Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 497
Znakomity mediewista holenderski Johan Huizinga napisał klasyczne dziś dzieło – Jesień średniowiecza - na temat schyłku epoki feudalnej i przechodzenia kultury (najszerzej pojętej, bo w niej mieści się też sposób myślenia ludzi o otaczającym ich świecie i reakcje na to co ich spotyka) w erę nowożytną - erę kapitalizmu w swych różnych wersjach i formach funkcjonowania.
To w tych czasach mogły się narodzić (i determinować przez kolejne dekady i wiek rozwoju) prądy znane pod terminami: renesans, reformacja, oświecenie, modernizm. To wówczas wykształcił się system kapitalizmu dążący do globalnej hegemonii kapitału (określanego eufeministycznie jako gospodarka rynkowa) doskonale zdiagnozowany i opisany przez Marksa i Engelsa.
To wtedy, w wyniku określonych procesów społecznych, politycznych, kulturowych itd. mógł zakiełkować, a potem zakwitnąć na niewielkim obszarze Europy (a także w enklawach na innych kontynentach związanych z nią cywilizacyjnie i kulturowo) system zwany demokracją przedstawicielską, a ostatnio przechrzczony na demokrację liberalną.
Dziś, kiedy obserwujemy to, co się dzieje w różnych miejscach świata, nie tylko na tzw. Zachodzie, który zdaniem dyplomaty brukselskiego Josepa Borella jest „ogrodem” (w przeciwieństwie do „dżungli”, czyli reszty świata), to porównania z czasami opisywanymi przez Huizingę w Jesieni średniowiecza nasuwają się same. Oto jak przedstawia on czasy, gdy średniowiecze chyliło się ku końcowi:
„Wszystkie sprawy życiowe działy się publicznie zarówno w swym przepychu jak i w okrucieństwie. Trędowaci hałasowali grzechotkami i odbywali procesje. Żebracy jęczeli po kościołach i wystawiali na pokaz swoją szpetotę. Każdy stan, każdy zakon, każde rzemiosło wyróżniało się własnym strojem. Możni panowie nie wyruszali nigdy bez zbytkownej zbroi i okazałego orszaku, wzbudzając tym zawiść i strach; wymiar sprawiedliwości, sprzedaż towarów, wesele czy pogrzeb – wszystko to głośno dawało o sobie znać poprzez procesje, krzyki, wyrzekania i muzykę. Zakochany nosił barwy swojej damy, towarzysz cechowy – oznakę swego bractwa, stronnictwo – barwy i herb swego przywódcy”.
Charakterystyczną cechą owych czasów był rozlegający się głos dzwonów kościelnych. Czy takimi „dzwonami” nie są współczesne zjawiska manifestujące się tym, że debaty na poważne zagadnienia sprowadzane są do bokserskiego ringu i jednoznacznej, apriorycznej, brzmiącej prawdy? Wszelkie wymiany poglądów, nawet na najpoważniejsze i egzystencjalne ważne tematy są przedstawiane w formie filmików na TikToku, twitterowych „ćwierknięć” czy króciutkich oświadczeń w mediach społecznościowych, co banalizuje, a jednocześnie karnawalizuje wagę tych spraw.
Roztrząsanie tych newsów, nagminne i emocjonalne, o których nazajutrz nikt już nie pamięta, a które w chwili zaistnienia są prezentowane jako wydarzenia epokowe, historyczne, niezwykle znaczące dla ludzkości i świat, świadczą o miałkości takiej debaty. To coś na kształt owych okrutnych podniet i prostackich wzruszeń, jakie wzbudzały publiczne egzekucje - tak nagminne w okresie uwiądu średniowiecza.
Właściwie wszystko sprowadzane zostaje współcześnie znów do jednego kanału komunikacji – zarówno w formie, esencji, jak i w treściach. To przypomina czasy opisywane przez Huizingę: słabnący i tracący władzę (wedle średniowiecznego kanonu „rządu dusz”) Kościół rzymski i rozpad dotychczasowego porządku (uwiąd hegemona jest zawsze tego efektem).
