Ekonomia (el)
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 3527
Kiedy pojawił się dług, który stał się obecnie głównym bohaterem światowej gospodarki? Kto za niego odpowiada? Czy długi państw są rzeczywiste czy pozorne?
Jaką rolę pełnią tutaj banki tworzące pieniądz? Czy ich celem jest wyzysk finansowy ludzi, stworzenie planetarnego centrum długu, którego nie pozwolą spłacić, gdyż z niego żyją?
Na ten temat pisze Marek Chlebuś w artykule „Dług”, którego fragment poniżej publikujemy. Śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od redakcji. (red.) Co takiego daje nam ten sektor finansowy, cóż to tak wartościowego, że nie umiemy mu się za to w ogóle wypłacić? Ziarno? Nie. Mąkę? Nie. Chleb? Też nie. No to co nam daje? Pieniądze? No, pieniądze daje, ale jakie? Nie są prawdziwe, bo je tworzy, po prostu wypisując liczby na papierze, albo na dysku komputera. Czy w dobie powszechnej edukacji nie umielibyśmy sobie tych liczb pisać sami? No, umielibyśmy, ale to jest czynność rytualna, prawnie zastrzeżona dla banków. No to może moglibyśmy ignorować te bankowe znaki i stosować jakieś inne, własne? Nie wolno.
Pieniądz bowiem jest obiektem kultu, oficjalnego i przymusowego, a banki to jego świątynie. Władza państwowa przestała być suwerenem, gdy popadła w zależność od instytucji finansowych, którym musi teraz pokornie służyć. To głównie dla nich zniewala lud prawami, łupi podatkami, gnębi urzędnikami, szczuje funkcjonariuszami, to dla nich pilnuje zagrody, poza którą zresztą i jej samej wychodzić nie wolno.
Bardzo trudno sobie to wszystko uzmysłowić. Osłona propagandowa tego porządku jest przepotężna. To zdumiewające, ale wielu ludzi rzeczywiście wierzy, że są wolni, że kształtują swój los, nikomu nie muszą służyć i sami wybierają sobie władze, które niby nimi rządzą. Bezpośrednio nie można tych przesądów atakować, bo nawet jeśli nie jest to karane, i tak będzie nieskuteczne. Nikt nie przyjmie wprost do wiadomości treści aż tak niepoprawnych, obłożonych tyloma potężnymi szyderstwami, piętnami i tabu. Siłą rzeczy, trzeba sięgać do przypowieści i metafor, jako wywołujących mniejszy szok poznawczy.
Stosunkowo trafna i zrozumiała wydaje się tu analogia obozowa, według której władze publiczne nie są dziś szefami ani właścicielami globalnego łagru, tylko raczej jego kapo, wybranymi spośród więźniów, aby ich pilnować. Wyróżniają ich służbowe pałki, większe miski, szersze prycze, ale zamieszkują te same baraki, gdy komendantura spędza czas w milszej scenerii i w ciekawszy sposób. Są te władze zresztą, może nie aż tak jak kiedyś prawdziwi obozowi kapo, ale też powszechnie znienawidzone. I podobnie jak ci kapo, nie mogą otworzyć obozowych bram, nawet gdyby chcieli. Zamki są na zewnątrz.
Podobnie też problem długu finansowego jest zewnętrzny w stosunku do obszaru władzy politycznej oraz gospodarki. Nie tam był tworzony i nie tam daje się rozwiązać. Rzeczywiste rozwiązania będą prawdopodobnie musiały odwoływać się do środków nadzwyczajnych - tak nieprawomyślnych, że mogą się jeszcze wydawać niemożliwe.
Rozwiązania prawo- i nieprawomyślne
Jakie znamy dziś recepty na zadłużenie? Podawane są dwie poprawne politycznie odpowiedzi. Rozwiązanie progresywne (bardzo prawomyślne): Musi wzrosnąć PKB, znaczy trzeba więcej i wydajniej pracować, a przez to też więcej zarabiać, zaś osiągnięte nadwyżki przeznaczać na spłatę długu.
Rozwiązanie oszczędnościowe (prawomyślne): Trzeba więcej oszczędzać i mniej wydawać na życie, a więcej oddawać do banków. Oba rozwiązania są jakoś niezbyt realistyczne, skoro mało które państwo jest w stanie w pełni opłacać odsetki od swojego długu, a bodajże żadne nie próbuje spłacać kapitału. Zadłużenie państw rośnie i rośnie, zresztą zadłużenie gospodarek oraz ludzi też.
Jest też mniej poprawne politycznie, ale realne rozwiązanie.
Rozwiązanie techniczne (mało prawomyślne): Hiperinflacja, czyli zdjęcie ochrony z kreacji pieniądza, przełamanie bankowych monopoli i szybsze dopisywanie zer przy pensjach, niż przy odsetkach. Tego jednak banki nie lubią i zwalczają takie pomysły, wyklinając szkodliwą inflację. Szkodliwą, znaczy taką, której same nie tworzą. Istnieją jeszcze rozwiązania niepoprawne, chociaż historycznie najskuteczniejsze.
Rozwiązanie ustrojowe (przejściowo nieprawomyślne): Zamiana długu na sformalizowane niewolnictwo, a mówiąc żargonem prawniczym - zamiana powinności finansowej na osobistą. Opisuje to już Księga Rodzaju, w historii Józefa w Egipcie, który przy pomocy finansowych zabiegów uczynił z Egipcjan niewolników. Zresztą, również w późniejszej historii niewolnictwo i pańszczyzna miewały zazwyczaj rodowód ekonomiczny. Gdyby to powtórzyć teraz, poniekąd wracalibyśmy do gospodarki naturalnej, w której obywatele przyjęliby formalny status poddanych, bankierzy lordów, a rządy – lordowskich sług. Dzisiaj, w dobie fetyszyzowania praw człowieka, rozwiązanie takie wydaje się nieprawdopodobne, ale jutro – kto wie?
Rozwiązanie karne (nieprawomyślne): Odkrycie, przez zdesperowane władze lub rozwścieczony lud, ohydy bankierów, ich skłonności do herezji, sodomii albo innych wstrętnych praktyk, uzasadniających odjęcie im głów, oczywiście połączone z konfiskatą mienia i wierzytelności.
To też nie wydaje się teraz możliwe. Lud nie zna dziś bowiem nazwisk swoich wierzycieli, a pewnie i władze publiczne mają do czynienia raczej z posłańcami, których by trzeba dopiero brać na męki, ażeby wydali swoich mocodawców. A męki są dzisiaj nielegalne.
