Prognozowanie (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1154
Redakcja „Biuletynu PTE” w 90. rocznicę publikacji eseju Johna M. Keynesa – Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków poprosiła znanych ekonomistów o komentarze dotyczące przewidywań Keynesa, przede wszystkim w kwestii znaczenia, aktualności oraz trafności sformułowanych przez niego prognoz.
Jak pisze – zachęcając do dyskusji – prezes PTE, prof. Elżbieta Mączyńska, „fascynujący esej Keynesa to wielce pouczająca i pobudzająca do refleksji wizja perspektyw wzrostu gospodarczego i dobrobytu społecznego, zmian relacji między pracą a wypoczynkiem, ale też wizja dotycząca m.in. zmian na rynku pracy i tygodniowego jej wymiaru (wg Keynesa do 2030 r. nastąpi skrócenie tego wymiaru do 15 godzin).
Wizja ta obejmuje też kwestie przedsiębiorczości, modeli konsumpcji, a zarazem warunków życia ludzi i ich poczucia szczęścia.
Dyskurs i refleksje na ten temat mają dziś specjalne znaczenie, tym bardziej, że niemal w skali globalnej zauważalny jest zanik kultury myślenia strategicznego, do czego przyczynia się wiele czynników, ale przede wszystkim charakterystyczne dla neoliberalnej doktryny założenie, że wystarczającym i efektywnym mechanizmem kształtowania przyszłości jest wolny rynek.
Jednak coraz bardziej złożona rzeczywistość przeczy temu, wskazując, że we wszystkich niemal sferach życia społeczno gospodarczego potrzeba strategicznego myślenia i futurologicznych refleksji jest tym większa, im większa jest niepewność działania i większe ryzyko popełniania błędów. Gdy bowiem świat jest nieprzewidywalny i pełen Talebowskich „czarnych łabędzi”, podstawową funkcją refleksji futurologicznej powinna być identyfikacja potencjalnych głównych trendów kształtujących przyszłość”.
Poniżej publikujemy jeden z komentarzy autorstwa dr. Jana Polowczyka, profesora UEP, z Instytutu Gospodarki Międzynarodowej Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu.
Prognozy trafne i chybione
Esej J.M. Keynesa z 1930 r. jest ciekawym zapisem historycznym osadzonym w ówczesnych realiach społeczno-gospodarczych Wielkiej Brytanii i przedstawiającym ramy poznawcze jednego z najważniejszych ekonomistów XX wieku. Celem Keynesa było „spojrzenie w dalszą przyszłość”, aby zbadać, jakiego poziomu życia gospodarczego można oczekiwać za sto lat.
Moje uwagi składają się z dwóch części. Po pierwsze, konfrontuję prognozę Keynesa z podobnymi prognozami, tylko sporządzonymi w drugiej dekadzie XXI wieku i oceniam trafność jego przewidywań dotyczących wzrostu dobrobytu. Po drugie, rozważam niektóre poglądy Keynesa z perspektywy współczesnej wiedzy ewolucyjno-behawioralnej.
Przewidywania dziesięciu ekonomistów
W roku 2013 nakładem Massachusetts Institute of Technology ukazała się książka Gospodarka za 100 lat. Najważniejsi ekonomiści przewidują przyszłość. Swoje prognozy przedstawiło w niej dziesięciu ekonomistów, m.in. nobliści: Robert J. Shiller, Robert M. Solow, Angus Deaton i Alvin E. Roth.(1) Niektórzy autorzy nawiązywali do omawianego eseju Keynesa. Poniżej skrótowo przedstawiam kluczowe wnioski wybranych czterech prognoz, koncentrując się na dwóch aspektach: jak uwzględniały czynniki zdrowotne (pandemiczne), które tak bardzo wpłynęły na gospodarkę światową w minionym roku, i czy można w nich doszukać się jakichś związków z prognozą Keynesa sprzed 90 lat.
Wizja każdego z dziesięciu autorów książki MIT różni się w związku z ich indywidualnymi zainteresowaniami. Książkę otwiera prognoza Darona Acemoglu, który szczególną wagę przywiązuję do wpływu rozwiązań instytucjonalnych na efekty gospodarowania. Punktem wyjścia jego rozważań jest niesłabnący wzrost gospodarczy w ciągu ostatnich dwóch wieków, a zwłaszcza w wieku minionym: jesteśmy średnio per capita około ośmiu razy bogatsi niż nasi przodkowie z początku XX wieku. Acemoglu zwraca uwagę na rosnące nierówności między najbogatszymi, a najbiedniejszymi krajami, ale jednocześnie podkreśla, że dzięki innowacjom w opiece zdrowotnej, nawet w najbiedniejszych krajach ludzie żyją znacząco dłużej niż w XIX stuleciu. Acemoglu nazywa ten proces rewolucją zdrowotną i przewiduje, że będzie trwać dalej.
Noblista Angus Deaton był mniej optymistyczny. Według niego możliwości wydłużania życia związane z dostatkiem pożywienia są na wyczerpaniu. Wydłużenie oczekiwanej długości życia wiąże się w dużym stopniu z mniejszą umieralnością dzieci, zwłaszcza w krajach biednych. Natomiast w krajach bogatych wynika z wydłużania życia dorosłych. Deaton podaje, że za większość zgonów odpowiadają dziś na świecie, z wyjątkiem Afryki Subsaharyjskiej, choroby niezakaźne, takie jak choroby serca i nowotwory, a nie infekcje wirusowe, które były największymi wrogami człowieka przez długi okres w historii.
Z kolei Edward L. Glaeser stwierdza, że w ciągu ostatnich 200 lat trzęsienia ziemi, cyklony czy powodzie nie zakłóciły poważnie długoterminowego wzrostu gospodarczego praktycznie żadnego kraju. Natomiast znacznie więcej szkód wyrządziły pandemie. Przynajmniej trzy razy w historii naszej cywilizacji choroby zakaźne pochłaniały ponad 25 mln ofiar (dżuma z czasów Justyniana w VI wieku, dżuma w Europie w XIV wieku, hiszpanka sprzed 100 lat). Według Glaesera, a także noblisty Alvina A. Rotha, największe prawdopodobieństwo przyszłej pandemii wiąże się z chorobami przenoszonymi drogą kropelkową, takimi jak grypa. Prawdopodobieństwo pojawienia się pandemii zwiększa zdolność wirusa grypy do mutowania się, co ogranicza możliwość ochrony za pomocą leków. Jednocześnie globalizacja ułatwi szybkie rozprzestrzenianie się infekcji na całym globie.
A zatem osiem lat temu spośród 10 wybitnych ekonomistów, tylko Roth i Glaeser dostrzegli niebezpieczeństwo pandemii, która obecnie tak dotknęła życie społeczeństw na naszej planecie. Keynes kwestią zagrożeń pandemicznych się nie zajął, chociaż dzisiaj, nas tak ciężko doświadczonych przez Covid-19 może to dziwić. Pisał przecież tylko 10 lat po pandemii hiszpanki, która według różnych szacunków zabiła od 50 do 100 mln ludzi, czyli więcej niż zginęło wskutek I wojny światowej.
Natomiast niewątpliwie Keynes trafnie przewidział długookresowy trend rozwojowy i trafnie zdefiniował jego wykładniczy wzrost, wykorzystując pojęcie „siły procentu składanego”. Słusznie zwrócił uwagę na przyszłe zjawiska takie jak bezrobocie technologiczne i problemy społeczno-obyczajowe z tym związane, np. kwestia czasu wolnego.
Trudno mi się zgodzić z opinią, że Keynes był zbyt optymistyczny co do przyszłości. Keynes sformułował swoją prognozę następująco: „Przewiduję, że za sto lat poziom życia w krajach rozwiniętych będzie od czterech do ośmiu razy wyższy niż obecnie”. D. Acemoglu w swojej prognozie, o czym wspomniałem powyżej, pisze o 8-krotnym wzroście średniego dochodu na osobę w skali światowej (przy stałym parytecie siły nabywczej w dolarach z 2010 r.).
Z kolei T. Piketty podaje dla lat 1913–2012 średnioroczną stopę wzrostu światowej produkcji na mieszkańca na poziomie 1,6%, co jak łatwo wyliczyć zgodnie z zasadą procentu składanego w skali 100 lat daje wzrost 5-krotny. Dla Europy ta sama stopa wzrostu wynosi 1,9%, co daje wzrost 6,5-krotny w skali 100 lat. Pamiętając o różnicach w sposobach mierzenia poziomu życia, i o tym, że Keynes nie brał pod uwagę wojen, trudno zgodzić się z poglądem, że był nadmiernym optymistą. Natomiast trzeba docenić wyczucie przez Keynesa trendu rozwojowego, oparte na wiedzy o naturze postępu technologicznego.