Czysty fundamentalizm
Wolne i demokratyczne media w wyniku procesów monopolizacji rynku, koncentracji kapitału oraz postępu technologicznego stały się (niezasłużenie i szkodliwie) najważniejszym demiurgiem, niewidzialnym rządem, niepodważalnym panem przestrzeni komunikacyjnej, urabiającym świadomość społeczną, manipulującym i siejącym dezinformację (zamiast informować i dbać o wzrost ogólnej wiedzy a przez to podnosić poziom odpowiedzialności). W latach 80. XX wieku główne światowe media należały do ok. 50 korporacji (w większości amerykańskich). W początku XXI w. liczba ta zmniejszyła się w wyniku wspomnianych procesów do 9. Obecnie jest to 5-6 podmiotów. Robert Murdoch – rekin światowego biznesu (w tym znacząca osoba na rynku medialnym) – przewiduje, że po 2030 r. będą tylko 2 korporacje. I taka sytuacja dotyczy całego świata.
W tak zorganizowanej przestrzeni medialnej, przy takiej koncentracji kapitału z jednoczesną monopolizacją informacji ,(co zawsze jest szkodliwe dla pluralizmu i wolności), zasady mające charakteryzować wolne, demokratyczne środki masowej komunikacji jako źródła społecznej kontroli oraz informacji, zostały poświęcone na rzecz interesów właścicieli.
Jeden z topowych dziennikarzy BBC Ameryka, Matta Frei, podczas inwazji Ameryki na Irak powiedział telewidzom, że dobro i amerykańskie wartości dla reszty świata mają szczególny związek z amerykańską potęgą militarną. I owa potęga jest najlepszą reklamą tych wartości dla świata. Czołowy dziennikarz globalnego formatu John Pilger uważa – w tym właśnie kontekście – że demokracja, której wolne i pluralistyczne media miały stanowić osnowę, a stają się jej fasadą, musi umrzeć. Przywołał równocześnie słowa Thomasa Paine’a ostrzegające, iż jeśli ludzie odwrócą się od prawdy i idei prawdy to nadejdzie czas „Bastylii słów” i szturmowania okopów demokracji.
Media korporacyjne, będące fasadą demokracji, stają się tym samym, czym w średniowieczu był Kościół: niewzruszonym i jedynym głosicielem prawdy. Analogie w przestrzeni komunikacji – abstrahując od poziomu technicznych możliwości i rozwoju technologii – wobec tego, z czym mamy do czynienia współcześnie widać wyraźnie.
Rządzący mainstream, mimo zapewnień o admiracji takich wartości jak wolności obywatelskie, demokracja, swoboda myśli i wypowiedzi, liberalizm wobec różnych postaw i sposobów interpretacji świata, wyłącznie sobie przypisuje prawo do oceny prawdziwości, słuszności czy wiarygodności krążących w przestrzeni publicznej sądów i tez. To swego rodzaju bałwochwalstwo i sakralizacja swoich poglądów. To uznanie siebie za ostateczny autorytet. Czysty fundamentalizm. Opiera się bowiem on - jak każdy fundamentalizm – na przekonaniu, że pewne źródło idei, zazwyczaj jakiś tekst czy zbiór dokumentów, zawiera prawdy nieomylne i kompletne (S. Bruce, Fundamentalizm). I one należą do nas, a my jesteśmy ich jedynym i prawowiernym interpretatorem.
Współczesna inkwizycja
Ograniczenie dyskusji do oświadczeń czy apriorycznych krótkich przekazów, z jednoczesną klasyfikacją ich (bo takie formy komunikacji społecznej wymuszają owe stanowisko) jako niepodważalne, jedyne i bezdyskusyjne prawdy jest tym samym co było tak charakterystyczne dla średniowiecza: głos papieża i Kościoła oraz sprzężonych z nim możnowładców feudalnych (czyli współczesny mainstream) był zawsze ostatecznym, bezdyskusyjnym, jedynie prawdziwym. Do przyjęcia i realizacji. Kontestatorami, heretykami, czarownicami czy wątpiącymi zajmowała się inkwizycja.