Istnieje w końcu rozwiązanie skuteczne i naturalne, chyba najsprawiedliwsze, ale też najbardziej spośród wszystkich niepoprawne. Rozwiązanie finansowe (bardzo nieprawomyślne): Spłata i likwidacja bankowych roszczeń. Banki, które z długu żyją, będą zapobiegać jego znaczącemu ograniczeniu, także poprzez spłatę. Może zwłaszcza przez nią. Przynajmniej, dopóki kontrolują system polityczny. Dług, który musi przepaść Mit założycielski o tym, jakoby banki miały tylko pośredniczyć w kierowaniu pieniędzy od tych, którym ich zbywa (depozytariusze), do tych, którym ich brakuje (kredytobiorcy), nawet jeśli kiedyś odpowiadał rzeczywistości, to dzisiaj dotyczy tylko małego fragmentu działalności banków, które od wielu dziesięcioleci same produkują pieniądz na udzielane kredyty. I to wszystkie banki, nie tylko centralne. Niekoniecznie zresztą na papierze, bo dysk komputera też już im wystarcza. „Pożyczając” taki pieniądz, wymieniają ekonomiczną fikcję na rzeczywiste wartości zabezpieczające kredyt - majątek lub pracę kredytobiorcy. Nikt świadom tego nie powinien wchodzić w relacje z bankami. Cóż, kiedy zmusza go do tego z jednej strony państwo, z drugiej strony agresywna propaganda finansów, które chociaż posługują się liczbami, bynajmniej nie są nauką ścisłą.
Banki są systemowym pasożytem, tak skutecznie dziś podpiętym do krwioobiegu życia społecznego i gospodarczego, że jego proste odcięcie mogłoby być niebezpiecznie. Należy je głodzić powoli, ale do tego trzeba by mieć rzeczywistą wiedzę, wolę i moc sprawczą, a to może się urzeczywistniać tylko w sytuacjach nadzwyczajnych, do których mało kto tęskni. Przynajmniej, na razie. Nie trzeba by zresztą nikomu robić krzywdy, chociaż tak to niechybnie nazwą utytułowani i autorytatywni propagandyści. Nie potrzeba też niczego konfiskować czy umarzać. Co kto z banku wziął, niech to samo odda, tak jest sprawiedliwie. Wziął chleb, niech da chleb, wziął rower, niechaj przyprowadzi rower, wziął tysiąc, niech przyniesie tysiąc. Może jeszcze powinien dorzucić coś tam za fatygę, ale żeby wielokrotność tego, co brał? Wolne żarty! Gdyby ktoś tu chciał coś wspomnieć o inflacji, czyli o pogarszaniu się pieniądza powodującym, że gorszy pieniądz się później oddaje niż się wcześniej brało, ten niechaj pamięta, że jest to pieniądz tworzony przez banki i wyłącznie przez nie. Czemu by właśnie sprawcy jego psucia, i tylko oni, mieli być chronieni przed skutkami tego?
Banki nie muszą być zresztą niszczone, raczej trzeba by je zmusić do symbiozy z żywicielami. W biologii jest to znany i wcale nierzadki scenariusz, kiedy pasożyt i jego ofiara zaczynają się w końcu nawzajem, a nie tylko jednostronnie, potrzebować. Podobnie bywa w gospodarce, kiedy wyzyskiwany z wyzyskującym mogą wejść w obustronnie korzystną i trwałą współpracę. Ale to tylko w uczciwej gospodarce, gdy wszystkie uczestniczące w niej podmioty korzystają z podobnych praw.
Status banków jest dzisiaj szczególny, wyniesiony ponad władze, rynki, sprawiedliwość, nawet nad logikę. Władza publiczna, jeśli będzie kiedyś mogła i chciała zyskać pewną autonomię i wyzwolić z finansowej maligny siebie, a przy okazji może też społeczeństwo, musi cofnąć bankom różne magiczne przywileje i zrównać ich status prawny z innymi podmiotami. Czy to w ogóle możliwe? Na razie z pewnością nie. Ale kiedyś raczej tak, bo współczesne banki, ogarnięte jakąś samobójczą bulimią, wydają się zmierzać do tego, aby tak wyeksploatować żywicielski organizm, że ten albo będzie je musiał w przedśmiertnej gorączce odrzucić, albo jednak zginie, w końcu odbierając im żer. Wygląda na to, że globalny problem długu jest rozwiązywalny tylko w sposób pozafinansowy i raczej nie pokojowy. Aby mogło być w ogóle lepiej, najpierw musi być o wiele gorzej. Bankom też. Przede wszystkim bankom. Marek Chlebuś Od Redakcji: cały, ilustrowany rysunkami tekst Autora można znaleźć na stronie - http://chlebus.eco.pl/ECOSOC/dlug.pdf
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 16210
Z prof. Jerzym Kleerem, wiceprzewodniczącym Komitetu Prognoz PAN, autorem książki Dobra publiczne wczoraj – dziś – jutro rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, dobro publiczne to termin funkcjonujący zaledwie od ponad 60 lat. Ale o ile początkowo dotyczył on głównie obrony i edukacji, i w niewielkim zakresie także opieki zdrowotnej, obecnie stał się niezmiernie pojemny, przysłowiowym workiem bez dna. Do dóbr publicznych zalicza się także informację, pokój, traktaty, bezpieczeństwo socjalne, finanse publiczne, a nawet dzieci. Czym więc są dobra publiczne?
- Przede wszystkim dobra publiczne są związane z funkcjonowaniem suwerennego państwa, z sektorem publicznym, który stanowi pewien kręgosłup każdego państwa. Pewne dobra publiczne są niejako przypisane do państwa i ono nie może z nich zrezygnować.
Od zawsze czystymi dobrami publicznymi były obrona państwa, bezpieczeństwo oraz system instytucjonalno-prawny, a także ochrona własności.
Tak zwane czyste dobra publiczne charakteryzują się dwiema cechami: są niekonkurencyjne i każdy ma prawo z nich korzystać. Nikogo nie można wykluczyć z prawa do korzystania z bezpieczeństwa, ani z praworządności, ani z ochrony własności publicznej i prywatnej. Czyste dobra wszędzie były finansowane przez państwo i wszędzie obowiązywały, choć modele tych dóbr bywały różne.
Istnieją również dobra mieszane, które są częściowo odpłatne, zatem mają charakter częściowo wykluczający. Pojawiły się one z chwilą zmiany modelu gospodarczego w krajach rozwiniętych i wprowadzeniu modelu neoliberalnego z poszerzającym się zakresem gospodarki rynkowej. Wówczas, niektóre czyste dobra publiczne, które były cechą sztandarową państwa opiekuńczego jak bezpłatna edukacja, służba zdrowia, pomoc społeczna itd., stały się odpłatne (całkowicie lub częściowo), czyli dostępne tylko dla niektórych. Powstała prywatna edukacja, służba zdrowia, usługi opiekuńcze.
Z chwilą pojawienia się globalizacji i rewolucji informacyjnej dochodzi do kolejnej zmiany: w wyniku otwarcia granic pojawiają się potrzeby, które powinny być traktowane jak dobra publiczne. Tu tkwi źródło narodzin globalnych dóbr publicznych.
Wprawdzie literatura ekonomiczno-społeczna poświęcona globalnym dobrom publicznym jest dosyć obszerna, jednakże w praktyce nie bardzo się te dobra przebiły. Wynika to z tego, że warunkiem ich tworzenia musi być porozumienie co najmniej dwóch państw (ale z reguły większej ich liczby), które winno się opierać na dobrowolności, równości, kompromisie rozwiązań, zaufaniu, solidarności (pojawieniu się dóbr wspólnych) i określeniu sposobu finansowania tych dóbr. W niektórych dziedzinach to się nawet realizuje, tyle że rzadko, gdyż globalne dobra publiczne pojawiają się w obszarze, który jest ciągle marginalizmem funkcjonowania państwa suwerennego.