Emocje vs wiedza
J.M. Keynes jest uważany za jednego z pionierów podejścia ewolucyjnego, ale i behawioralnego: „ewolucyjnie zostaliśmy w szczególny sposób przygotowani przez naturę – ze wszystkimi naszymi impulsami i najgłębszymi pragnieniami – do radzenia sobie z problemem ekonomicznym”. Podobnie jak Schumpeter był przekonany, że „zdeterminowani przedsiębiorcy mogą zaprowadzić nas wszystkich na łono gospodarczego dostatku”.
Keynes w 1936 r., w swoim koronnym dziele Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza, wprowadził pojęcie zwierzęcych instynktów (animal spirits), które sprawiają, że „nasze działania – czy to w sferze moralności, czy zaspokajania potrzeb, czy gospodarki – w znacznej mierze zależą raczej od spontanicznego optymizmu niż od nadziei matematycznej. Prawdopodobnie większość naszych decyzji zdziałania czegoś pozytywnego (…) można rozpatrywać jedynie jako wynik zwierzęcych instynktów, jako wrodzony człowiekowi pęd do czynu (…), a nie jako średnią ważoną ilościowo wyrażonych korzyści mnożonych przez ilościowo wyrażone prawdopodobieństwa”.
Co więcej, Keynes stwierdził, że przedsiębiorczość opierająca się na zwierzęcych instynktach jest korzystna dla społeczeństwa, ponieważ „jej źródłem są nadzieje wybiegające w przyszłość”, a nie tylko kalkulacje.
Jednakże część poglądów Keynesa dotyczących ludzkich zachowań odbiega od współczesnej wiedzy ekonomii behawioralnej opartej na teorii perspektywy Daniela Kahnemana i Amosa Tverskiego. W omawianym eseju Keynes stwierdza, że „natura obdarzyła” nas orientacją na cel, co oznacza, że „bardziej interesują nas odległe przyszłe wyniki naszych działań”.
Z teorii perspektywy wynika coś zupełnie odwrotnego. Decydenci nie lubią strat dużo bardziej niż pożądają zysków. Bardziej nas boli zgubienie 100 zł niż cieszy znalezienie 100 zł. Wolimy mieć to co mamy, niż angażować się w niepewne zdobycie czegoś lepszego, o czym świadczy przysłowie „lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu”. Prezesi spółek giełdowych powinni myśleć dalekosiężnie, ale raporty kwartalne nie mogą nie zgadzać się z oczekiwaniami inwestorów. Ta krótkowzroczność była obwiniana za wszystkie kryzysy i skandale, które pojawiły się w spółkach giełdowych pierwszej dekady XXI wieku: od Enronu po Lehman Brothers. Problem rozłożenia preferencji w czasie sugeruje, że decydenci wolą od razu realizować zyski, niż je odraczać. Ale są pewne warunki dodatkowe.
W omawianym artykule Keynes przytacza pouczającą anegdotę o krawcu, który przychodzi do pewnego profesora. Krawiec dopomina się o zaległą zapłatę 2 tys. funtów. Profesor nie bardzo chce mu zapłacić i proponuje odroczenie zapłaty o rok, ale obiecuje, że zapłaci wtedy dwukrotność tej kwoty, czyli 4 tys. funtów. Krawiec się na to zgadza i odchodzi. Profesor to komentuje tak: „zawsze warto poczekać kolejny rok, aby dostać dwa razy więcej!”. I to akurat zgadza się z teorią Tverskyego i Kahnemana, którzy na podstawie badań laboratoryjnych stwierdzili, że aby zrównoważyć bieżącą stratę, przyszły zysk powinien być co najmniej dwa razy wyższy (loss-aversion coefficient wynosi co najmniej 2).
Czyli można wypuścić owego wróbla z garści i warto zaryzykować złapanie gołębia, ale pod warunkiem, że gołąb jest wystarczająco duży (i w domyśle, z tego powodu kiepsko fruwa).
Jan Polowczyk
Pełen tekst został opublikowany w Biuletynie PTE Nr 1/21 Niepewność i wizje przyszłości, dostępnym pod adresem biuletyn pte.pdf
(1) Dokładniej: laureaci nagród Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii.
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1060
Teza, iż świat wymaga naprawy, przewija się od kilku lat w literaturze i publicystyce. Nie doczekaliśmy się jednak całościowej koncepcji kroków naprawczych. Istnieją – przeważnie tylko w sferze deklaracji – programy przezwyciężania poszczególnych typów zagrożeń, takich jak wzrost temperatury i topnienie lodowców, kryzys śmieciowy, wymieranie wciąż nowych gatunków zwierząt i roślin, problem uchodźców itd. Największe mocarstwa – USA, Chiny, Rosja – zajmują w tym względzie raczej zdystansowane stanowisko.
Jedynym dużym podmiotem, który włącza się, bądź inicjuje takie programy, jest Unia Europejska. Jednak nawet jej sztandarowe propozycje – Zielony Ład, czy tzw. plan Marshalla dla Afryki – chociaż idące we właściwą stronę, są dość odległe od realizacji. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele. W pierwszej kolejności należałoby ich szukać w sposobie oglądu rzeczywistości społeczno-gospodarczej przez kluczowe gremia decydenckie. Tu właśnie ujawnia się potrzeba konsekwentnego zastosowania perspektywy globalnej. Perspektywa ta w odniesieniu do kwestii ratowania cywilizacji przed krachem daje się sprowadzić do dwu założeń.
Po pierwsze, perspektywa globalna wykracza poza konstatację, że zjawiska społeczno-gospodarcze we współczesnym świecie mają skalę globalną. Oznacza mianowicie, że każda partykularna próba poprawy istniejącego stanu rzeczy musi uwzględnić nie tylko specyfikę danego państwa czy ugrupowania, ale i wszystkich obszarów mających jedynie pośredni styk z realizacją programu. Możliwości rozpoznania owych powiązań mogą, rzecz jasna, być ograniczone. Jednak nawet w najskromniejszej wersji wskazane byłoby rozeznanie konsekwencji podejmowanych działań dla krajów mieszczących się w tak rozumianym otoczeniu.
Po drugie zaś, programy powinny przyjmować założenie o wzajemnym powiązaniu różnych zasadniczo odmiennych zagrożeń, podejmować próby rozpoznania tych powiązań i stopnia ich istotności, a wreszcie – wyciągać stąd wnioski dotyczące kształtu i sposobów realizacji programu. Potrzebna jest zatem koordynacja działań, a także stworzenie płaszczyzny uzgodnień interesów państw i kluczowych podmiotów gospodarczych w skali globalnej. Jest to niełatwe, ale możliwe, jeśli tylko upowszechni się przekonanie, że zagrożone jest przetrwanie gatunku ludzkiego. Poczucie wynikającej stąd konieczności podejmowania działań rodzi skłonność do nieformalnego tworzenia się wspólnot (J. Hausner, Społeczna czasoprzestrzeń gospodarowania. W kierunku ekonomii wartości).
Wyrównywanie poziomów życia
Akceptacja powyższych założeń wiedzie do dalszych, bardziej konkretnych dylematów. Pierwszy z nich dotyczy łagodzenia różnic w standardach życia mieszkańców krajów mniej i lepiej rozwiniętych. Najprostszy argument za podjęciem kroków w tym zakresie wiąże się z kryzysem migracyjnym. Im mniejsze będą różnice między poziomami życia w tych dwu grupach krajów, tym słabsza będzie skłonność do migracji o czysto ekonomicznym podłożu.
Nie wyczerpuje to jednak istoty problemu. Do migracji skłania wszak w nie mniejszej mierze poziom fizycznego zagrożenia ludzi, wynikający z wewnętrznych wojen i/lub bardzo wysokiego poziomu przestępczości, brak prawnej ochrony obywateli, niedostatek opieki zdrowotnej, wreszcie – brak edukacji warunkującej rozwój jednostek, w szczególności młodego pokolenia.
Powinno to rzutować na kształt projektowanej pomocy ekonomicznej. Bez gwarancji utrzymania ładu politycznego program dla uboższych krajów traci sens. Zasilanie kolejnych skorumpowanych rządów środkami obciążającymi podatników w krajach bogatej Północy byłoby całkowicie bezzasadne. Jednak wywarcie wpływu na zmiany polityczne w krajach-beneficjentach programu jest znacznie trudniejsze niż zgromadzenie i transfer nawet największych środków.
Kwestia jakości systemu politycznego ma znaczenie także w kontekście innych programów. Trudno liczyć, że udział takich krajów jak Nigeria, Kongo czy Etiopia w programach ochrony środowiska i w zahamowywaniu globalnego ocieplenia będzie owocny. Zważywszy zaś znaczny udział tych i innych krajów surowcowych w naruszaniu równowagi ekologicznej, pozostawienie stanu obecnego bez interwencji przekreśla powodzenie tych przedsięwzięć.
Z podobnych przyczyn nie mają szans próby ograniczenia katastrofy związanej z zagospodarowywaniem odpadów (szeroko rozumianych śmieci). Przerzucanie odpowiedzialności na kraje, które chcą jeszcze przyjmować taki kłopotliwy ładunek, nie jest rozwiązaniem problemu, a przejawem hipokryzji. Wobec niemożności skutecznego oddziaływania na kraje o systemach autokratycznych, wygodniej byłoby narzucić jedynie wynikające z programów parametry, nie bacząc na to, jakimi kosztami będą one spełniane. Byłaby to specyficzna współczesna postać neokolonializmu.