Oczywiście dziś nikt nie łamie nikogo kołem, nie przypala żywym ogniem, nie rozrywa końmi (jak np. Françoisa Ravaillaca) celem wymuszenia zeznań czy zadania śmierci złoczyńcy. W cywilizowanej i kulturalnej Europie zniesiono ten rodzaj kary, choć śmierć cywilną zadaje się coraz powszechniej. Tzw. areszty wydobywcze – vide casus Juliana Assange’a, lub przykład Guantanamo, gdzie ludzi przetrzymuje się w więziennej izolacji przez długie lata bez procesu i wyroku sądowego - mogą przeczyć tym sugestiom czy twierdzeniom. To są współczesne, lustrzane odbicia wspomnianych zwyczajów średniowiecznych i okresu wojen religijnych. Śmierć cywilną zadają często bliżej nieokreślone, pozasądowe gremia (często prywatne, ale posiadające monopolistyczną pozycję w przestrzeniach komunikacji demokratycznego systemu), dzierżące monopolistyczną, bądź uprzywilejowaną pozycję.
Huizinga pisze: „życie było tak jaskrawe i różnorodne, że jednym wciągnięciem powietrza wdychano woń krwi i róż. Upływało ono między całkowitym wyrzeczeniem się wszelkich uciech światowych, a obłąkanym pędem do bogacenia się i użycia, między dyszącą nienawiścią, a skorą do uśmiechu dobrodusznością”.
To tsunami emocji i afektów widziane na obrazach mistrzów pędzla i wyzierające z pism kościelnych skrybów jest charakterystyczne dla pokazania klimatu tamtych czasów – schyłku średniowiecza i nadciągania nowej ery. Ilustracją tych rozhuśtanych, jak najdalszych od realizmu i racjonalizmu nastrojów społecznych, jest jeden z przykładów podany przez Huizingę: w 1425 roku paryską ulicą wstrząsnęła walka o prosię czterech ślepców-żebraków uzbrojonych w sękate kije. Dzień wstecz maszerowali oni w bogobojnej procesji pokutnej błogosławieni przez duchowieństwo.
Jest to świat zły, okrutny, pełen pychy i chciwości przy jednoczesnej bigoterii i dewocji, wzniosłych monumentalnych katedrach, pielgrzymkach i płomiennych mowach kaznodziei o Bogu, dobru, wartościach i zasadach chrześcijańskich. Pełen napomnień i ostrzeżeń poetów, moralistów i myślicieli przed końcem świata. A jednocześnie, mimo tych przywar, widzimy kipiące w mentalności ludzi tamtej epoki jakieś gigantyczne pożądanie ideału, ślepą namiętność wiary w dobro i prawdę, mających być esencją kultury chrześcijańskiego Zachodu. Każdy inny sąd od tych norm i wyobrażeń musi się spotkać – zgodnie z pulsującymi emocjami i perspektywą świata funkcjonującego na zasadzie bieli i czerni – z zemstą, karą, zniszczeniem adwersarza. Wtedy był to inkwizytor, kat, ewentualnie wilgotna piwnica i przykucie do ściany na lata, dziś – hejt i publiczne wdeptanie (nieważne zasłużenie czy nie) w błoto. Czyli – śmierć publiczna.
Zaostrzanie surowości wymiaru sprawiedliwości (które obserwujemy dziś w krajach liberalnej demokracji, rozpoczęte od wydania Patriot Act w USA po ataku na WTC w 2011 r.), coraz powszechniejsza inwigilacja i wzrost znaczenia donosów, okrucieństwo oraz bezduszność sądów (vide wspomniany przykład Juliana Assange’a czy samo istnienie „KL Guantanamo”) wiążą się zawsze z poczuciem zagrożenia i strachu przed karzącą ręką sprawiedliwości.
Dziś, tak jak wówczas, władze urządzają kampanie polowań z medialną nagonką a to na współczesne czarownice, a to na heretyków, a to na rozbójników i złodziei, przeciwko sodomii (tyle, że traktowanej a’rebours wobec średniowiecznej) – czyli najszerzej rozumianym sprawom światopoglądowym. I każdy musi się opowiedzieć czy jest z nami, z większością, z prawdą którą ona głosi i wyznaje, czy przeciwko nam, skoro masz odmienne zdanie oraz inaczej interpretujesz rzeczywistość. I to wszystko się dzieje przy tubalnych wyznaniach miłości do demokracji, wolności słowa, pluralizmu i obywatelskich swobód.