- Ale takie dobra jak Internet, informacja, GPS, to nie jest sprawa marginalna...
- Ależ to nie są dobra publiczne, bo nie ma tu równości szans poszczególnych państw w dostępie do nich. Poza tym reguły korzystania z tych dóbr, a jeśli idzie o informację - wybór treści, narzucają operatorzy, koncerny ponadnarodowe.
To nie są nawet dobra mieszane, ale prywatne. Popatrzmy na Wikipedię: można do niej wpisać co się chce, zatem można powiedzieć, że ona służy także dezinformacji. Dzięki systemom informatycznym można także inwigilować ludzi.
Moim zdaniem, tych dóbr nie należy zaliczać do globalnych dóbr publicznych, gdyż dobra takie winny dawać pożytek publiczny bez warunków.
- A czy środowisko naturalne winniśmy zaliczać do globalnych dóbr publicznych? Powietrze, wodę – wszyscy przecież mamy do nich dostęp, choć ich jakość w różnych częściach globu jest różna...
- Powietrze ani woda nie są dobrem, bo nie są wytworem człowieka. Ekonomiści umieszczają niekiedy te pojęcia w ramach dóbr w celu zwrócenia uwagi na stopień zniszczenia środowiska człowieka, skutkujący zmianami klimatycznymi i konsekwencjami tego dla życia człowieka. Ale z punktu widzenia ekonomii, środowisko naturalne nie jest dobrem publicznym – jest nim natomiast jego ochrona.
Czyste dobra publiczne zatem to obrona, bezpieczeństwo, ład instytucjonalno-prawny, a w niektórych państwach edukacja i ochrona zdrowia oraz infrastruktura. Ja zaliczam do czystych dóbr publicznych także sektor badań i rozwoju, oraz pomoc socjalną i sektor samorządowy. Ten ostatni ma wszystkie cechy dobra publicznego: nie można z niego nikogo wykluczyć, nie powinien być konkurencyjny, pełni także funkcje na rzecz danej społeczności.
- Jak zatem ocenić, co jest a co nie jest dobrem publicznym? Czy fakt, że ekonomiści zaliczają do nich coraz więcej dóbr, rozwiązań, instytucji, związane jest z ewolucją tego pojęcia?
- W ostatnich dziesięcioleciach z reguły zawężano funkcjonowanie sektora publicznego. Pojawiały się różne instytucje, które można byłoby nazwać quasi-publicznymi. Miała na to wpływ globalizacja, która wraz z rewolucją informatyczną spowodowała wzrost więzi między państwami. Globalizacja też uruchomiła proces powstawania państw suwerennych, których „wysyp” nastąpił w II połowie XX wieku w wyniku dekolonizacji oraz rozpadu eksperymentu socjalistycznego. Przy czym trzeba mieć na uwadze, że ta współczesna suwerenność jest pojęciem dosyć względnym, o ile nie wątpliwym.
- Istnienie dóbr publicznych ma rodowód kilkusetletni, ale rozwój tej idei nastąpił dopiero po wojnie. Co takiego się stało w II połowie XX wieku, że dobra publiczne stały się tak pożądane?
- Dobra publiczne zaczęły się upowszechniać w rozwiniętych krajach kapitalistycznych, które musiały pokazać, że dbają bardziej o swoje społeczeństwa niż państwa socjalistyczne, które pod hasłami dobrobytu dla wszystkich zapoczątkowały ten eksperyment. Państwo opiekuńcze jest to bowiem rewers państwa socjalistycznego, ale rewers skuteczny.
A jak coś wchodzi w obieg życia społecznego, to nie da się tego całkowicie wyrzucić, można to jedynie zmienić. Stąd też w jednych krajach edukacja jest jeszcze bezpłatna, ale już ochrona zdrowia nie dla wszystkich.
Pomijam już problem całkiem nowy, który pojawił się w połowie lat 50., czyli boom demograficzny - w ciągu 50 lat przybyło nam ponad 2 mld ludzi. I trzeba było im coś zaoferować. Było to więcej teorii, mniej praktyki, czyli więcej propagandy, a mniej realnych korzyści.
Tak wielka liczba ludzi na świecie jak obecnie determinuje stopień dostępu do dóbr publicznych. Dla jednych będzie on jeszcze nieograniczony, dla innych ograniczony, a dla innych wyłącznie prywatny. Ale być musi. Tutaj istnieje iunctim między rozwojem a dobrami publicznymi. Sfera dóbr publicznych zaczyna się jednak kurczyć, bo państwa już nie stać na takie wydatki.
- Jednak niektórzy ekonomiści uważają, że rozwój dóbr publicznych to nie tyle skutek socjalizmu, co trzecia droga ustrojowa – ani kapitalizm, ani socjalizm. Inni z kolei twierdzą, że to sposób na łagodzenie napięć między państwem narodowym a zglobalizowanym światem.
- Jestem przeciwnikiem tej drugiej koncepcji dlatego, że czyste dobra publiczne - obronność, praworządność, ochrona własności - są efektem umacniania państwa suwerennego.
- A jeśli wskutek globalizacji państwo suwerenne przestanie istnieć, wówczas i dobra publiczne znikną?
- Wówczas pojawią się globalne dobra publiczne.
- I mogą one być zupełnie inne niż narodowe...
- Oczywiście, tylko że jeśli wzrost gospodarczy jest nadrzędnym celem wszystkich państw, to potrzebne jest wyedukowane społeczeństwo, zdrowe, ze zorganizowaną przestrzenią publiczną. Do tego potrzebna jest edukacja dla wszystkich, nakłady na B+R, służba zdrowia, pomoc społeczna, władza lokalna, itd. Czyli trzon dóbr publicznych pozostanie zawsze.
- Jest jeszcze jedna teoria dotycząca dóbr publicznych: określa się ją jako podstawę rozwoju państw słabo rozwiniętych.
- Państwa zacofane w warunkach współczesnych mogą się rozwijać tylko poprzez imitację lob skokowo. Otwarcie granic daje atut taki, że można łatwo przejmować pewne rozwiązania techniczne, instytucjonalne czy formy instytucji ekonomicznych. Takim krajem rozwijającym się w sposób imitacyjny jest Polska.
Skokowość z kolei polega na tym, że państwo w swoim rozwoju nie przechodzi wszystkich faz, ale przejmuje rozwiązania „z wyższej półki”. Oczywiście, efektywność tych nowych rozwiązań będzie dużo niższa. W tym sensie dobra publiczne mogą być użyte jako czynnik rozwoju, ale to nie one są jego siłą sprawczą.
- Czy wielkie nierówności społeczne nie są zagrożeniem dla dóbr publicznych? Czy nie ma tu pokusy, że najbogatsi przejmą je i staną się one dobrami prywatnymi?