Rozwiązania takiego, niezależnie od wad etycznych i prawdopodobnej nietrwałości, nie da się stosować wobec autokracji, które przejawiają aspiracje bycia graczem globalnym. Rządzący nie mogą tam sobie pozwolić na podejrzenie, że są podporządkowani jakimkolwiek siłom zewnętrznym. Turcja, Arabia Saudyjska czy Iran to kraje, w których rządzącym jest niezbędna legitymizacja ich poczynań. Realizacja międzynarodowych programów może być tam uznana za zagrożenie dla suwerenności narodu. Przekonanie rządzących tam, że udział w programie jest również i w ich interesie, to istotna bariera w przełamywaniu wielowymiarowego kryzysu cywilizacyjnego.
Kto bogatemu zabroni
Nieco odmienna jest sytuacja faktycznych mocarstw. Nie odrzucą one zapewne zasad współpracy globalnej, ale nie należy liczyć na lojalne dotrzymywanie podejmowanych na rzecz społeczności globalnej zobowiązań. Chiny czy USA przyjmują coś na kształt perspektywy globalnej, lecz świat w pewnym stopniu zamyka się dla nich w ich własnych granicach. Nawet proekologiczne nastawienie elit politycznych nie musi się tam przekładać na konsekwentną chęć do współpracy ze słabszymi podmiotami. Decydujące jest tu poczucie własnej potęgi i mit o wyjątkowości własnego kraju.
Podobne postawy przyjmują też Rosja i Brazylia, których ambicje polityczne rozmijają się jak dotąd z rzeczywistym potencjałem. Reasumując, dla realizacji programów wyrównujących różnice ekonomiczne, społeczne i kulturowe, presja ekonomiczna („pieniądze za podporządkowanie się”) może być użytecznym instrumentem, ale nie rozwiązaniem problemu.
Globalna perspektywa nakazuje też dostrzeżenie, iż procesy determinujące losy gospodarki globalnej nie redukują się do decyzji poszczególnych rządów. Równie ważna jest tu rola dwojakiego rodzaju wielkich grup kapitałowych. Mieszczą się tu producenci dóbr i usług (wytwórcy usług i produktów konsumowanych poprzez sieć Internetu, środków transportu i pochodnych, wielkie koncerny wydobywcze, wielkie sieci handlowe) oraz mniej widoczne, bo ulegające permanentnym metamorfozom grupy kapitału finansowego, których łączna działalność określana jest w publicystyce enigmatycznym terminem „rynki finansowe”.
Nie są to rynki, a organizacje finansowe działające na tych rynkach. Termin „rynki” sugeruje, że działania tych podmiotów miałyby równoważyć asymetrie pojawiające się w sferze realnej. Nie jest to bynajmniej regułą. Wpływ tych grup na politykę rządów nawet najbogatszych państw wydaje się bezsporny (R. Skidelsky, E. Skidelsky, How Much Is Enough? Money and Good Life).
Polityka nakierowana na ograniczenie konsumpcji (w tym – konsumpcji energii) będzie kolidować z interesami „wielkich graczy”. Mogą oni bez trudu blokować lub sabotować programy „naprawy świata”. Kluczowym momentem jest tu horyzont strategiczny, jaki przyjmują wielkie korporacje. W przypadkach, kiedy będzie on dostatecznie długi, można liczyć, że inicjatywy podejmowane w ramach współpracy międzynarodowej mogą zostać uznane za opłacalne, a nawet godne wsparcia. Mając dostęp do najlepszych ekspertyz i wszelkich danych, grupy kapitałowe mogą wyliczyć sobie, że poświęcenie części doraźnych zysków w dłuższej perspektywie jest zasadne. Rachunek ten może jednak nie wystarczać, jeśli prognozy zakładające powodzenie programu wykażą konieczność zmiany systemu politycznego. Takiego toku wydarzeń również nie można wykluczyć (G.W. Kołodko, Od ekonomicznej teorii…).
Problemy kulturowe
Inny problem związany z projektami obrony przed globalnymi zagrożeniami cywilizacyjnymi dotyczy trwałości osiąganych rozwiązań politycznych. Można wyobrazić sobie, że uda się narzucić powszechnie pewne minimum porządku demokratycznego. Jednak umożliwienie w ten sposób ogromnych transferów na rzecz „biedniejszego Południa” stworzy pokusę powrotu do rozwiązań autorytarnych.
Istota tkwi w niedostatkach kulturowych podstaw systemu demokratycznego w krajach pozbawionych takiej tradycji. Jak długo demokratyzacja będzie kojarzona z poprawą jakości życia, tak długo nie będzie budzić otwartego sprzeciwu. Oddolne poparcie dla takiego ładu społeczno-politycznego wymaga przemian w sferze instytucji nieformalnych (postaw, nawyków, stereotypów) i wynikających stąd zmian systemów wartości.
Masowa edukacja i dostęp do pozytywnych wzorców kulturowych mogą temu sprzyjać, zwłaszcza w przypadku młodego pokolenia. Jednak akceptacja demokratycznego ładu i państwa prawa może być wysoce powierzchowna, a wyobrażenia na temat ich funkcjonowania zafałszowane.
To, co przeciętny obywatel kraju słabiej rozwiniętego wie na temat cywilizacji europejskiej, pochodzi z reklam i z dostępnych nie tylko w Internecie produktów, takich jak filmy, gry komputerowe. Nie ma on, bo nie może mieć, pojęcia ani o obowiązujących normach prawnych, które w najlepszym razie są nic nie mówiącym zapisem, ani o niepisanych normach zakorzenionych w takich społeczeństwach i przez „starych” mieszkańców uważanych za oczywiste. Może to być przyczyną konfliktów, w tym również – niezawinionych przez żadną ze stron.
Nie jest też oczywiste, że sama idea „naprawy świata” w kształcie, w jakim powstaje w UE, nie jest skażona europocentryzmem. Zwłaszcza w relacjach z krajami Dalekiego Wschodu przeszkodę mogą stanowić różnice systemów wartości obowiązujących w obu typach społeczeństw.
Wobec nieprzystawalności systemów aksjologicznych współpraca w wielu obszarach może okazać się niemożliwa. Przezwyciężanie wielowymiarowego kryzysu wykonalne jest tylko w globalnej skali, ale przy daleko posuniętej dobrowolności działań współpracujących podmiotów. W innym przypadku efekty programu mogą okazać się nietrwałe i cały proces trzeba będzie zaczynać od początku, przy coraz bardziej zbliżającym się „klifie Seneki” (momentu, w którym siły entropii społecznej i fizycznej zaczynają przeważać nad ludzką zdolnością do materialnego i kulturowego odtwarzania podstaw cywilizacji).
Ratowanie cywilizacji
Problem znalezienia wspólnych mianowników różnych systemów kulturowych jest wyzwaniem dla współczesnej antropologii i socjologii kultury. „Ratowanie cywilizacji” można rozpatrywać też jako przypadek całościowej zmiany instytucjonalnej. Jest niemal pewne, że wiedza o zagrożeniach globalnych i zetknięcie się z ich poszczególnymi objawami stanowią dostateczny bodziec do tworzenia się nowych instytucji nieformalnych (przede wszystkim artykułowanych publicznie żądań odwrócenia zaobserwowanych trendów, vide akcja Grety Thundberg).
Nowe, upowszechniające się postawy w ramach procesu zmiany instytucjonalnej przechodzą przez fazę formalizacji. Obserwujemy już tego początki. Formalizacja ta może przybierać postać umów międzynarodowych, przyjmowanych przez poszczególne państwa programów polityki, owocujących odpowiednim ustawodawstwem szczegółowym, a w perspektywie – tworzenia agend międzynarodowych realizujących działania zaradcze i kontrolne.
Z natury swojej proces formalizacji przebiega w sposób nieuporządkowany. Jego słabą stroną jest koordynacja kroków wykonywanych przez niezależne od siebie, suwerenne państwa. Normy kreowane w podobnych celach mogą kolidować ze sobą, jeśli konsekwencje ich wprowadzania nie będą z góry przewidywane, a same normy uzgadniane z państwami, które mogą odczuwać owe konsekwencje. Brak jest obecnie ciał, które mogłyby sprostać takiemu zadaniu. Byłaby to zapewne rola dla jakiejś nowo powstałej agendy ONZ, gdyby pozycja polityczna ONZ była dziś mocniejsza.
Przekonanie o potrzebie walki z zagrożeniami może stanowić zalążek „społeczeństwa globalnego”, jeśli nie będzie ograniczać się do elit intelektualnych i co bardziej postępowych polityków.
