, to właśnie wizja Simmla zwyciężyła i przyoblekła się w realny kształt w XX w. – epoce dojrzałej i późnej nowoczesności, która jest duchem już naszego czasu.
Czy zatem przewidywania Attali’ego i innych dzisiejszych wizjonerów uniformizującego technokratyzmu epoki IT podzielą ten sam los co wcześniejsze koncepty z marksizmem na czele? Czy znowu zwycięży indywidualizm, który podporządkuje sobie nowe technologie? Tego na razie nie wiemy. Trudno zatem pokusić się o zdecydowany osąd dzisiejszej myśli o rozwoju czy regresie człowieka. Trudno w szczególności odpowiedzieć na pytanie, jaką wartość na przyszłość mają dzisiejsze koncepcje prognostyczno-diagnostyczne, np. ta, że mamy do czynienia z postkapitalizmem, czy życiem po kapitalizmie, jak by chcieli tego P. Drucker, A. Bard, J. Soderqvist i in., czy też z prezentowanym tu poglądem, że wkraczamy w erę hiperkapitalizmu.
Co na pewno daje się skonstatować, to to, że daje się zauważyć wyraźna tendencja do monitorowanego komfortu życia w warunkach widzialnej wolności i coraz mniej widzialnej kontroli. Nikt nie jest dziś w stanie przewidzieć, czy ten społeczny impakt IT to bóle porodowe nowej cywilizacji, przejściowa koncesja z wolności, czy stały trend.
Z punktu widzenia rozwoju społecznego można sformułować kilka interesujących pytań. Na przykład, na ile nasze obecne pojmowanie wolności będzie miało odniesienia do epoki technologicznej. Czy pokolenie, które odziedziczy dyspozytyw technologiczny, będzie potrzebować takiej wolności, jaka była potrzebą poprzednich, czy stworzy sobie własną przestrzeń wolności inaczej pojmowanej? Jaki będzie system regulacji, w jakim stopniu będzie ona jeszcze domeną sfery publicznej, a na ile będzie to już regulacja przez rynek. I pytanie kluczowe:
czy hiperkapitalizm może być projektem dla Zachodu?
Czy w ogóle potrzebny jest mu jakiś nowy projekt wypływający z potrzeby konstruktywizmu, czyli kształtu społeczeństwa budowanego top-down, czy może te kształty wyłonią się same bottom-up, w procesie praktyki, jako adaptacyjne środowisko społeczne.
Przekładając to na inny język: czy jakaś wielka idea może jeszcze porwać elity i przez jej transmisję – masy, czy też masy porwą ją na …strzępy? Słowem, czy możliwa jest jakaś nowa meganarracja (na przykład Nowe Odrodzenie), czy też świat jest już taki zróżnicowany, że jest to niemożliwe. Przez kilka wieków Oświecenie i niesiony przez nie postęp było taką meganarracją, centralną ideą Zachodu, ale do głosu doszły różne dyskursy mniejszościowe.
Zdaniem niektórych, uniwersalną ideologią jest konsumpcjonizm; dla innych jest to blind alley. Wskazuje się na rosnącą rolę postmaterializmu, który ma osłabiać imperatywy rynku i konsumpcji. Rynek go wchłonie, ale czy strawi? Postmaterialistyczna dążność do jakości życia jest w widoczny sposób zagospodarowana przez rynek, ale to może właśnie doprowadzić do jego zmiany, zaszczepienia jakiegoś surogatu misji. Wymagałoby to jednak racjonalności długookresowej, która była dotychczas obca marketing mentality.
Ale cóż innego pozostaje – na wielkich ideach, religii, czy nagiej sile nie dało się dotychczas zbudować trwałego ładu. Może więc pax mercatoria, przy wszystkich jej ograniczeniach posłuży jako budulec, dostarczy elementów ładotwórczych, zapewni nową spójność, przewidywalność aktorów. Bo nieprawdą jest, że rynek tylko atomizował; prawda – niszczył jedne więzi (wspólnotowe), ale w ich miejsce budował inne. Byłby to powrót do Hobbesowskiego systemu naturalnego, opartego nie na umowie społecznej a na sieci funkcjonalnych powiązań, w tym powiązań rynkowych.