- Niekoniecznie. Jeżeli weźmie się np. pod uwagę czysty model NATO, to organizacja ta miała zadanie obrony terytorium swoich członków. Tymczasem stała się organizacją ofensywną, angażującą się w wojny na terytoriach państw niezrzeszonych. Prawo jest więc niesłychanie ważnym czynnikiem, ale pod jednym warunkiem: że jest stosowane.
- A jak należałoby ocenić takie działania polityczne jak zapowiedź wprowadzenia traktatu TTIP? Z jednej strony –tworzenie dóbr globalnych, a z drugiej obawa, że jego wprowadzenie doprowadzi do likwidacji narodowych czystych dóbr publicznych – zwłaszcza edukacji i ochrony zdrowia...
- To jest możliwe, chociaż trudno sobie wyobrazić całkowitą prywatyzację edukacji i służby zdrowia. Bo to dla edukacji oznaczałoby, że wszystkie dzieci na całym terytorium obowiązywania takiego traktatu uczą się z jednego podręcznika. Takiemu rozwiązaniu będzie przeciwny system kulturowy - narody się nie zgodzą. A nie ma możliwości stworzenia jednego, ogólnoświatowego, systemu kulturowego.
Ochrona zdrowia też nie może zostać w pełni sprywatyzowana, dlatego że ludność świata z uwagi na klimat jest bardzo zróżnicowana pod względem chorób. Poza tym systemy kulturowe mają wpływ na dietę, styl życia, a zatem – stan zdrowia, także choroby. Oczywiście, można sobie wyobrazić prywatyzację i edukacji, i służby zdrowia pod jednym warunkiem: że zróżnicowanie dochodowe będzie niewielkie. Bo wówczas każdy musiałby kupować i usługi edukacyjne, i medyczne.
- Czy istnienie czystych dóbr publicznych w większym stopniu zależy od formy ustroju czy globalizacji?
- Neoliberalizm nie upowszechnia dóbr publicznych dlatego, że jedną z jego podstawowych zasad jest małe państwo. W warunkach współczesnych nie ma jednak innej instytucji – poza państwem - która byłaby w stanie dostarczyć dóbr publicznych. Korporacje mają przecież na uwadze tylko zysk.
Wprawdzie współczesne państwo jest produktem rewolucji przemysłowej, (które jednak ulega modyfikacji), ale w najbliższym czasie prawdopodobnie nie będzie innych form je zastępujących, bo nie powstanie rząd światowy. Nawet jeśli zgodziłoby się na to kilka państw, to nie sposób osiągnąć zgodę wszystkich.
Moim zdaniem, najbliższe pokolenia będą żyły w państwach narodowych i suwerennych, które mogą zmieniać zakres swojej suwerenności, niemniej w jakimś stopniu nimi pozostaną. Tym samym istnieć będą narodowe dobra publiczne.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1960
Dyktatura długu – pod takim hasłem odbyła się 1.06.16 w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym debata zorganizowana przez PTE, Le Monde diplomatique – edycja polska oraz Fundację im. Róży Luksemburg.
W pierwszej sesji, zatytułowanej „Dług, kryzys i alternatywy” prof. Leokadia Oręziak (SGH) pokazała, jak prywatyzacja emerytur* stała się źródłem narastania długu publicznego. Wskutek 40% uszczerbku składek na ZUS i przekierowania ich do OFE, państwo – gwarant emerytur powszechnych - zmuszone było uzupełnić ten brak. Mogło to zrobić na trzy sposoby: albo poprzez prywatyzację, czyli sprzedaż majątku wspólnego, albo poprzez podniesienie podatków, albo pożyczając pieniądze w bankach komercyjnych. Z racji kurczących się zasobów do prywatyzacji, niemożliwości podniesienia podatków, została mu trzecia droga – pożyczki bankowe, która spowodowała narastanie długu publicznego.
Nie byłoby w tym rozwiązaniu nic groźnego, gdyby kraj miał nadwyżki budżetowe (tak było w Kanadzie, Szwecji i Australii), jednak w tak biednym państwie jak nasze, skutkowało to pułapką zadłużenia. Prywatyzacja emerytur, czyli OFE, została narzucona przez MFW i BŚ w interesie światowej finansjery nie tylko zresztą Polsce – rozwiązanie rujnujące finanse publiczne musiało przyjąć ok. 30 krajów. Obecnie do przyjęcia tego rozwiązania zmuszana jest Ukraina i Armenia.
Polska reforma emerytalna została wprowadzona na wzór chilijskiej z czasów dyktatury Pinocheta, o której wyznawcy neoliberalizmu mówili „chilijski cud”. Ten „cud” spowodował w Chile ogromne nierówności społeczne i ekonomiczne oraz kryzys ekonomiczny. Po 30 latach od jej wprowadzenia uczestnicy chilijskich OFE nie otrzymują żadnych emerytur, (poza wojskiem i policją, które pozostały w starym systemie), gdyż system się zawalił. Zyski z chilijskich OFE popłynęły do finansjery i oligarchii chilijskiej, część została wytransferowana do USA. Do dzisiaj Chile – zobowiązane tą niemającą legitymacji społecznej umową – dysponuje zaledwie 1/3 zbieranych składek emerytalnych, natomiast 2/3 jest przeznaczane przez fundusze emerytalne do gry na giełdzie. Interes społeczny przegrywa zatem z interesem bogatych i jeżeli ludzie nie wywalczą zmiany tego systemu wprost na ulicach – to klasa polityczna nic nie odda z tego, co zawłaszczyła, bo ma władzę i dysponuje mediami.
Co ciekawe, o ile Polska z ochotą przyjmowała rozwiązania chilijskie i trwa w tym do dzisiaj, tak np. Węgrom udało się z tej pułapki wyrwać. W tym roku polski rząd musi pożyczyć na wypłatę emerytur ponad 3 mld zł i państwo nic nie robi, żeby 2,5 mln Polaków wycofało się z OFE. A trzeba przecież spłacać także 145 mld długu wynikłego z OFE z przeszłości. Polska – jako druga po Grecji – płaci największe odsetki obsługi długu, a przez najbliższe 4 lata z powodu OFE dług będzie większy o 40 mld zł.
Koszty tego niemoralnego systemu ponoszą więc wszyscy Polacy, natomiast zyski mają nieliczni. Co przykre – podkreślała prof. Oręziak – przy wprowadzaniu tego systemu korumpowano nie tylko elity władzy, ale i naukowców, profesurę. To działanie wbrew interesom państwa i społeczeństwa. Niestety, czyni tak nawet polskie radio, czyli media publiczne.