Jednym z nieuchronnych aspektów zmiany instytucjonalnej jest zjawisko nostalgii instytucjonalnej. „Instytucje są bardziej trwałe niż organizacje i podmioty, których działanie regulują. W istocie usztywniają system społeczny. Jest tak dlatego, że zmiana porządku instytucjonalnego zawsze pociąga za sobą koszty. Dlatego instytucje często funkcjonują siłą inercji: są, bo były” (J. Hausner, Społeczna czasoprzestrzeń gospodarowania).
Namacalnym przejawem tego zjawiska jest podtrzymywanie przez struktury administracyjne wzorców zachowań, do których urzędnicy przywykli i pomijanie sprzeczności pomiędzy tymi zachowaniami a wymogami narzuconymi przez nowe sytuacje i nowe normy. Pojawia się to nawet w krajach o tradycyjnie sprawnej administracji i o wysokim poziomie edukacji.
W krajach, gdzie normalny tok funkcjonowania administracji zostanie zakłócony przez wyzwanie, jakim będzie dystrybucja napływających w ramach programu środków pomocowych, nostalgia instytucjonalna będzie jeszcze silniejsza. Nieufność wobec nowych, w jakimś stopniu odbieranych jako narzucone, rozwiązań będzie naturalną reakcją i może spowalniać realizację wdrażanych programów.
Skutki kryzysu COVID-owego
Kryzys ekonomiczny wywołany pandemią wydobył na powierzchnię zjawisk i wyostrzył niejednoznaczności terminu „globalizacja”. Nie oznacza on przecież tego samego w odniesieniu do różnych sfer procesów gospodarowania.
Przez sferę realną rozumiem w tym kontekście wytwarzanie dóbr materialnych oraz usług związanych bezpośrednio z tymi dobrami (w tym – tradycyjny handel). Natomiast sfera wirtualna obejmowałaby usługi świadczone za pośrednictwem Internetu, działalność finansową (w tym – spekulacyjną), reklamę, obrót informacją i wiedzą, a także usługi edukacyjne w części, która nie wymagałaby wsparcia wytwarzanymi dobrami materialnymi.
Skutki kryzysu pandemicznego są dla każdej z tych sfer zasadniczo odmienne.
Sfera realna kurczy się. Redukcja popytu i ograniczenia wynikające z niemożności wytwarzania określonych dóbr, a zwłaszcza usług w warunkach nasilonej pandemii, przekładają się na regres tej sfery.
W sferze wirtualnej tendencje są inne. Popyt na usługi dostępne za pośrednictwem sieci wzrasta ze względu na zamknięcie ludzi w domach, „podłączenia” ich do sieci przy okazji masowej pracy zdalnej, wreszcie – ze względu na większy zasób czasu wolnego, zaoszczędzonego dzięki rezygnacji z czasochłonnego przemieszczania się.
Różnice pomiędzy sytuacją w obu sferach będą się pogłębiać. Sfera realna przechodzić będzie proces deglobalizacji. Likwidacja związanych z procesami produkcji długich łańcuchów dostaw i kooperacji oraz skupienie się na rynkach krajowych czy lokalnych, do potrzeb których muszą teraz dostosowywać się podmioty tej sfery, stanowi zaprzeczenie globalizacji. Deglobalizowywać będą się też stopniowo struktury spożycia, gdzie wyraźniej będzie się przejawiać ich specyfika lokalna. Przeciwwagę tej tendencji stanowić może wspierana przez rozwój e-commerce presja wielkich korporacji.
Zatem globalny rynek może się zdywersyfikować. Nie oznacza to bynajmniej, że rynki te przybiorą tradycyjny, podręcznikowy, wolnorynkowy charakter. Globalizacja doprowadziła do konsolidacji większości rynków sektorowych. Wyodrębnione w formie rynków lokalnych fragmenty tamtych rynków nadal pozostaną pod kontrolą wielkich podmiotów gospodarczych. Mogą tu wystąpić dwa przeciwstawne sobie trendy.
Z jednej strony, wyodrębnią się firmy nastawione na lokalną strukturę potrzeb, zmuszone do dostosowania się do niej przez spadek siły nabywczej ludności.
Z drugiej zaś strony, wielcy sprzedawcy będą się starali utrzymać swoją pozycję, obniżając ceny kosztem jakości homogenicznych, wytwarzanych masowo produktów. Ten wariant reakcji pojawi się zapewne na rynkach dóbr trwałego użytkowania (RTV, AGD), a być może także na rynku napojów gazowanych. Deglobalizacja sfery realnej nie będzie zatem konsekwentna.
Mniej zmian nastąpi na rynkach dóbr inwestycyjnych. Długie łańcuchy dostaw zostaną przerwane, ale globalny charakter rynku utrzyma się w związku z homogenicznością struktury popytu. Technologie i wynikające z nich zapotrzebowanie na dobra inwestycyjne nie różnią się w zależności od lokalnej specyfiki i nie podlegają ani czynnikom kulturowym, ani – w zasadzie – zmianom mody. Podejście globalne w badaniach tego rynku nadal będzie miało sens.
Zmiany w sferze wirtualnej także będą wewnętrznie zróżnicowane.
Finansyzacja gospodarki globalnej uniezależniła w znacznym stopniu świat finansów od wszystkiego, co zachodzi w sferze realnej. Wysoka rentowność transakcji spekulacyjnych będzie skłaniać do skupiania tu kapitałów. Poszczególne segmenty tej sfery rozwijać się będą w różnym tempie w zależności od różnic w poziomie rentowności. Dekoniunktura na rynku dóbr konsumpcyjnych stworzy dodatkowe zapotrzebowanie na usługi reklamowe i pokrewne im usługi dotyczące manipulacji wyborami konsumentów.
Prawdopodobną strategią będzie wzbudzanie zainteresowania tymi dobrami i usługami, które nadal mogą być wytwarzane masowo. Niekoniecznie będzie się to sprawdzać w sektorze rozrywki (entertainment), gdzie atrakcyjność oferowanego produktu opiera się na jego wyjątkowości. Wysiłki dotyczące lansowania określonych mód czy trendów konsumpcji pozostaną nadal globalne, natomiast ich skuteczność będzie już zróżnicowana.
A co z kapitalizmem?
Last, but not least, kwestią perspektywy globalnej pozostaje, wywołana wyraźniej przez kryzys, kwestia dalszego trwania ustroju kapitalistycznego, rozumianego jako kapitalistyczna gospodarka rynkowa. Teza o tym, iż formacje ustrojowe nie są wieczne, była już podnoszona. Nie ulega wątpliwości, że jeśli środki zaradcze mające neutralizować lub łagodzić zagrożenia wiążące się z poszczególnymi kryzysami okażą się zbyt nieskuteczne, to rozpad istniejącego systemu społeczno- gospodarczego jest nieunikniony. Nie można wykluczyć, że opór beneficjentów dotychczasowego stanu zahamuje proponowane, niezbędne przeobrażenia (G.W. Kołodko, Od ekonomicznej teorii…).
Nie musi to oznaczać natychmiastowego „końca kapitalizmu”. Możliwe są w tym względzie co najmniej trzy warianty scenariusza.
Załamanie się systemu może oznaczać głęboki regres cywilizacyjny.
W takiej dystopijnej perspektywie dominujące rozwiązania ustrojowe będą zależeć od głębokości owego regresu, a więc od stopnia zaradności poszczególnych zbiorowości, które przetrwają katastrofę cywilizacyjną. Mało prawdopodobne, aby w takiej sytuacji udało się odbudować globalny system finansowy; nie jest też oczywiste przetrwanie gospodarki pieniężnej jako takiej. Z takiego poziomu kapitalizm może jawić się jedynie jako odległa i bynajmniej niezbyt prawdopodobna wizja przyszłości.
Niektórzy autorzy uważają, że regres gospodarczy może zachodzić stopniowo i zachodzi już jako swoisty „de-growth”. Kwestia przeciwdziałania konsekwencjom kryzysu musiałaby być zatem ujęta inaczej. „Kapitalizm, jaki znamy skończył się. Zamiast temu przeczyć, lepiej wykorzystać pozostałe zasoby na dokonanie przebudowy cywilizacyjnej i zamianę niedoskonałego «nie-wzrostu» na proces kontrolowany” (E. Bendyk, W Polsce czyli wszędzie).
Drugi wariant scenariusza zakłada masowe ruchy oddolne, spełniające oczekiwania wiążące się z inicjowanymi już projektami „naprawy świata”. W tym optymistycznym scenariuszu kapitalizm zachowałby szereg swoich instytucji, które nabrałyby jednak fasadowego charakteru. Musiałoby się pojawić wiele nowych instytucji, odpowiadających potrzebom chwili. Czy jednak ustrój odrzucający postawę indywidualistycznego egoizmu będzie nadal kapitalizmem? Budowa nowej, nastawionej przede wszystkim na przetrwanie cywilizacji kojarzy się raczej z socjalizmem, mimo niezbyt dobrych konotacji tego terminu. Otwartą pozostaje kwestia, czy taki „socjalizm globalny” zachowałby jako dominujący rynkowy charakter regulacji.