Odpowiedź na pytanie, czy zarysowana przez Jacquesa Attali wizja hiperkapitalizmu będzie pozytywna czy negatywna, zależy od tego, czy będzie on wydobywał wszystko, co się da z najbardziej aktywnych i dyspozycyjnych i skazywał na wykluczenie resztę. Czy też wykorzysta zdolności ludzi we wszystkich społeczeństwach i w skali całej planety, będzie korzystał z wiedzy lokalnej, zagospodaruje pojemność informacyjną planetarnej wszechsieci, która to pojemność będzie się stale powiększać dzięki rosnącej konektywności ludzi. To byłoby dobre oblicze globalizacji promującej aktywność ludzi poza korporacjami i rynkiem.
O kształcie hiperkapitalizmu zadecyduje kultura społeczna.
Do kanonu socjologii należy sformułowana przez Williama Ogburna hipoteza opóźnienia kulturowego, zgodnie z którą nowe narzędzia wyprzedzają odziedziczony habitus, kulturę adaptacyjną. Aby system mógł przetrwać, ta kultura musi się „podciągnąć” stać się funkcjonalna dla narzędzi.
IT stale powiększają skalę tego opóźnienia. Technologie dysruptywne zrywają ciągłość i wymagają nowych strategii adaptacyjnych od ludzi i organizacji. Nie ma czasu na to, co się określa jako sustaining stage. Mechanizm akceleracji jest dość prosty: Innowacje technologiczne wymagają olbrzymich nakładów na badania, rozwój i wdrożenia. Zwrot tych nakładów byłby możliwy tylko przez długie i rozciągnięte w czasie serie produkcyjne. Ze względu na czynnik nowości produkcja musi być krótka w czasie, za to marketing i sprzedaż muszą być rozległe w przestrzeni, czyli w skali globalnej (Rifkin 2003). To jest mechanizm samonapędzania – mówiąc za Josephem Schumpeterem – pęd do destrukcji i dekonstrukcji oraz tworzenia ciągle czegoś nowego, fragmentaryzacji i dekompozycji (Mikułowski Pomorski 2006).
W takich warunkach łatwo stracić busolę. Stąd trudność, z jaką cywilizacja i kultura zmagają się, szukając jakiejś równowagi. Co chwilę jednak pod wpływem nowości pojawia się jakaś nowa dysfunkcja, która utrudnia eliminowanie wspomnianego opóźnienia kultury społecznej wobec coraz to nowszych generacji narzędzi. Powtórzę zatem, że największym problemem naszych czasów nie jest już przystosowanie się do środowiska naturalnego, jak w poprzednich epokach, lecz do środowiska technologicznego, a także społecznego, które także ciągle się zmienia na skutek multiplikujących się interakcji, komunikacji hiperpersonalnej, jak ją nazywa J.B. Walther
Wzmaga to bóle adaptacji. Być może łatwiej będzie o tę adaptację w cyberprzestrzeni niż w Realu, w której sieciowa Multitude - rzesza samoorganizujących się podmiotów - znajdzie jakąś formułę organizacji społecznej. „Cyberprzestrzeń nie zmienia relacji władzy i ekonomicznej nierówności między ludźmi...ułatwia “liberalną” ewolucję w gospodarowaniu informacją i wiedzą.
Liberalizm ten należy rozumieć w najszlachetniejszym sensie: jako brak arbitralnych ograniczeń prawnych, szansę dla rozwoju talentów, wolną konkurencję drobnych producentów na możliwie przejrzystym rynku.
Innowacja zastępuje tradycję. „Teraźniejszość - a raczej przyszłość - zastępuje przeszłość. Liczy się to, co się dopiero pojawi, a to nadejdzie tylko wtedy, gdy to, co mamy, zostanie wywrócone do góry nogami. Choć system taki sprzyja znakomicie innowacyjności, jest trudnym miejscem do życia, gdyż większość ludzi woli mieć jakąś pewność co do przyszłości, niż żyć w ustawicznej niepewności.”