Z tego systemu należy jak najszybciej wyjść, zaoszczędzilibyśmy wówczas 3 mld zł rocznie, tj. więcej niż z podatku bankowego i sklepów wielkopowierzchniowych. Do tego potrzebna jest jednak wola rządu oraz wyrwanie się z zależności od banków. Przyjęcie OFE bowiem to największa po wojnie krzywda, jaka nas spotkała. Długi legalne i nielegalne O zadłużeniu Hiszpanii i miasta Kadyks mówił z kolei José Ramón Páez Pareja z partii Podemos, doradca ekonomiczny władz Kadyksu. Przedstawiał jak do tego doszło (kryzys hipoteczny – gminy budowały domy bez rozeznania potrzeb, a także stadiony oraz lotniska, z których nie odleciał żaden samolot) i jak trudno obecnie rozwiązywać ten problem (banki, jeśli przejmą mieszkania za długi, to mogą upaść, bo wartość gruntów i nowo wybudowanych budynków mocno spadła). Odpowiedzialność ponosi tu Partia Ludowa, bo to ona współpracowała z bankami i teraz chce je ratować pieniędzmi publicznymi. Elity polityczne dokonały więc oszustwa wobec społeczeństwa i zdestabilizowały kraj (bezrobocie w Kadyksie wynosi 45%, a zadłużenie gospodarstw domowych w państwie wzrosło 5-krotnie).
Rodzi się w związku z tym pytanie o legalność takich długów, o ich restrukturyzację lub całkowite umorzenie, zwłaszcza że obecnie Hiszpania musi przeznaczać 13% swojego PKB na ich obsługę. Rząd zadłużał się, aby rozwiązywać problemy prywatnych banków; uważa się, że nawet 66% zadłużenia administracji publicznej może być uznane z tego powodu za niezasadne. Ale problem jest skomplikowany, bo elity hiszpańskie zadłużały się nie tylko u swoich obywateli – 44% długu Hiszpanii to dług zewnętrzny, zaciągany w instytucjach międzynarodowych oraz w innych państwach (głównie w Niemczech), którego spłatę czy umorzenie trzeba negocjować. Dług to najświeższa i gorąca debata w tej chwili w ekonomii – podkreślał Rafał Woś. Nawet ekonomiści mają problemy ze zrozumieniem sytuacji, w jakiej znalazł się świat. Panuje powszechne przekonanie, że dług jest stratą, co nie jest prawdą, nie rozróżnia się długu publicznego od prywatnego, choć to ten drugi jest praprzyczyną obecnych problemów, bowiem gdyby nie było długu prywatnego, nie byłoby i publicznego. Dołączyła do tego głosu i prof. Elżbieta Mączyńska, prezes PTE, mówiąc, iż to obecna ekonomia wpędza świat w długi. Dług jest bowiem cechą gospodarki neoliberalnej - dowodził dr Gavin Rae (Akademia Koźmińskiego), niemniej analizując zjawisko długu trzeba rozróżniać inwestycje od konsumpcji oraz dług publiczny od prywatnego. Wysoki dług publiczny jest bowiem wynikiem kryzysu, a nie jego powodem. Przyczynami długu są: spadek PKB, wzrost bezrobocia i ubóstwa oraz ratowanie przez rządy banków i sektora finansowego. Przed kryzysem to właśnie dług prywatny był problemem: w UE w 2004 roku wynosił 200% PKB, natomiast w 2008 już 250%. To on wywołał kryzys, choć był też i skutkiem polityki neoliberalnej, doprowadzającej do spadku inwestycji publicznych (w 2013 było ich o 20% mniej niż w 2008 roku, czyli spadek 2-krotnie większy niż w USA czy Japonii) - najważniejszego czynnika gospodarczego. Ważne jak odróżnić inwestycje od konsumpcji – w Europie obecnie wprowadza się program inwestycji społecznych i gospodarczych (w Wielkiej Brytanii jest to program Partii Pracy), gdyż wiadomo, że inwestycje prywatne nie tworzą wzrostu gospodarczego. Polska ma zapisane w Konstytucji (taki zapis nam narzucono), że dług publiczny nie może przekroczyć 60% PKB, co ogranicza nasz rozwój. Większego długu jednak nie ma się co bać, jeśli finansuje się nim inwestycje publiczne.
Dług i kobiety
A jak na dług patrzą kobiety? Dr Anna Zachorowska- Mazurkiewicz (Instytut Ekonomii, Finansów i Zarządzania UJ) przedstawiła problematykę długu z perspektywy ekonomii feministycznej. Otóż kobiety mają gorszy dostęp do kredytu, bo i wynagradzane są gorzej i majątek mają mniejszy niż mężczyźni. W sytuacji ograniczenia wydatków publicznych, zwłaszcza w sferze socjalnej, to jednak one ponoszą największe ciężary. Bo rządy – ratując banki pieniędzmi podatników – zakładają, iż praca socjalna może być wykonana nieodpłatnie w rodzinie, czyli głównie przez kobiety. Tymczasem zaangażowanie się państwa w rozwój usług jest bardzo opłacalne, m.in. z powodu wzrostu miejsc pracy.
Metody studenckie
Długi dotykają także studentów – o czym mówił Piotr Kowzan z Uniwersytetu Gdańskiego. Zgodnie ze Strategią Lizbońską bowiem następuje wzrost udziału środków prywatnych w finansowaniu edukacji na poziomie uniwersyteckim.
W Polsce nie skutkuje to jednak większą liczbą kredytów bankowych – korzysta z nich mniej niż 8% studentów. Polskie kredyty studenckie są też symboliczne: wynoszą 600 – 800 zł miesięcznie, podczas gdy w innych krajach pokrywają wszystkie koszty studiowania i utrzymania (żeby studiujący nie musieli w tym czasie pracować).
Pierwotnym celem tych kredytów było zwiększenie dostępu do studiów dla biedniejszej młodzieży, uwolnienie od przymusu pracy w okresie studiów oraz oswojenie z kredytami. Niemałą rolę przypisywano pedagogice długu: że edukacja jest usługą konsumpcyjną, że kredyt jest lekcją relacji młodego człowieka z państwem i uczy, ile człowiek jest wart. Co z tego wyszło? Cześć naszych studentów się nie zadłuża z powodów ideowych (praktykują ascetyczny tryb życia, żyją za tyle, ile mają), ale część po prostu boi się, że po skończeniu studiów nie będzie miała go z czego spłacić.
A co robią ci, którzy wzięli kredyt, a nie mają go z czego spłacić? W Polsce już można ogłosić upadłość konsumencką, co jednak rzadko się zdarza.
W Szwecji studenci wymyślili inną metodę ratunku: uciekają z dotychczasowego miejsca zamieszkania – w 2009 r. zniknęło 20 tysięcy osób mających niespłacone kredyty studenckie. Turystyka upadłościowa dotyczy zwłaszcza osób dobrze wykształconych: zwykle są to absolwenci prawa, ekonomii, albo obu tych kierunków.
W Islandii z kolei studenci zażądali zajęć wakacyjnych, gdyż uczelnie w tym czasie nie wypłacają stypendiów. W USA natomiast powstała grupa inicjatywna, która ogłosiła, iż w sytuacji, kiedy takich studentów będzie milion – przestaną spłacać kredyt, gdyż będzie to już problem polityczny, nie pojedynczego studenta.