Trzeci możliwy scenariusz opiera się na założeniu, iż kształt ustroju wynika z funkcjonujących w nim instytucji, tak formalnych, jak i – co bardziej istotne – nieformalnych. Instytucje te są powiązane genetycznie – z instytucji ogólnych, podstawowych, wynika pojawienie się instytucji bardziej szczegółowych. Instytucje późniejsze historycznie powstają w sytuacjach, gdy dotychczasowe ujawniają swoją nieprzystawalność do bieżących realiów.
Zmiana instytucjonalna obejmuje tylko te instytucje, których oddziaływania ludzie są świadomi – normy prawne oraz te instytucje nieformalne, które są w jakiś sposób wyartykułowane, a dzięki temu – respektowane.
Niektóre pierwotne instytucje zostają zepchnięte do poziomu matrycy instytucjonalnej, skąd działają nadal, lecz niekoniecznie przy świadomym udziale podlegających im jednostek. Co najmniej dwie z nich mogą rzutować na kształt ustroju w chwili przesilenia. Są to zawłaszczanie i dominacja.
Zawłaszczanie jest instytucją powstałą w wyniku pierwotnego kontaktu człowieka i przyrody. To ona była pierwszym obiektem zawłaszczania. Na tym tle wyłoniła się instytucja pochodna – własność prywatna, a także możliwość zawłaszczania ludzkiej pracy (niewolnictwo, podległość feudalna, najem pracy), (M. Miszewski, Aksjologiczne podstawy kapitalizmu). Dominacja jako charakterystyczny typ relacji stanowi jakby rewers zawłaszczania.
Warunkiem zawłaszczania jest podporządkowanie sobie przedmiotu i/lub podmiotu, który jest zawłaszczany. Bez dominacji niemożliwe byłoby zapoczątkowanie gospodarki rynkowej (choć już nie – wymiany towarowej) i rozwój społeczny prowadzący do kapitalizmu w jego obecnej postaci.
Rolę dominacji, a zarazem przeobrażenia systemu na niej opartego podkreśla Kacper Pobłocki: „Jeśli spojrzymy na współczesny kapitalizm jako na system społeczny, zobaczymy, że wywodzi się on ze znanej od bardzo dawna instytucji niewolnictwa. Starożytność, średniowiecze czy nowoczesność wcale nie stanowią wynikających z siebie epok czy faz rozwoju, ale są modyfikacjami kapitalizmu jako systemu opartego na niewolnej pracy – bez względu na to, czy przymus ma charakter militarny, prawny, polityczny czy ekonomiczny” (K. Pobłocki, Kapitalizm – historia krótkiego trwania).
Podejście przyjęte przez cytowanego autora może być dyskusyjne, trudno jednak zaprzeczyć, że przymus różnego typu stanowi wspólną cechę systemów gospodarowania opartych na regulacji rynkowej. Można zatem mieć wątpliwości, czy nawet największe zagrożenia będą dostatecznie szokiem silnym na tyle, żeby wykorzenić instytucję leżącą u podstaw całego dotychczasowego rozwoju.
Koniec zasobów - koniec kapitalizmu
Jedną z konsekwencji utrwalonej i zakorzenionej instytucji zawłaszczania jest narcyzm, rozumiany jako niezdolność ludzi do postrzegania innych inaczej niż jako środków służących do zaspokajania własnych jednostkowych potrzeb. Narcystyczna jednostka jest zdolna do współpracy z innymi tylko na zasadzie dominacji i instrumentalnego traktowania (M. Nussbaum, Monarchy of Fear. A Philosopher Looks at Our Political Crisis).
Jeśli takie postawy będą dominować, to scenariusz zbliżania się do „klifu Seneki” nie musi się kończyć upadkiem ustroju, ale z pewnością – katastrofą ekologiczną. Brak będzie bodźców do zatrzymania dotychczasowego toku funkcjonowania systemu.
Rozważając taką sytuację, Edwin Bendyk nie dochodzi wprawdzie do katastroficznej konkluzji, ale konstatuje: „Kapitalizm nie może się zatrzymać, kapitał musi nieustannie cyrkulować w poszukiwaniu największych stóp zysku, a efektem tej samonapędzającej się logiki jest nieustanny postęp technologiczny, za którym idzie wzrost ilościowy w postaci przyrastającego bogactwa…” (E. Bendyk, W Polsce, czyli wszędzie).
I nieco dalej: „Natura przez długi czas (w istocie ciągle jeszcze tak jest) traktowana była jako nie-ludzki i poza-społeczny świat zewnętrzny – tym samym pozbawiony wartości, a więc tani. Tania natura, zasób który nic nie kosztuje, do dziś jest jednym z zasobów, których eksploatacja daje zysk i wartość dodatkową”. Skoro natura i jej zasoby mają skończone rozmiary, a kapitalizm „nie może się zatrzymać”, to nieuchronne wyczerpanie się zasobów oznacza jednocześnie koniec kapitalizmu.
Niezależnie od tego, który z przedstawionych scenariuszy miałby się spełnić, potrzeba globalnego oglądu rzeczywistości w ich świetle jest bezsporna.
W przypadku scenariusza przewidującego powolny regres ustroju i deglobalizację, w toku trwania tego procesu istotne pozostają wzajemne powiązania zachodzących zmian, a ewentualne prawidłowości dadzą się rozpoznać jedynie przez porównania w globalnej skali.
Ujęcia lokalne nabiorą sensu dopiero po ustaniu tego procesu. Nie musi to oznaczać bynajmniej pełnego odtworzenia wszystkich państw narodowych – zamknięte gospodarki mogą przybierać inny kształt, nawet mniejszych niż pierwotnie jednostek terytorialnych.
W przypadku scenariusza zakładającego gwałtowne załamanie systemu, relacje pomiędzy wielkimi grupami kapitałowymi, będącymi głównymi aktorami tego procesu, dostrzegalne mogą być wyłącznie w globalnej perspektywie.
Wreszcie jedyny pozytywny scenariusz oznacza globalną współpracę społeczności wszystkich krajów, skąd perspektywa globalna wynika w oczywisty sposób.
Maciej Miszewski
Jest to druga, ostatnia, część obszernych fragmentów eseju prof. Macieja Miszewskiego „Perspektywa globalna i jej implikacje w kontekście wielowymiarowego kryzysu społeczno-gospodarczego” opublikowanego w miesięczniku Ekonomista nr 5 z 2021 roku, www.ekonomista.info.pl
Pierwszą część zamieściliśmy w numerze SN1/22.
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3835
Z prof. Jerzym Kleerem z Komitetu Prognoz PAN Polska 2000 Plus rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, głosi pan pogląd, iż wzrost gospodarczy nie przekłada się automatycznie na dobrobyt ludności, gdyż zależy on w dużej mierze od systemu kulturowego.
Rozmawialiśmy o tym prawie dwa lata temu*, kiedy w Polsce nie było jeszcze tak głębokiego kryzysu gospodarczego. Jak pan ocenia wpływ systemu kulturowego na sposób radzenia sobie z kryzysem przez Polaków?
- Moje poglądy w stosunku do roli systemu kulturowego nie tylko, że nie zostały zachwiane w ostatnich latach, ale uległy wzmocnieniu. Gdybyśmy z tego punktu widzenia rozpatrywali nie tylko Polskę, ale i całą Europę, to właśnie dzisiaj czynnik kulturowy daje o sobie znać znacznie silniej niż w przeszłości.
Wynika to stąd, że różnice w systemie kulturowym w warunkach względnej prosperity są nieduże.
Proszę zwrócić uwagę na hałaśliwość i jałowość naszych dyskusji politycznych czy społecznych. Właściwie nie dogadano się co do żadnego punktu w zakresie długofalowej strategii rozwoju Polski. A przecież pokolenie, które u progu transformacji miało ok. 15 lat, często dzisiaj już rządzi. I podejrzewam, że przez te lata nauczyło się niewiele. Głównie tego, że o sukcesie decyduje ilość posiadanych pieniędzy, a więc tego, co jest elementem najbardziej skrajnego rozumienia teorii neoliberalnej.
- Dziwne, że w kraju tak katolickim jak Polska, młode pokolenie hołduje takim właśnie wartościom...
- Bo Polska jest nie tylko krajem katolickim, ale także chłopskim. Otóż chłop, niezależnie jak często chodził do kościoła i się spowiadał, kiedy tylko mógł wyrwać coś sąsiadowi, to wyrwał. I to zostało, gdyż zmiany w pewnych obszarach systemu kulturowego dokonują się przez wiele pokoleń. Tak samo jest z zaufaniem do państwa, które nie kształtuje się w ciągu jednego pokolenia.
Proszę zwrócić uwagę, jak duża jest w Polsce szara strefa, jak Polacy łamią prawo na co dzień. To wszystko wynika z systemu kulturowego ukształtowanego historycznie. I z tego punktu widzenia nic się do dzisiaj nie zmieniło. W Chinach przez 5 tysięcy lat utrwalano przekonanie, iż państwo jest najważniejsze. I to przekonanie weszło do chińskiego systemu kulturowego.