Z dobrobytu ponownie w chaos
Liberalizm przetrwał długotrwały kryzys lat 1914-1945, kiedy niepokoje społeczne związane z depresją społeczno-ekonomiczną, nędzą - spowodowały zwycięski pochód faszyzmu i autorytaryzmu. W latach 30.w całej Europie - oprócz Francji i Czechosłowacji oraz niektórych państw skandynawskich – sprawowana była władza jawnie faszystowska lub o różnych formach autorytaryzmu. Liberalizm mógł przetrwać, bo zawarł niemożliwy jak się wydawało i „dość dziwaczny sojusz (…) z komunizmem w obronie przed takim przeciwnikiem jakim był faszyzm, co uratowało demokrację i kapitalizm. Zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami było w istocie zwycięstwem Armii Czerwonej i tylko dzięki niej stało się to możliwe” (E. Hobsbawm, Wiek skrajności).
Alians liberalizmu i sprzężonego z nim kapitalizmu z komunizmem radzieckim był swoistym paradoksem, ale wywarł niesłychany wpływ na rozwój samego liberalnego kapitalizmu. I całej ludzkości. Zmusił kapitalizm do przybrania prospołecznych, propokojowych, proczłowieczych i autentycznie humanistycznych masek. To liberalny parlamentaryzm i rynkowa gospodarka społeczna okazały się największym beneficjentem tego aliansu. Także długotrwały, prawie 50-letni pokój – zarówno rozpatrywany jako brak wojen na Starym Kontynencie jak i pokój w wymiarze społecznym. Sprzyjało to wzrostowi dobrobytu, przewidywalności i racjonalności polityki, a za nią szły w tym duchu inne elementy publicznej przestrzeni. To był złoty wiek liberalizmu i kapitalizmu: lata 1945-1990.
Wraz z upadkiem alternatywnego obozu wobec tego systemu oraz zwycięstwem „dogmatyków doktryny laissez faire”, znów pojawił się chaos (jako synonim wolności), nawroty immanentnych kapitalizmowi kryzysów, ograniczanie dochodów państw i przez to wzrost niepewności, a w dalszej kolejności – ponowne i wyraziście skonfrontowanie żebraków i bezdomnych, biednych i wykluczonych, zagubionych i niepewnych z przepychem i luksusem nowobogackich oraz pewnością siebie i butą płynącą ze strony liberalnego mainstreamu. Począł on coraz śmielej opuszczać rewiry i deptać zasady, które do tej pory stanowiły jego ideową bazę: wkoło tyle możliwości, bogaćcie się i bądźcie szczęśliwi. Bogactwo (materialnie pojmowane) i szczęście to przecież synonimy wolności.
Można więc bez większej pomyłki wieszczyć nadejście nowego średniowiecza (p. Przegrana sekularyzmu, czyli nadchodzące Średniowiecze, Sprawy Nauki nr 1/186/2014). Liberalizm to przede wszystkim poszukiwanie zawsze i wszędzie modus vivendi w pluralistycznym, wielokulturowym, tolerancyjnym świecie (ale tolerancja traktowana jako zrozumienie, nie chłodna separacja i paternalizm głoszących liberalne wartości). Jak pisze John Gray, klasyczny liberał, który dokonywał na swej drodze życiowej różnych zwrotów ideowo-doktrynalnych, liberalizm musi proponować ludziom możliwość samorealizacji i osiągnięcia szczęścia na wiele sposobów. Należy więc zrezygnować z poszukiwania jednego sposobu życia, odnoszącego się do określonych warunków historycznych i społeczno-kulturowych (J. Gray, Dwie twarze liberalizmu).
Monoprzekaz, jednoznaczność swoich prawd, obecność skrajnych emocji w publicznej narracji i ich przemożny wpływ na zachowania oraz mentalność ludzi trzeciej dekady XXI wieku pozwalają ujrzeć analogie z jesienią średniowiecza według Johana Huizingi.
Działania pozorne
Na koniec wypada podać jeszcze jeden przykład analogii jakich można się dopatrzeć we współczesności i czasach opisywanych przez Huizingę. Chodzi o charytatywność, dobroczynność, filantropię, które to mają zastępować zorganizowaną w sposób cywilizowany i uporządkowany (dzięki temu można planować wydatki) opiekę zdrowotną i pomoc społeczną. Państwową, społeczną, zbiorową, która uczy obywatelskości, nie indywidualizmu i gestów „co łaska”, stanowiących przejaw paternalizmu pomieszanego z ukrywaną pogardą wobec tych, którym się nie udało.