W Chile wymyślili akty sabotażu, paląc publicznie umowy kredytowe (co jest dość naiwne), natomiast w Hiszpanii autor badań spotkał się ze swoistym wallenrodyzmem – student bierze kredyt i przeznacza go nie na kształcenie, ale szlachetny, społeczny cel (np. budowę spółdzielni). Mimo różnych sposobów radzenia sobie z długiem, studenci nie mają jednak wyjścia i muszą go spłacać, jeśli chcą edukacji na poziomie wyższym, bo ta kosztuje. Poza tym instytucje finansowe patrzą na nich jak na konsumentów, zatem o szlachetnych ideach edukacji nie ma co marzyć.
Długi miejskie
Druga część debaty prowadzonej przez Przemysława Wielgosza z Le Monde diplomatique dotyczyła długów miejskich, z którymi Hiszpanie w ocenie José Ramóna Páeza Pareji mają podobne do nas problemy. Miasta budowały stadiony, niepotrzebne lotniska, a teraz nie mają z czego spłacać zaciągniętych kredytów. Ustawodawstwo hiszpańskie utrudnia finansowanie miast, poziom zadłużenia samorządów oficjalnie wynosi ok. 75%, ale w rzeczywistości jest wyższy, bo nakładają się na to stare długi. Walka z tymi haniebnymi długami nie może jednak przebiegać pod hasłami radykalizmu, musi polegać na negocjacjach.
Aparat neoliberalny tak reguluje sytuację, aby nie było ludzi niezadłużonych, czyli wolnych – podkreślał Piotr Ikonowicz z Ruchu Sprawiedliwości Społecznej. Dług nie jest przypadkiem. Większość zadłużenia to zadłużenie mimowolne – ludzie zadłużają się, żeby jeszcze żyć. Z badań wynika, że 20% gospodarstw domowych w Polsce wydaje 130% swoich dochodów! W dodatku w 2011 roku ustawodawcy znieśli wszelkie ograniczenia dla lichwy, którą zajmują się także banki. Przykładem perpetuum mobile wyzysku jest firma windykacyjna Kruk, która posiada własny bank. Nic dziwnego, że wartość firm windykacyjnych na giełdzie wzrasta, a handel długami można zakwalifikować jako zorganizowaną przestępczość.
W przypadku mieszkań stworzono system, w którym zarówno cena mieszkania, jak i czynszu jest zawyżona, bo cenę pieniądza ustalają bogaci, a płacą - biedni. Jeśli ktoś popada w dług, bezpieczniej jest nie mieć własnego mieszkania, bo komornik może je zlicytować za 1 zł, a lokatora wyrzucić na bruk. (W Polsce w ostatnich 20 latach dokonano 2 mln eksmisji). Z ustawy upadłościowej też nie mogą skorzystać wszyscy, bo wniosek taki trzeba opłacić (20% najbiedniejszych na to nie stać). Zbudowanie w Warszawie stadionu za 2 mld złotych ( a miasto stało wówczas na skraju bankructwa) pochłonęło czterokrotny budżet miasta na budownictwo komunalne – przypomniał Antoni Wiesztort z Kolektywu Syrena. Na prywatyzacji stołówek szkolnych miasto zarobiło 27 mln zł, czyli tyle, ile wydało na budowę strefy kibica.
Dostajemy więc ciastka zamiast chleba, ale dzisiaj co czwarty radny miejski jest milionerem, więc nic dziwnego, że samorząd chce zlikwidować budownictwo komunalne - podkreślił. Nikogo nie interesuje, że 50 tysięcy warszawiaków jest zadłużonych na pół miliarda złotych. Długi te są nie tylko niesprawiedliwe, ale i nielegalne, gdyż powstały po drakońskiej podwyżce czynszów w 2008 roku w lokalach komunalnych Warszawy (z 2 zł do 6 zł za 1 m2, ale dla wcześniej zadłużonych – z 2 zł do 18 zł/m2).
Trzeba więc przerwać tę miejską spiralę zadłużenia, gdyż widać, że Warszawa wraca do kumulacji problemów społecznych jakie miała w latach 30. XX w., czyli sytuacji doprowadzającej do wojny (w 1939 Warszawa w 97% była prywatna i była najbardziej zagęszczonym miastem w Europie). Ludzie w Polsce dali się nabrać na mit klasy średniej i dalej dają się manipulować – podsumował Piotr Ikonowicz. Jednak nie może być tak, że człowiek aby żyć, leczyć się, uczyć, będzie musiał się zadłużać. I tak długo, dopóki pieniądza nie przestaną kreować banki komercyjne zamiast banku centralnego, jak długo nie wyjdzie się z tego neoliberalnego systemu, nic się nie zmieni – dług pozostanie nierozwiązywalnym problemem. Anna Leszkowska *o prywatyzacji emerytur na świecie prof. L. Oręziak napisała książkę, którą recenzowaliśmy w SN Nr 8-9/14 - OFE, czyli katastrofa prywatyzacji emerytur
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2620
Z prof. Wiktorem Rutkowskim z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, jak ekonomia traktuje nierówności i czy zawsze traktowała je jednakowo? Dr Ryszard Bugaj* np. mówi, że w Polsce nawet się nie prowadzi takich badań…
- Podejście ekonomii w tej sprawie się zmienia. Ekonomiści klasyczni jak Adam Smith, David Ricardo, czy John Stuart Mill mieli szerszą perspektywę niż współcześni, bo ekonomia w ich czasach nie była nauką aż tak sformalizowaną, zmatematyzowaną.
Natomiast w ujęciu neoklasycznym problem nierówności leży na peryferiach ekonomii.
Przyjmuje się bowiem założenie, że samoregulujący się system wolnorynkowy – w którego centrum znajduje się konsument dokonujący racjonalnych wyborów – jest efektywny, to znaczy zapewnia optymalną alokację zasobów produkcyjnych i maksymalizuje dobrobyt społeczny. I główny nurt ekonomii zajmuje tutaj jasne stanowisko.
My to zresztą widzimy i w Polsce – ekonomiści, którzy narzucali główne rozwiązania w 1989 roku kierowali się właśnie takim podejściem. Jednak od lat 80. obserwujemy na świecie stopniowe przesuwanie się problemu nierówności z peryferii w kierunku centrum zainteresowań ekonomii.
- Czy system, w którym istnieje ogromna nadprodukcja dóbr i marnotrawstwo surowców można uważać za racjonalny?
- Wiemy, że gospodarka kapitalistyczna rozwija się cyklicznie, poprzez cykle koniunkturalne i tak jest od początku jej istnienia. Czy to jest nieracjonalne? W ten system wpisane są wahania koniunktury, w takiej gospodarce nie ma przecież planowania. Kryzysy są sposobem korygowania pewnych niedostosowań, błędów, niemniej w rozwoju gospodarczym – mimo tych wahań - trend jest ciągle wznoszący. Zatem wahania to norma i nie może być inaczej. Problem polega na tym, żeby te wahania łagodzić, żeby nie dopuszczać do głębokich kryzysów.