- No to mamy jeszcze jakieś 4 tysiące lat przed sobą...
- A trzeba pamiętać, że Chiny były zawsze niezależne i były światową potęgą, na którą przypadało w 1800 roku ponad 20% światowego PKB, czyli więcej niż obecnie. Co więcej – u nas w dodatku panuje ideologia, upowszechniana także przez media, która utrwala stereotypy przeszłości jako wytyczne dla przyszłości.
W książce Reinhardta Kosselecka Warstwy czasu. Studia z metahistorii, jaka ostatnio się ukazała, autor wykazuje, że przeszłość wytycza w dużym stopniu przyszłość. Nie w sensie materialnym, ale kulturowym. W Polsce pewien typ zależności od przeszłości pozostanie zatem niezależnie od tego, jak szybko idziemy do przodu i co osiągamy materialnie.
Widzimy, że w ciągu ostatnich 20 lat Polska dokonała wielkiego skoku w zakresie wytwarzania materialnego, natomiast dyskusyjne jest, na ile dokonała skoku cywilizacyjnego?
Weźmy np. edukację – jesteśmy w pierwszej dziesiątce w rankingu liczby studentów na 100 tys. mieszkańców, ale okazuje się, że jakościowo są oni gorsi niż ci sprzed 20 laty.
Otóż ilościowe zmiany są ważne, ale nie przekładają się na jakość.(Tezę, że wzrost gospodarczy nie przekłada się automatycznie na wzrost cywilizacyjny czy jakościowy postawiłem, kiedy powstawał w Komitecie Prognoz PAN pomysł raportu Polska 2050**). Gdyby brać pod uwagę np. edukację w Wielkiej Brytanii, brytyjską ochronę zdrowia, transport publiczny, pomoc mieszkaniową dla ubogich, ochronę wykluczonych, czy ogólnie biorąc – jakość życia, to porównanie wypada dla nas fatalnie, choć tam współczynnik Giniego, świadczący o zróżnicowaniu dochodowym, jest tylko nieco wyższy niż u nas. Co więcej, dzisiaj, kiedy mamy problem zagrożeń globalnych jako czynników rozwoju, nie dochodzi do naszej świadomości, że 1% ludności świata dysponuje 38% majątku światowego. W Polsce jeszcze takiej koncentracji nie mamy, ale ten proces postępuje.
Dla nas ciągle jedyną miarą jest stopa wzrostu, czym się chwalimy, albo nie. Ale już nie jakość życia.
- Między innymi dlatego młodzi uciekają za granicę...
- Od lat marnotrawimy największe bogactwo jakie mamy, tzn. pracę wykształconych obywateli. Zgadzamy się, aby ci najzdolniejsi, najlepiej wykształceni wyjeżdżali. Likwidujemy instytuty naukowe, które przecież coś wnosiły do procesów innowacyjnych, ponieważ wychodzimy z założenia, że prościej jest kupować licencje niż wytwarzać coś samemu. Otóż rozwój imitacyjny już z definicji wskazuje, że jest się w ariergardzie, a nie na przodzie.
Chiny, które żeby nadrobić swoje zapóźnienie, kradną gdzie mogą rozwiązania techniczne, wydają ponad 3% PKB na badania i rozwój oraz kształcą poza swoimi granicami 2 mln studentów – przyszłe kadry dla swojej gospodarki. Trzeba pamiętać, że imitacyjny rozwój jest konieczny dla kraju, który chce dołączyć do czołówki, ale winien być wspomagany rozwojem autonomicznym. Myśmy o tym zapomnieli i przechodzimy nad tym do porządku dziennego. W gruncie rzeczy od 2000 roku nasze nakłady na B+R procentowo nie wzrastają – jak byliśmy ubodzy, tak jesteśmy.
- Jak podał Eurostat, w 2011 roku na badania i rozwój w Polsce wydawaliśmy zaledwie 74 euro, przy średniej w UE 510 euro...
- Każdy, kto ma pewną wizję, każda partia, która oprócz własnych celów ma na względzie długookresowy interes narodu, państwa, musi się dogadać z opozycją co do wspólnych celów. Bo pewne sprawy ważne dla rozwoju społeczeństwa i państwa nie zależą od ideologii. To, czym my się chwalimy nie jest znów tak wspaniałe, a młode pokolenie patrzy na ten postęp przez pryzmat swojej sytuacji.
Pojawiają się np. ważne zjawiska, których się także nie uwzględnia, jak przesunięcie ludności ze wsi do miasta. Dzisiaj w skali świata 50% ludności mieszka w miastach i wszelkie przewidywania wskazują, że będzie to wkrótce ok. 65%. Oznacza to, że i nasze miasta muszą funkcjonować całkiem inaczej – trzeba na nowo rozwiązać i zadbać o sprawy transportu, opieki społecznej, zdrowotnej, bezpieczeństwa, edukacji, mieszkalnictwa. Przechodzimy bowiem z cywilizacji przemysłowej do cywilizacji wiedzy. To powoduje rozpad tradycyjnych klas społecznych – dzisiaj nie ma już klasy robotniczej, mieszczaństwa, inteligencja została zdegradowana. Nawet partie nie przywiązują się już do określonych klas, nie mówiąc już o takich organizacjach jak związki zawodowe, grupujące w Polsce zaledwie 5% pracowników.
- Ale to tylko w Polsce, bo związki nadal są silne we Francji, Szwecji, Niemczech...
- Bo to też jest sprawa czynnika kulturowego – protestantyzmu, który kładzie nacisk na oddolne inicjatywy ludzi w przeciwieństwie do katolicyzmu mającego organizację hierarchiczną. W Polsce, jeśli brać pod uwagę tylko brak zaufania do państwa i religię, nie mówiąc o elementach cywilizacji agrarnej, to widać tworzywo, z jakiego jesteśmy ulepieni. Ono jest sprzeczne z nowymi trendami w rozwoju społecznym – nowoczesna cywilizacja informacyjna (czy wiedzy) zmusza bowiem do działania kolektywnego. My natomiast jesteśmy wychowani w kulcie indywidualizmu. Ale to też jest element systemu kulturowego.
Partie opozycyjne muszą się więc dogadać, bo inaczej rozpadnie się system polityczny. W jednej z prognoz do 2050 roku, jakie przeglądałem, autorzy podzielili 100 państw na 3 grupy – od najszybciej się rozwijających (powyżej 5% rocznie), poprzez grupę średnią (pow. 3%) i o najniższym tempie rozwoju (poniżej 3%). Polska znalazła się w ostatniej grupie. Mamy szansę przesunięcia się do grupy średniej pod warunkiem, że nastąpią głębokie zmiany infrastrukturalne, ale na to się nie zanosi, gdyż fiskalizm państwa będzie musiał narastać, z racji ogromnych zobowiązań państwa i jego malejących dochodów.
Przypuszczam, że w najbliższym czasie trudno będzie zmieniać nawet te najważniejsze elementy systemu kulturowego, które nam przeszkadzają: tradycję, religię, brak zaufania do państwa. Więzi wspólnotowe nie istnieją, zaufanie do państwa jest w granicach 16-18%, tradycje – nie widać zmian w ocenie przeszłości.
- Mimo że rządzą nami od 20 lat prawie wyłącznie historycy...
- W gruncie rzeczy ciągle mamy wzorce XIX-wieczne, bo nawet jeśli wracamy do II Rzeczpospolitej, to nie potrafimy jej poważnie zdiagnozować. My nawet nie umiemy pokusić się o refleksję nad systemem socjalistycznym. Dzisiaj, 3 lata po napisaniu raportu dochodzę do wniosku, że wszystko się sprawdza.
Jako optymista wierzę jednak, że UE nie rozpadnie się, a jej wpływ na Polskę będzie znaczący, chociażby z jednego powodu – konieczności przetrwania. Unia nas zmusi do większej kooperacji wewnętrznej, do bardziej racjonalnego myślenia polityków - w interesie państwa i społeczeństwa polskiego.
Dziękuję za rozmowę.
*Zaklęte koło SN 12/11
**Polska w perspektywie 2050 SN 1/12 oraz Larum grają, a wodzów brak SN 2/12
- Autor: Lech Zacher
- Odsłon: 3835
Trudno sobie wyobrazić świat bez miast. Urbanizacja to stary proces związany z koniecznością osadnictwa (przestrzennego usadowienia) rosnącej ludności – lokalnie i globalnie. Urbanizacja to jeden z najważniejszych procesów (i megatrendów) cywilizacyjnych, kulturowych, także politycznych. Już starożytne państwa-miasta były tego dobrym przykładem.
Urbanizacja to proces tworzący strukturę, nie tylko techniczną. O ile kiedyś miasta były niejako „wyspami w morzu” terenów niezurbanizowanych, to obecnie już ponad połowa ludzkości w nich zamieszkuje.
W procesach urbanizacyjnych trudno znaleźć jakąś harmonię. Jej brak wynika z żywiołowości rozwoju gospodarki (rynku), procesów demograficznych oraz techniki.