W średniowieczu tak właśnie Kościół propagował jałmużnę, mówiąc o zbawieniu, a de facto pozwalając uspokoić sumienia wielmoży i posiadaczy, na których opierał swoją wszechwładzę. Jałmużnictwo było aktem dobrej woli i emanacją chrześcijańskiego światopoglądu (w tle stało zawsze zbawienie duszy oraz przypowieść Jezusa o uchu igielnym, wielbłądzie i bogaczu), które jednak nie zmieniało niczego w położeniu materialnym ludu cierpiącego nędzę, upokorzenie i wykluczenie. Udowadniać miało dobroć i wspaniałomyślność możnych wielce chrześcijańskiego świata.
Dziś mnogość akcji charytatywnych, na których celebryci i współcześni wielmoże brylują w mediach przy różnych okazjach, ma ten sam wydźwięk i rangę: nic rzeczywiście systemowo się nie zmienia. To jednorazowe, paternalistyczne i równocześnie patetyczne gesty w rodzaju kościelnego „co łaska”.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 266
Nie ma nic gorszego niż aktywna głupota.
Johann Wolfgang von Goethe
Nic nie powoduje większego ośmieszenia najpoważniejszej nawet debaty publicznej niż ludzie ograniczeni w swych horyzontach, nie posiadający wiedzy interdyscyplinarnej oraz pogłębionych danych pochodzących z wieloletnich badań naukowych. A przy okazji wypowiadający się z pasją dogmatyków i fanatyków, zakładający apriorycznie swą rację jako prawdę niemalże religijną.
Takim zagadnieniem budzącym gorące dyskusje jest najogólniej biorąc sprawa zmian klimatycznych.
Konflikt w tej materii przybiera u nas kształt groteskowych zmagań racjonalnego, podbudowanego wieloletnimi obserwacjami i badaniami naukowego podejścia – nie z denialistami klimatycznymi, a z fanatycznymi zwolennikami radykalizmu klimatycznego, którzy swą ignorancją i pychą wykonują antyreklamę tej słusznej i potrzebnej sprawie. Ci tzw. aktywiści klimatyczni grzeszą ciężko nie tylko brakiem umiaru i racjonalności swych argumentów, a tym, iż kierują się wyłącznie intuicją, dobrymi chęciami i emocjami, które w takich węzłowych współcześnie, jak sądzę, zagadnieniach nie są najlepszym - o ile jakimkolwiek – uzasadnieniem (choć to na pierwszy rzut oka tak często wygląda, ale za tym stoją zazwyczaj normalne, utylitarne pobudki).
Dziś zamiast szlagwortu prezentuję wywiad udzielony 17.04.24 dla radia RMF FM (w programie red. Roberta Mazurka) przez aktywistkę klimatyczną Dominikę Lasotę z Inicjatywy Wschód. I nie chodzi tu o sposób prowadzenia wywiadu przez dziennikarza – paternalistyczny, momentami agresywny i niegrzeczny, nawet arogancki – lecz o to, co ta młoda, 22-letnia osoba prezentowała w przedmiocie najszerzej rozumianych zmian klimatycznych i płynących z nich zagrożeń dla ludzkości. I w jakiej formie to przedstawiała, jakich używała argumentów, jak demonstrując swoje emocje i intuicję starała się udowodnić, iż są one niepodważalnym dogmatem w tej materii.
Brak pogłębionej, interdyscyplinarnej – gdyż problem klimatycznych zagrożeń tak trzeba rozpatrywać - wiedzy oraz świadomości swych intelektualnych ułomności z racji wieku można jej wybaczyć. Tak jak wspomnianej pychy, nieumiejętności dystansowania się zwłaszcza do siebie i posiadanej wiedzy, bo zapewne nie słyszała o Marku Aureliuszu, może i najwybitniejszym (intelektualnie) imperatorze rzymskim, który celnie zauważył w Rozmyślaniach, że „wszystko, co słyszymy jest opinią, a nie faktem. Wszystko, co widzimy jest perspektywą, nie prawdą”.