Zatem gospodarka kapitalistyczna jest efektywna i w tym sensie racjonalna, a my – mimo wszystkich narzekań – korzystamy z tego. Nigdy wcześniej nie mieliśmy takiego wyboru jako konsumenci, nigdy wcześniej nie czuliśmy się tak wolni, choć to oczywiście nie dotyczy wszystkich.
- Skoro więc przyjmujemy, że cechą kapitalizmu są wahania koniunktury, ale niemniej gospodarka kapitalistyczna wykazuje cały czas trend wznoszący, zatem jak tłumaczyć wzrost nierówności?
- Nierówności jeszcze w latach 60. XX wieku były umiarkowane. Na przykład, w Stanach Zjednoczonych - tym „laboratorium wolnego rynku” – w 1965 roku przeciętne wynagrodzenie prezesów 350 największych korporacji było 20-krotnie wyższe niż przeciętnego pracownika, to było do przyjęcia. Natomiast ogromny wzrost nierówności pojawił się dopiero w ostatnich dekadach. W 1989 roku ta różnica była już 58–krotna, zaś w 2012 prezes spółki zarabiał średnio 273 razy więcej niż przeciętny pracownik. To wynikało, przede wszystkim, z globalizacji i postępu technologicznego.
- Ale dlaczego globalizacja miałaby być usprawiedliwieniem wzrostu wynagrodzeń dla kierownictw korporacji? Nie wiąże się ona z żadnym nowatorstwem, a tylko z rozszerzeniem obszaru działania, więc komplikacja procesu produkcyjnego może wynikać tylko z logistyki. Czy to uzasadnia taki szalony wzrost wynagrodzeń managementu, często nieadekwatny nawet do wyników finansowych?
- W modelu gospodarki wolnorynkowej, w której istnieje doskonała konkurencja, wynagrodzenia są proporcjonalne do wkładu w wytwarzanie produkcji o określonej wartości. I rynek w tym sensie jest sprawiedliwy, chociaż ekonomiści unikają na ogół tego typu wartościujących określeń. Jednak współczesna gospodarka odbiega od tych modelowych założeń. Mamy bowiem dzisiaj monopole, quasi-monopole czy oligopole, zatem nie ma mowy o wolnej konkurencji.
A co do globalizacji – ona ma znaczenie dla wysokości wynagrodzeń kadry zarządzającej, bo firma operująca na rynku globalnym ma przychody i zyski z tego powodu znacznie większe niż działająca na rynku lokalnym.
- Ale przecież jest akcjonariat, który może i powinien kontrolować wynagrodzenia menedżerów. W socjalizmie kadra zarządzająca nie była tak wysoko wynagradzana. Nie ma w kapitalizmie odpowiednich mechanizmów, aby ograniczać niezasłużenie wysokie dochody managementu?
- W socjalizmie przede wszystkim niewiele było do podziału, a i przeciętny człowiek też nie miał wpływu na kształtowanie wynagrodzeń zarządów firm. Z kolei we współczesnym kapitalizmie akcjonariat właścicielski jest bardzo rozproszony.
Przez wiele wieków świat się prawie nie rozwijał, przyspieszenie rozwoju nastąpiło w wieku XVIII, w czasach rewolucji przemysłowej i wówczas dochody zaczęły się bardziej różnicować. To zjawisko też nie przebiegało linearnie – były okresy, kiedy nierówności dochodowe kumulowały się i kiedy się zmniejszały, np. w czasie wojen, rewolucji i epidemii.
W świetle badań z zakresu historii społecznej i gospodarczej nie są więc bezpodstawne obawy, czy obecnie będzie inaczej, to znaczy czy uda się zapanować nad zjawiskiem rosnących nierówności w pokojowy sposób?
Problem nierówności postrzegany jest bowiem przez badaczy i polityków – choć nie przez wszystkich – za jedno z głównych zagrożeń na świecie. Głosy zaniepokojenia płyną ze strony wpływowych międzynarodowych organizacji – OECD, Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Światowego Forum Gospodarczego (Davos).
- Powiedział pan na ostatniej konferencji Komitetu Prognoz PAN, że ekonomia do niedawna nie zajmowała się nierównościami.
- Trzeba pamiętać o tym, że ekonomiści bardzo umocnili swoją pozycję wśród nauk społecznych. To wynikało stąd, że główny neoklasyczny nurt ekonomii operuje logicznym, spójnym modelem gospodarki. I ten model nigdy nie został odrzucony, bo gdyby z niego zrezygnować to pozostajemy z niczym. To jest ciągle model gospodarki, który opiera się na założeniu, iż rynek jest najlepszym z możliwych regulatorów w gospodarce. Nie państwo, a rynek. I działanie rynku polega na tym, że racjonalny homo oeconomicus podejmuje decyzje w oparciu o rachunek kosztów i korzyści, zaś kształtowanie się nierówności ekonomicznych jest jedną z naturalnych cech tego procesu.
- Jak jednak uznać za racjonalne podejście neoliberalne, w którym względy środowiskowe i surowcowe nie odgrywają żadnej roli? Jak usprawiedliwić racjonalność zachowań producentów tworzących wyroby jednorazowego użytku i o krótkim czasie przydatności? Jak można mówić o racjonalnych zachowaniach konsumentów, którzy wyrzucają tony żywności czy innych produktów? Tu nie ma racjonalności, jest tylko zysk i chciwość.
- Cóż, z analiz systemów gospodarczych, a także naszych polskich doświadczeń wiemy, że możemy się poruszać w dwóch przeciwstawnych obszarach: ekonomii niedoboru lub ekonomii nadmiaru. Dzisiaj wiele się mówi o konieczności odejścia od ekonomii neoliberalnej w kierunku ekonomii złożoności. I ten kierunek myślenia, o którym pani mówi, tj. zrównoważony rozwój, łączący wzrost gospodarczy ze spójnością społeczną i ochroną środowiska, preferuje wielu ekonomistów. To nie jest tak, że ekonomiści się w ogóle tym nie przejmują. W tym podejściu mieści się także pojęcie inkluzyjnego wzrostu. Oznacza ono wzrost, który nie powinien wykluczać nikogo – ani jednostek, ani grup społecznych, czyli wzrost, z którego efektów korzystają wszyscy.
Ekonomia jest w pewnym sensie sztuką wyboru. Jest bowiem tak, że trzeba pogodzić – co wcale nie jest łatwe - dążenie do większej sprawiedliwości, spójności, ochrony środowiska z dążeniem – myślę, że wszystkich ludzi - do poprawy sytuacji materialnej. I tu jest problem, tu trzeba dokonać wyboru wcale niełatwego. Bo żeby gospodarka się szybko rozwijała trzeba dużo inwestować, ale oszczędności, dzięki którym można inwestować, tworzą ci bogatsi – biedni nie oszczędzają, nie mają z czego. Rozwój więc wymaga oszczędności, które będą inwestowane, żeby przyspieszyć wzrost gospodarczy. Czyli do pewnego momentu jest problem wyboru między celami zawartymi we wzorcu zrównoważonego wyboru (wzrost - spójność – ekologia), a sztuka polega na tym, żeby je pogodzić.