Miasta to obiekty techniczne, powiązane techniczną infrastrukturą (energetyczną, transportową, teleinformatyczną itp.). Ich rozwój nie ma „kognitywnych zahamowań”, choć zależy od nakładów. Będą zapewne miasta podziemne, podwodne, na sztucznych wyspach, w przestrzeni okołoziemskiej, itd. Ograniczenia typu technicznego będą przezwyciężane.
Popyt na mieszkania i domy jest funkcją rozwoju demograficznego (ograniczeniem jest dostępność finansowa). Rozwój demograficzny trudno jest – zwłaszcza na dłuższą metę – kontrolować. Czy w miarę wzrostu gospodarczego, dobrobytu i emancypacji kobiet przyrost naturalny będzie spadać? Takie były doświadczenia zachodnie, ale czy okażą się one uniwersalne - nie wiadomo.
Rozwój gospodarczy zapewniający podaż technologii i obiektów urbanizacji oraz efektywny popyt obywateli (daje bowiem zatrudnienie, a więc płace, emerytury, zasiłki itp.) również charakteryzuje się turbulencjami, kryzysowością, nierównomiernością. Oczywiście, próby kontroli owych żywiołowości były i są prowadzone w różnych krajach i w różnych okresach (interwencjonizm państwowy, polityka demograficzno-społeczna, zarządzanie techniką, oddziaływanie edukacyjne). Jednakże nie są one w stanie przeobrazić „naturę” owych żywiołowości.
Stąd wniosek, iż procesy urbanizacji (i pochodne) nie dadzą się skutecznie i na wielką skalę sterować. De facto stanowią one kontekst rozwojowy, co istotne dla rozważań futurologicznych oraz działań podejmowanych w imię (racjonalnego i humanistycznego) współkształtowania przyszłości świata. Utrudnieniem dla takich działań jest silnie rosnąca złożoność świata, systemów socjotechnicznych oraz jednoczesna dywersyfikacja warunków, strategii, społeczeństw, kultur, itp.
Symbol postępu i … pułapka
Urbanizacja jest poczytywana często za symbol postępu, bowiem oferuje wielkie szanse i możliwości lepszego życia mieszkańcom miast. Są one faktem. Jednakże po przekroczeniu pewnej skali staje się pułapką, z której w praktyce nie ma dobrego czy żadnego wyjścia.
Urbanizacji nie da się cofnąć (pomijając wojnę nuklearną, globalną epidemię czy takąż katastrofę ekologiczną). Można przyjąć, iż przekroczenie skali już nastąpiło, bowiem ponad 50% ludzi świata mieszka w miastach i megatrend urbanizacyjny się utrzymuje.
Ludzi jest coraz więcej i muszą gdzieś mieszkać (zajmować jakąś przestrzeń).
Nie da się przezwyciężyć cielesnej przestrzenności ludzi. Stłoczenie, częste w miastach, jest półśrodkiem jedynie. Problem pogarsza „epidemia” otyłości, która może wpływać na architekturę, transport, infrastrukturę ochronę zdrowia, itp. Mami się więc ludzi perspektywami zasiedlenia (kolonizacji) Kosmosu, nie przejmując się ewentualnymi barierami technicznymi i kosztami przesiedlenia ok. 10 mld ludzi i stworzenia im warunków do życia.
Wielkie miasta, aglomeracje, konurbacje, megacities, megalopolis mają wielką siłę przyciągania (można się dopatrywać nawet ich pewnej magii czy „metafizyczności”). Są innym przeobrażonym technicznie i organizacyjnie środowiskiem życia.
Historycznie powstawanie i rozwój miast opierały się w dużej mierze na ich funkcjonalności wobec potrzeb (klasyczna ich triada to władza, gospodarka, religia, czyli zamek, rynek, katedra). Był też element specyfiki, np. miasta obronne, ośrodki władzy, ośrodki handlu, centra przemysłowe; współcześnie to centra finansowe, ośrodki wiedzy (stąd koncepcja Knowledge Cities), centra władzy politycznej i skupiska biurokracji, również centra usług i kultury (nie wszędzie i nie jednakowo).
Sztuka zarządzania
Kumulacja funkcji i rozrost ilościowy czyni miasta trudnymi do zarządzania. Ważne dla rozwoju gospodarki i kultury mieszczaństwo zaczyna być zdominowane przez ludność napływową, przez imigrantów, także turystów. „Napływowi” trudno się integrują, muszą się dostosować. Są dla miasta „zewnętrznością”. Oznacza to konflikty ze strony biednych przedmieść, slumsów, faweli, bankrutujących centrów, kontrkulturowych czy kontrsystemowych (np. typu Occupy Wall Street). Zatem „napływowość” i konfliktowość to nieodzowne cechy współczesnych wielkich miast, zarówno w krajach bogatych, jak i biednych, choć nierówno.
Z kumulacji i rozrostu jest wiele korzyści, zwłaszcza korzyści skali w wielkości rynku i konsumpcji oraz dostępności siły roboczej z określonymi kompetencjami. Nie tylko ważna jest tania siła robocza (np. w usługach czy budownictwie), ale też wysoko wykwalifikowani specjaliści (jest to tzw. brain drain).
Wielkie miasto to skomplikowany twór techniczno-organizacyjny wymagający wielu pracowników i specjalistów, by funkcjonować. Dla masowego klienta miasto to wielkie galerie handlowe oraz sieć rozrywkowa. Dla bardziej elitarnego to centra edukacji i kultury (wysokiej).
Trudno jednak ocenić co per saldo przeważa i wygrywa: czy „świeża krew” elementów napływowych przyczynia się do – wielowymiarowo, także jakościowo ocenianego – postępu, czy odwrotnie – ulega jakiemuś „prawu spadających przychodów”.
Społeczeństwo wiedzy nie jest pewną przyszłością realną dla wszystkich państw. Problemem jest, co wnoszą imigranci i napływowi (np. warszawskie „słoiki”) - postęp czy degeneracje (typu popkulturowego) dawnego miejskiego stylu życia (np. w typie krakowskiego mieszczaństwa).
Miejsce konfliktów
Problemem, nie tylko społecznym, wielkich miast jest bezrobocie i bezrobotni, czyli grosso modo tzw. prekariat – młodzi, często wyedukowani, szukające pracy kobiety, migranci. Utowarowienie edukacji, pracy, kultury, życia, sprzyja powstawaniu prekariatu i czyni zeń „niebezpieczną klasę”.
W skali globalnej tzw. globalny proletariat to również problem dotyczący wielkich miast. Czyż rodzi się (znowu) pokolenie buntu, krajowe (związane z usieciowieniem) oraz globalne związane z anty- i alterglobalistami oraz z globalnym usieciowieniem (dobrym przykładem jest ruch Anti ACTA)? Usieciowienie społeczeństw oznacza przechodzenie działań i życia ludzi z realnego świata (w tym wielkich miast) do cyberprzestrzeni. Powstaje nowy model ruchów społecznych, dawniej często tylko miejskich, obecnie coraz bardziej – dzięki Sieci – globalnych. Konfliktowy potencjał wielkich miast – mimo zmakdonaldyzowania i konsumpcjonizmu – niebezpiecznie rośnie. Obok wcześniej sygnalizowanych przyczyn i okoliczności, trzeba tu wymienić porażkę wielokulturowości. Pozytywna wielokulturowość miejska w świecie drastycznych nierówności oraz głębokich odmienności kulturowych, religijnych, obyczajowych nie funkcjonuje. Widzimy raczej „zderzenie cywilizacji” (by przywołać termin Huntingtona), przybierające nie tylko lokalny (w tym miejski), ale i globalny zasięg.
Krytyka lewicowa mówi wprost o „buncie miast”, szermując – w nawiązaniu do marksizmu – takimi hasłami jak „prawo do miasta” (do przekształcania miast przez mieszkańców jako prawo człowieka), „odzyskiwanie miasta”, „tworzenie miejskich dóbr wspólnych”. Nawołuje się też do miejskiej rewolucji. Ale, być może, buntowniczy mieszkańcy miast będą działać więcej w Sieci, aniżeli w realu?
Niepewna przyszłość
Przyszłość wielkich miast – z punktu widzenia stabilności i postępu – zdaje się niepewna. Co więcej, mimo ich utechnicznienia i usieciowienia, perspektywy przekształcania się społeczeństw informacyjnych (bogatych w informacje) w społeczeństwa wiedzy też budzi wątpliwości, m.in. dlatego, że tzw. klasa kreatywna niekoniecznie wiąże się z wielkimi miastami (zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych uczelnie wyższe mieszczą się w małych miastach czy wręcz w klastrach typu Dolina Krzemowa).