Wolność zatem nie musi się jawić się jako hasanie po nadzorowanym parku. Pankonektywność nie musi dawać pełnej władzy w ręce nielicznych, bo wprawdzie wszyscy mogą być namierzalni i widzialni - co – powtórzę - jest zasadą panoptikonu – ale widzialni będą także strażnicy, a to już jest synoptikon.
Potrzebny jest jednak jakiś algorytm dencetralizowania nadzoru nad tym mechanizmem przejrzystości, aby nie był on skoncentrowany w jednych rękach. Jak utrzymać check and balance, aby dostęp do niego był rozłożony na wiele podmiotów: instytucje rządowe, policyjne, ale i społeczności lokalne, uniwersytety, kościoły i inne organizacje pozarządowe? David Brin, autor głośnej przed laty książki The Transparent Society nie ma wątpliwości: każdy obywatel powinien mieć poprzez własny PIN dostęp do rządowych i biznesowych baz danych, żeby mógł wiedzieć, co o nim tam jest. Bez tego mówienie o wolności nie ma sensu. Chodzi o to, aby dysponowanie informacją i wiedzą nie dawało komuś przewagi.
Problem wykluczenia
Jakaś kultura adaptacyjna funkcjonalna dla Connected Word musi powstać. Będzie ją wyznaczał imperatyw kompetencji. W perspektywie 10-15 lat dojdzie do pełnego nasycenia większej części świata w IT. Wymierać będą pokolenia analogowe, świat zostanie zdominowany przez dzisiejszy net generation. Jeśli wszyscy, którzy tego zechcą, będą mieć dostęp do Internetu, to oznacza to, że zniknie sam z siebie problem luki cyfrowej. Dyfuzja technologii będzie tę lukę zasypywać, oczywiście w zakresie standardowych urządzeń, zawsze będą bowiem innowacje, które będą utrzymywać różnice statusowe. Nie będzie jednak na tym tle wykluczenia, co najwyżej dobrowolne samowykluczenie, ucieczka od społeczeństwa informacyjnego wynikająca z digitization fatigue, przesytu technologicznego.
Takie ucieczki od cywilizacji, mniej lub bardziej trwałe widzimy i dziś: mieszczuchy uciekające z miasta wypiekają własnoręcznie chleb, którzy chcą tym zamanifestować niechęć do przemysłowej taśmy pieca chlebowego. W modzie będą więc analogowe nisze – nie tylko to, co nigdy nie da się ucyfrowić, ale także to, co będzie cyfrowe, ale „dla szpanu” chce się od tego uciec.
Problem wykluczenia zastąpi inny, bo każda pokonana bariera odsłania inną, nieraz trudniejszą do pokonania. Chodzi o różnicowanie się potencjałów informacji, wiedzy i kompetencji. W miarę jak rośnie infomasa grupy o wyższym statusie społeczno-ekonomicznym, przyswajającej nową wiedzę szybciej niż grupy o niższym statusie, zwiększa się luka kompetencyjna miedzy obu grupami. Ci pierwsi, to klasa kreatywna, jak ją nazywa Richard Florida. Bo imperatyw kompetencji i twórczości staje się najsilniejszą sprężyną zaawansowanego społeczeństwa cyfrowego.
Chodzi zwłaszcza o kompetencje nowomedialne. Technologie będą coraz bardziej friendly, ale „nie dla idiotów”, potrzebne będą umiejętności ich personalizowania, wyrażania siebie, swej tożsamości itp. Stąd olbrzymie znaczenie nowej edukacji medialnej, która powinna być domeną sfery publicznej, ale biznes też nie będzie od niej stronił. Stawia to przed tą edukacją kwestię przygotowania wstępujących pokoleń do odbioru zawartości, zwłaszcza recepcji i kontekstualizowania obrazów. Jest to tym istotniejsze, że wobec nadmiaru cyfrowych symboli wszyscy mogą nimi manipulować.