Piszę ten spicz, by zwrócić jednak uwagę na coś innego. Jeśli aktywiści klimatyczni (problem dotyczy modnego dziś i rozprzestrzenionego tzw. aktywizmu, który wdziera się natrętnie do niemal każdej dziedziny publicznego życia, a media głównego nurtu promują to jako „cool” i „trendy”) swoje zaangażowanie traktują jako podstawowe źródło swoich dochodów, to jest to kolejny argument do spojrzenia na tę formę działalności inaczej niż to przedstawia i propaguje mainstream.
Do tej pory aktywizm społeczny rozumiano – tak w społeczeństwie obywatelskim, do którego dążymy, należy to pojęcie pojmować - jako szlachetną, w wolnym od zajęć zawodowych czasie, działalność pro publico bono. Jako gest i poświęcenie wolnego, prywatnego, czasu, z racji godnych, uniwersalnych i humanistycznych pobudek, dla jakiejś ważnej idei, sprawy, zagadnienia mającego znaczenie społeczne.
Natomiast Dominika Lasota prezentuje w rzeczonym wywiadzie bez żadnych zahamowań i ze swadą charakterystyczną niczym nie zmąconą pewność co do swojej osoby oraz posiadanych mądrości. To efekt, tak dziś propagowanych i powszechnie stosowanych, przewag emocji nad racjonalnością, intuicji oraz różnej formy afektów w życiu codziennym, w przestrzeni publicznej, w interpersonalnych relacjach i decyzjach. Nawet najwyższej wagi. Gdy aktywistka swą działalność podsumowuje stwierdzeniem, że na życie ciężko zarabia zbierając gdzie można stosowne granty, zapala mi się od razu „czerwone światełko” nieufności co do zapewnień nt. czystości intencji przy tak rozumianej aktywności społecznej. Bez przymiotników - każdej.
Bo jak czynności pro publico bono mające być naszym subiektywnym darem na rzecz wspólnoty mogą być wyceniane przez granty, przez prywatną potrzebę zysku? Zwłaszcza, że w systemie rynkowej rywalizacji i bezwzględnej konkurencji o planetarnym zasięgu geneza przydzielania owych grantów lokuje się w kolosalnych zyskach lobbystów i posiadaczy hiperkapitału*. Jeśli p. Dominika chce walczyć z rozrostem sieci hipermarketów spożywczych, korporacjami i monopolizacją rynków nie wspominając, iż za rozwiązaniami związanymi z wprowadzaniem „Zielonego Ładu” np. w polskim rolnictwie mogą stać lobbyści związani właśnie z tymi molochami, jest to co najmniej nieuczciwe intelektualnie. W rynkowo funkcjonującym systemie, ktoś udzielający owych grantów czyni to w określonym, podszytym własnym zyskiem, celu.
Ale to rzutuje na istotę rozumienia i stosunku społeczeństwa do aktywizmu, który w wyniku takich działań wybitnie szkodzi samej idei, zamieniając ją w karykaturę obywatelskości, zaprzeczenie ideom, którym owa działalność ma służyć. W tym konkretnym przypadku - debacie o zagrożeniach niesionych przez zmiany klimatyczne związane z tzw. antropocenem.
Wszystko w królującym systemie neoliberalnego kapitalizmu i szaleństwach zarabiania pieniędzy na wszystkim oraz jednoczesnego kultu takiego sposobu egzystencji zabija, plantuje i skutecznie degraduje nawet najwznioślejsze czy najszlachetniejsze pomysły, idee, założenia.
Konsumpcja, pogoń za zyskiem mają w społeczeństwie złe konotacje, gdyż utożsamiane są (na podstawie wieloletnich doświadczeń) z nieuczciwością, zakulisowymi machinacjami czy ukrytym lobbingiem. Gdy za takimi przedsięwzięciami stoi Unia Europejska (ze swoimi wszystkimi agendami) jako struktura nie tyle niezależna i działająca w interesie zbiorowości wszystkich Europejczyków, a polityczny twór realizujący w zależności od politycznego klimatu interesy określonych lobby (a taka jest społeczna recepcja tych zjawisk) - trudno się dziwić, że rośnie gwałtownie eurosceptycyzm i towarzyszące mu polityczne zawirowania.
Radosław S. Czarnecki
*https://nowyswiat24.com.pl/2022/10/29/za-wandalizmem-aktywistow-klimatycznych-stoja-bogacze/ - przyp. red.