Wielkie miasta i korporacje to raczej domena tzw. yuppies, a nie technicznych innowatorów. Element napływowy (migranci krajowi z terenów wiejskich, z prowincji oraz zagraniczni, często bez kwalifikacji) przyczynia się w niewielkim stopniu do powiększenia elit wiedzy, raczej zwiększa masy, którym brak nie tylko edukacji, ale i kompetencji, obycia miejskiego, kapitału kulturowego. Oczywiście, w długiej perspektywie można założyć, iż ich akulturacja i zdobywane doświadczenie miejskie poprawią się i będą pozytywnym wkładem do potencjału wielkiego miasta. Będzie to, co prawda spóźnione, wyjście z pułapki urbanizacyjnej. Kolejne pułapki, zresztą sygnalizowane po części, wiążą się ze skalą i złożonością. Z jednej strony mamy korzyści skali, ekonomicznie pożądane; z drugiej zaś skala miast i ich problemów często przekracza możliwości i zdolności do ich skutecznego i „na czas” rozwiązywania. Co więcej, wiele zadań, problemów, barier się kumuluje w czasie, generuje nieoczekiwane efekty (emergencje, niespodzianki, wpływ nieoczekiwanych zdarzeń). A im większy obiekt zarządzania, rządzenia, funkcjonowania, życia, im bardziej złożony, tym więcej trudnych do rozpoznania kwestii (wiele rzeczy się nakłada, wzmacnia, zderza, generuje nieprzewidywalne konsekwencje itp.) i do ich rozwiązywania, likwidacji, amelioracji.
W obecnym świecie, gdzie dominuje – zwłaszcza w wielkich złożonych systemach – nieliniowość, chaotyczność, nieobliczalność, niepewność, zmienność, ambiwalentność, potrzeba innych strategii, innych działań – szybkich, wielotorowych, wielopoziomowych, potrzeba odporności, wytrzymałości, elastyczności systemu, by przetrwać i kontynuować swój byt. Czy wielkie miasta-systemy mogą nabrać takich cech (czyli tego, co Taleb nazywa antykruchością) i sprawić, by trudne problemy, konflikty, kryzysy im służyły?
Dla społeczeństwa nadzoru
Megamiasta mają – wynikające z ich skali – ogromne techno-organizacyjne i menedżerskie problemy związane z bieżącym funkcjonowaniem (np. systemów gospodarki komunalnej); mają też wielkie problemy strukturalne („odziedziczone”) oraz wyzwania przyszłości.
W przypadku nowoczesnych, dynamicznych i bogatych miast zależność od szlaku (path dependence) jest relatywnie słaba, odwrotnie jest w megamiastach dawnego Trzeciego Świata, który uwalnia się od tej zależności częściowo, enklawowo, z trudem. Ale i bogate megamiasta mają obszary działania wymykające się spod kontroli państwa i prawa (jak np. gangi miejskie, mafie, przestępczość – zorganizowana i zglobalizowana), nie mówiąc o korupcji. Strukturalny charakter cechuje wyzwania związane z chroniczną biedą, marginesem społecznym, bezrobociem, wykluczeniem (dziś także cyfrowym – digital divide), zdrowotnością biedoty itp., także z wielkoskalowymi protestami społecznymi, zamieszkami, problemami migrantów i gett.
Bezpieczeństwo staje się najwyższym priorytetem, a jednocześnie jego ostra implementacja może zagrażać wolności i demokracji (przykładem może być totalna inwigilacja przy pomocy kamer, podsłuchów, itp.). Społeczeństwo nadzoru (surveillance society) najlepiej się realizuje w megamiastach.
Ośrodki władzy
Wielki potencjał gospodarczy, społeczny i kulturowy megamiast czyni z nich ważne ośrodki władzy, których zasięg jest nierzadko większy aniżeli rządów krajów średniej wielkości. Co więcej, wielkie miasta tworzą – na razie dość dziurawą – globalną sieć, której są węzłami. Władze megamiast są często bardziej realistyczne i sprawne niż postpolityczne rządy, bowiem muszą rozwiązywać konkretne i palące problemy wymagające trafnych decyzji i skutecznych działań. Są też pod silną presją mieszkańców (w krajach demokratycznych – społeczeństwa obywatelskiego).
Selekcja do władz miejskich – na fotele burmistrza i zarządu miast – jest bardziej merytoryczna i opierająca się na zaangażowaniu, kompetencjach, charyzmie (jest wiele przykładów amerykańskich, np. Giuliani, Bloomberg). Stąd idea B. Barbera, by politycy brali przykład z burmistrzów i by ci ostatni odgrywali istotną rolę nie tylko krajową, ale i międzynarodową. Rządzenie (governance) byłoby lepsze, nie tylko w megamiastach.
Sieć władz metropolii mogłaby grać istotną rolę w skali międzynarodowej, a w wielu kwestiach skutecznie zastępować polityków i organizacje polityczne. Taka transformacja rekonfiguracji wpływów to również – chyba pozytywna – pułapka współczesnej urbanizacji. W megamiastach narastają też problemy polityczne. Wiążą się one z żądaniami partycypacji w decyzjach miejskich, np. z określaniem podziału budżetu na zadania (w Polsce jest to tzw. obywatelski budżet partycypacyjny).
Inną ważną kwestią – kontrowersyjną społecznie – jest polityka publiczna i sfera publiczna, jej wielkość, charakter, finansowanie, oddziaływanie na życie mieszkańców miasta. To słaby punkt wielu miast, bowiem istnieje neoliberalna tendencja zawłaszczania tej sfery przez kapitał prywatny. Szczególnie jest to łatwe w krajach mniej rozwiniętych, o marnym prawodawstwie i dużej korupcji, także w krajach tranzycyjnych (jak np. Europa Wschodnia).
Świadomość obywatelska dotycząca wagi i znaczenia sfery publicznej jest mało rozwinięta (co wygodne dla biznesu i klasy politycznej). Nie wiadomo czy rozwój społeczeństwa obywatelskiego będzie wszędzie stanowić wartość dodaną wobec potencjału megamiast, czy też będzie elementem anarchizującym, np. w kwestiach ekologicznych, które z reguły budzą kontrowersje, naruszają interesy biznesowe, lokalne, związane z kontekstami międzynarodowymi.
Nie wiadomo również na ile dynamiczny rozrost sieci megamiast i ich samych jako dominujących węzłów będzie pomocny w rozpoznawaniu i rozwiązywaniu problemów, a na ile będzie problemy te zwielokrotniał.
Megapolis in statu nascendi
Pułapki urbanizacyjne dotyczące wielkich miast polegają na tym, iż wzrostowi ich znaczenia i potęgi (które są rezultatem historycznego trendu i kumulacji pozytywnych efektów) towarzyszy nie tylko przerost skali i możliwości sterowania rozwojem, złożonością i różnorodnością procesów, ale także fundamentalne wyzwania strukturalno-jakościowe. Oto najważniejsze z nich sformułowania w postaci problemów:
- rola wielkich miast w erze postindustrializmu, gospodarki informacyjnej, Nowej Gospodarki, gospodarki opartej na wiedzy (GOW) w perspektywie wirtualizacji i cyfryzacji;
- rola wielkich miast w procesach ewolucyjnych – modernizacji i oddziaływania polityki – na obszary i społeczności „odstające” rozwojowo (teoria rozwoju dualnego czy zależnego rozwoju może być tu zastosowana);
- tranzycja megamiast jako wymóg rozwoju trwałego i zrównoważonego (sustainable development); różne modele;
- wielkie miasta jako element i czynnik ładu międzynarodowego i geopolityki;
- megamiasta w wielohybrydowym świecie (zaawansowanym i zależnym, realnym i wirtualnym;
- globalizacja a megamiasta, ich sieci i relacje (konfliktowość, kooperatywność ponad interesami narodowymi i granicami oraz blokami państw); nowa sieć ekonomiczno-polityczna (kosmopolityczność i pragmatyzm);
- wielkie miasta a cyberprzestrzeń (powiązania, interakcje, pozytywne i negatywne efekty, kooperacja vs rywalizacja – np. w obszarze władzy, prawa, podatków); nie wiadomo jak będzie wyglądał w tej powiększonej przestrzeni społecznej „człowiek miejski” (urban man), sieciowy, transgraniczny, wymykający się jurysdykcji i aksjologii realu;
Potrzeba miejskiej racjonalności, pragmatyzmu, reaktywności i tworzenia ram dla dobrej przyszłości, a także nowej ekonomii miejskiej, bowiem megamiasta to nowy obiekt nie tylko dla praktyki, ale i teorii wzbogaconej przez elementy interdyscyplinarne, socjocybernetykę, teorię systemów, chaosu, złożoności, metody Computational Social Science, Big Data i innych nowych konceptów.
Modele ekonomiczne, polityczne, społeczne, ekologiczne megamiast są dopiero in statu nascendi, stąd obok wyzwań, wiele możliwości, także nieodkrytych jeszcze. Nie wiadomo również jaka będzie odpowiedź rządów, organizacji międzynarodowych oraz ponadnarodowych korporacji na rosnącą potęgę megamiast i ich sieci, zaczynających być globalnymi aktorami.
Lech W. Zacher
Powyższy tekst jest skrótem artykułu „Wpływ wielkich miast na naturę ludzką” zamieszczonego w publikacji Komitetu Prognoz PAN pt. „Megamiasta przyszłości”. Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.