Na złożoność wyborów, jakich trzeba dokonywać w procesie gospodarowania, składa się szereg innych czynników. Na przykład, wzrost w gospodarce opartej na wiedzy wymaga wysokiego poziomu kwalifikacji, a zatem wykształcenia, a więc równości szans, żeby każdy mógł się kształcić, a wszystkie talenty zostały wykorzystane. Więc tutaj równość wspiera wzrost – to jest cecha współczesnego rozwoju. Bo wzrost gospodarczy zależy nie tylko od inwestycji rzeczowych, ale także od inwestycji w człowieka, tzw. kapitału ludzkiego. A to już wymaga większej równości.
- Mówi pan o warunkach rozwoju, że bogaci muszą inwestować, tymczasem widzimy coś innego: poza wyjątkami, bogaci nie inwestują w nowe miejsca pracy, nawet nie wiadomo, co robią z tymi ogromnymi pieniędzmi, jakimi dysponują. Zatem rozwój odbywa się chyba kosztem biedniejszych, z ich podatków, z których zresztą często korzystają bogaci (w Polsce de facto podatek jest degresywny). To jest społecznie niesprawiedliwe, o ile jeszcze takie pojęcie ma sens. Czy tutaj ekonomiści nie za bardzo uwierzyli w siebie? Czy nie przydałyby się im podpowiedzi psychologów społecznych, socjologów?
- Ależ oczywiście. Jest pewne, że ekonomia sobie sama nie poradzi z problemami współczesnego rozwoju, nierówności, ekologii. Do tego jest potrzebny zintegrowany wysiłek wszystkich nauk społecznych, tzn. ekonomiści powinni współpracować z psychologami, socjologami, także filozofami, dlatego że problemy współczesnej gospodarki przekraczają horyzont tego neoklasycznego spojrzenia. Bardzo ciekawie piszą o tym, na przykład, prof. Zbigniew Madej, Jerzy Wilkin i Jerzy Kleer.
- Pan też podkreślał, że ekonomii brakuje narzędzi do zajmowania się nierównościami – nawet, gdyby chciała to robić.
- Mamy takie metody badania nierówności, jak np. współczynnik Giniego, rozpiętości decylowe, kwintylowe, itd., a statystyki nierówności prowadzi się od bardzo dawna. To, czego ekonomii brakowało gdzieś do lat 80., to powiązanie nierówności z mechanizmami funkcjonowania gospodarki. Ekonomiści bowiem nie uważali wcześniej, że nierównościami należy się zajmować. Była to dla nich sprawa peryferyjna, byli skoncentrowani na badaniu procesu wzrostu gospodarczego, bo uznawali, że jak będzie wzrost gospodarczy, większy dochód narodowy, to bogactwo będzie skapywać w dół, wszystkim się więc polepszy.
- Prof. Andrzej Szahaj ironicznie to skwitował, iż owszem, przypływ podnosi wszystkie łodzie, tyle że niektóre bardziej…
- Tak, w doktrynie neoliberalnej ważne było głównie to, aby gospodarka rosła, a wówczas – jak sądzono – wszystkim będzie się lepiej powodzić. Nowym zjawiskiem jest to, że obecnie wielu ekonomistów patrzy jednak w inny sposób na gospodarkę, tzn. uznaje problem nierówności i podziału dochodów za integralny i ważny element funkcjonowania całej gospodarki. Jest wiele badań empirycznych dowodzących, iż nadmierne nierówności destabilizują gospodarkę, hamują wzrost gospodarczy, zmniejszają dobrobyt społeczny i są przeszkodą w zrównoważonym rozwoju.
- Czy ekonomiści wiedzą, od jakiego momentu, od jakich wartości te nierówności są destrukcyjne?
- Tego dokładnie wyliczyć chyba nie można, choćby dlatego, że w różnych społeczeństwach, kulturach, ta tolerancja na nierówności jest różna. Zatem w sposób matematyczny, ścisły, chyba nie da się tego zrobić. Np. w Stanach Zjednoczonych nierówności traktowane są jako coś bardziej normalnego niż w Europie.
Obserwacja procesów ekonomicznych pokazuje jednak, że najbardziej korzystne są średnie nierówności – zarówno zbyt małe jak i zbyt duże hamują wzrost. Niskie nierówności dokonują się kosztem pewnego przymusu – wymagają z reguły głębokiej redystrybucji dochodów, takiej urawniłowki, która jest społecznie i ekonomicznie szkodliwa. Wiąże się z naruszeniem czyjejś wolności, bo wolność dysponowania swoim dochodem jest jedną z podstawowych wolności, prawo własności jest jednym z podstawowych praw. Stąd bardzo wysokie podatki rzędu 80-90% byłyby trudne do akceptacji.
W Europie np. jest tak, że w krajach zamożnych i dobrze zarządzanych, np. w krajach skandynawskich, Belgii, Holandii i Austrii, a także w Słowenii, Czechach i Słowacji, współczynnik Giniego wynosił w 2015 roku 0,24-0,27. To są dość małe nierówności. W Polsce jest on nieco wyższy – ok. 0,31, ale mieścimy się w średniej europejskiej. Najwyższy wśród krajów UE jest w Rumunii, Bułgarii, Litwie, Łotwie, Estonii, Hiszpanii, Grecji i Portugalii, gdzie kształtuje się na poziomie 0,34-0,38. Wysoki, w porównaniu z krajami Europy Zachodniej, wskaźnik nierówności dochodowych mają Stany Zjednoczone – 0,38 , zaś jeszcze wyższy kraje Ameryki Łacińskiej, np. Meksyk – 0,48 , Chile - 0,40; to są już bardzo duże nierówności. Więc jakaś miara jest.
- Czyli nie można uznać, że duże różnice dochodowe są katalizatorem innowacyjności i postępu – bo i z takimi opiniami się zetknęłam.
- Nie, tak nie jest – np. w krajach azjatyckich, takich jak Japonia, Korea Południowa i Tajwan, nierówności były bardzo małe, a kraje te dokonały ogromnego skoku cywilizacyjnego i nie wpadły w pułapkę średniego rozwoju. Tymczasem kraje Ameryki Południowej, gdzie nierówności są ogromne, nie mogą tego dokonać, mimo że wcielają w życie neoliberalne recepty na wzrost gospodarczy. Trzeba jednak pamiętać, że te kraje Azji Wschodniej mają swoją kulturową specyfikę i określoną formę rządów, która np. nam pewnie by się nie podobała.
- A czy widzi pan w niwelowaniu nierówności rolę państwa, które w globalizacji traci swoją pozycję?
- Oczywiście, uważam, że bez państwa tego problemu się nie rozwiąże. Na szczęście w ekonomii ta dychotomia, przeciwstawianie rynkowi państwa właściwie powoli schodzi na dalszy plan. Coraz powszechniejszy jest pogląd, że oba te regulatory są ważne i potrzebne są rozwiązania, w ramach których następuje wspomaganie obu typów regulacji.
Dziękuję za rozmowę.
*Paradoksy ekonomii. Rozmowy z polskimi ekonomistami, PWN 2017, p. Ekonomiści o ekonomii