Istnieje przekonanie, że odbiór obrazów nie wymaga kompetencji, tymczasem większość użytkowników nie posiadła sztuki ich „czytania”, a problem umiejętności ich „pisania” jest jeszcze bardziej złożony. Użytkownicy wybierać będą te środki wyrazu, które najlepiej odpowiadają ich kompetencjom poznawczym; będzie się badać możliwości poznawcze dzieci i informować rodziców, z których mediów będzie im łatwiej korzystać, dzieci nie lubiące czytać nie będą do tego nakłaniane.
Strategia nie do utrzymania
To, jak nowinki IT wpływać będą na nasze życie: pracę, naukę, zabawę itp., zależy od wielu czynników, z których dwa wydają się najważniejsze: strategie korporacyjne w zakresie sprzętu, oprogramowania i zawartości oraz realnie odczuwane potrzeby komunikacyjne użytkowników. Niebagatelne znaczenie będzie mieć również i to, co (i kiedy) z największych innowacji w zakresie ICT (a są one sztandarowe, bez nich nie ma nowych broni) na potrzeby wojskowe przedostanie się do sektora cywilnego, rządowego i na rynek.
Dotychczas strategie biznesowe rozwoju nowych technologii były raczej corporate driven niż user centered. Były nastawione nie tyle na zaspokajane rozpoznanych potrzeb komunikacyjnych użytkownika, co na budowanie bogatego w media świata. Ponieważ na badania kierowano coraz większe środki, chodziło o maksymalizację sprzedaży, szybko i na skalę globalną, aby osiągnąć szybki zwrot na inwestycjach. To wyjaśnia dlaczego nadaje się sztucznie cech przestarzałości produktom, które mogłyby służyć jeszcze wiele lat.
Na przyszłość taka strategia wydaje się nie do utrzymania. Po pierwsze dlatego, że – mam taką nadzieję - użytkownik staje się coraz bardziej kompetentny i krytyczny – chce produktów, dzięki którym może tworzyć przyjazne, spersonalizowane, kontrolowalne i łatwe w adaptacji środowisko technologiczne, pomagające mu w komunikacji, pracy, nauce, zabawie, rozrywce.
Po wtóre, cyfrowe przemysły informacji, kultury i wiedzy we własnym interesie chcą zmniejszyć digital divide w skali poszczególnych społeczeństw, jak i wymiarze globalnym. Dobrym biznesem byłoby zmniejszenie tej luki, na czym skorzystałyby także społeczeństwa najbardziej nią dotknięte. Chodzi o prawdziwe umasowienie Internetu, czyli o to, aby nowe technologie projektować nie tylko z myślą o wczesnych użytkownikach, którzy poniosą największe koszty innowacyjności.
Trudno dziś orzec, na ile te nadzieje są płonne, a w jakim stopniu znajdą oparcie w realnych procesach społecznych. „Sukces kapitalizmu był produktem szczególnej kombinacji nowego skoncentrowanego na sobie materializmu i wzorów kultury odziedziczonej z wcześniejszych epok, która uchroniła kapitalizm przed samozniszczeniem. Pchany wewnętrzną logiką ekonomicznego mechanizmu konkurencji kapitalizm zniszczył te moderujące wzory kultury, zanim społeczeństwa zdążyły rozwinąć nowe wzory, które utrzymywałyby jego nową formę, a jednocześnie podtrzymywały jego progresywne elementy”. Z tego powodu kapitalizm może być skazany na klęskę mimo technicznych zdolności wytworzenia dostatku dla wszystkich. Jedyną nadzieją jest to, że ludzie będą tego świadomi i zaczną myśleć inaczej.
Kazimierz Krzysztofek
Od redakcji:
Jest to ostatni, czwarty odcinek (pierwszy - Pan Market - opublikowaliśmy w numerze 11/11 SN, drugi – Nowinki hiperkapitalizmu - w numerze 12/11 SN, trzeci – IT i totalizacja życia, czyli powrót do średniowiecza? - w numerze 1/12 SN) tekstu „Hiperkapitalizm jako „najwyższe stadium” zamieszczonego w czasopiśmie „Transformacje” 2007-2008.