Link do rzeczonego wywiadu:
https://youtube.com/live/N0Hzt91ULtA?si=Kog_q06TFOycES_g
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 1968
Dzieje się coś złego z naszym językiem ojczystym – i zmiany te zachodzą w coraz szybszym tempie. Nie dość, że zaśmieca się słownictwo wulgaryzmami oraz dziwolągami tzw. nowomowy i często nieuzasadnionymi i nietrafnymi zapożyczeniami z innych języków oraz żargonów, to nie przestrzega się logiki wypowiedzi oraz reguł gramatycznych, składniowych, stylistycznych, semantycznych i ortograficznych.
Wystarczy posłuchać rozmów ludzi w miejscach publicznych, poczytać różne dokumenty, gazety, reklamy oraz wpisy i komentarze na stronach internetowych. A przecież język unaocznia nie tylko kulturę osobistą, charakter i sposób myślenia pojedynczych ludzi, ale całej grupy etnicznej i narodu.
Słusznie zauważa Tadeusz Dostatni OP (Po owocach ich poznacie (http://www.opoka.org.pl/biblioteka/H/HN/3/8 wykly-1.html;), że „Sprawdzianem człowieka jest jego wypowiedź”. Mowa, która jest naszym sposobem komunikowania się, pozwala nam poznać tego drugiego. (…) Słowo wypowiedziane jest również sprawdzianem nas samych. To znaczy, że po naszej mowie ludzie będą nas oceniali. (…) „Hodowlę drzewa poznaje się po jego owocach, podobnie serce człowieka po rozumnym słowie”.
Ponadto jedną z ważnych funkcji języka jest utrwalanie tożsamości etnicznej i - w przypadku jednorodnego społeczeństwa - również narodowej. Widać ludzie zapomnieli o tym, zajęci różnymi, mniej lub bardziej ważnymi sprawami, uganiając się za bogactwem, karierą lub sukcesem i ponaglani przez coraz inteligentniejszą technikę.
Jakie są przyczyny i skutki tego zaniedbania?
Braki edukacji
Jedną z przyczyn jest niewystarczająca troska edukatorów, rodziców i innych osób oraz instytucji (przede wszystkim szkół) mających wpływ na nauczanie języka ojczystego na przyzwoitym poziomie i na sposób posługiwania się nim w życiu codziennym. Częściowo spowodowane jest to czynnikami subiektywnymi – ich lenistwem, albo niedbałością, a częściowo obiektywnymi – zaniżanymi wymaganiami i kryteriami ocen narzucanymi przez standardy programów nauczania na poziomie „minimum” oraz trudnymi warunkami, jak np. przeludnionymi klasami szkolnymi.
Jednak większy udział ma czynnik ludzki. Nawet w najgorszych warunkach można rzetelnie i odpowiedzialnie wykonywać swoje obowiązki, gdy tylko chce się tego. Z drugiej strony, najlepsze chęci nauczycieli nie wystarczą, jeśli nie mają oni wsparcia ze strony władz i rodziców, zrozumienia u uczniów ani wystarczającej liczby godzin do nauczania języka ojczystego.
Zalew zapożyczeń
Język, który jest systemem dynamicznym, zawsze zmieniał się, ale bardziej w sposób naturalny niż sztuczny. Jego ewolucja wynikająca z rozwoju cywilizacji jest naturalna i konieczna. Natomiast jest sztuczna, gdy dokonuje się wskutek działania innych czynników - incydentalnych i niekoniecznych.
Cały czas zmieniały się reguły ortograficzne i gramatyczne oraz zasób słownictwa. Niektóre słowa wychodziły z użytku powszechnego, przybierały inne znaczenia, albo zastępowane były nowymi. Wymuszał to postęp cywilizacyjny oraz dostosowywanie języka do aktualnych potrzeb komunikowania się. Jednak nigdy wcześniej nasze słownictwo nie zmieniało się na tak wielką skalę, ani tak szybko jak ostatnimi czasy. Nigdy wcześniej nie wzbogacano naszej leksyki tak ogromną liczbą słów czerpanych z języków obcych i różnego rodzaju żargonów oraz slangów, jak w ciągu ostatniego półwiecza.
Proces ewolucji języka ulega przyspieszaniu nie tylko za sprawą coraz szybszego tempa rozwoju cywilizacji, ale coraz bardziej pod wpływem innych czynników, które od pewnego czasu o wiele bardziej wpływają na dynamikę języka. Spośród czynników naturalnych, najbardziej wymusza ewolucję języka postęp techniki. Najwięcej neologizmów pojawia się w wyniku tworzenia nowych technologii i urządzeń technicznych. Ludzie techniki - robotnicy oraz inżynierowie rozmaitych profesji - komunikują się między sobą za pomocą właściwych im żargonów zawodowych, niezrozumiałych nie tylko przez laików, ale przedstawicieli innych specjalności.
„Ubogacanie” języka (naturalnego) dokonuje się pod wpływem tzw. nowomowy. Jest to według Słownika języka polskiego PWN „język władzy i kontrolowanych przez nią środków przekazu w państwach totalitarnych, służący do manipulowania ludźmi i nastrojami społecznymi”.
Niesłusznie jednak uznano, że „w państwach totalitarnych”, ponieważ nowomowa jeszcze bardziej rozkwita i pleni się w państwach zwanych „demokratycznymi”, w których władza sięga szczytów umiejętności manipulowania społeczeństwem. Jej przedstawiciele posługują się nowomową, kiedy brakuje im wiedzy merytorycznej, albo gdy chcą intencjonalnie wprowadzić w błąd ludzi i fałszować, lub zaklinać rzeczywistość dzięki nadawaniu powszechnie używanym słowom całkiem innych konotacji.
W wyniku propagowania nowomowy zastępuje się frazy języka naturalnego frazami propagandowymi, biurokratycznymi, pseudoludowymi i kiczowato-ludycznymi. Upowszechniają się one przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, z bezmyślnego naśladownictwa sposobu wyrażania się polityków, dziennikarzy, VIP-ów i celebrytów. Małpowanie ich mowy jest przejawem szpanowania i brylowania w tzw. towarzystwie, nie tylko wśród młodocianych. Po drugie, z przekonania, że świadczą one o „eleganckim” mówieniu i że operowanie nimi wyróżnia oraz nobilituje; dlatego mogą być są uznawane za wzorce.
Coraz częściej i na większą skalę wkradają się zapożyczenia z leksyki żargonów i slangów do języka codziennego, a nawet literackiego. Szmirowate książki drukowane w wielkich nakładach zapełniają półki księgarń i dobrze sprzedają się (lepiej niż dzieła wartościowe), ponieważ ich „zaletą” jest to, że odpowiadają niewybrednym gustom masowych czytelników - pisane są językiem pełnym wulgaryzmów, a ich treść nie wymaga wysiłku umysłowego, ani wysokiego poziomu wykształcenia lub kultury. To dotyczy również brukowych czasopism.
Żargony charakterystyczne dla przestępców (grypsera), chuliganów, pseudokibiców i podobnych warstw oraz grup społecznych wypierają język ludowy, albo gwarowy, piękny zresztą, do niedawna powszechnie używany i uznawany za naturalny. Teraz językiem naturalnym codziennego użytku staje się niedorzeczna zbitka językowa składająca się ze słów i fraz nowomowy, rozmaitych żargonów, a także udziwnień frazeologicznych, co czyni go mało efektywnym w komunikacji społecznej i żałośnie śmiesznym.
Nasz język zaśmieca jeszcze rozrastająca się grupa zupełnie niepotrzebnych zapożyczeń słownych z języków obcych. Należą do nich słowa w brzmieniu oryginalnym i spolszczonym, bez których można się w pełni obejść, a więc zbędnych, bo w naszym słownictwie znajdują się dokładne ich odpowiedniki. Wzbogacanie nimi naszego języka jest pozorne, gdyż dodawanie dowolnej liczby słów z różnych języków, tożsamych z naszymi, powiększa wprawdzie zasób słownictwa, ale tylko o słowa równoznaczne. Co innego, gdy takim słowom obcym przyporządkowuje się jakieś wartości lub opinie, dzięki czemu uzyskują one sens pejoratywny lub pochlebny.
Jednak najczęściej przenosi się obce słowa do naszego języka bez potrzeby i zastanowienia oraz ze zwykłej głupoty. Mechanizm jest prosty. Ktoś usłyszał lub przeczytał jakieś słowo w cudzym języku, spodobało mu się ono i zaczął posługiwać się nim, żeby zwrócić na siebie uwagę otoczenia. Dziwactwo jednego człowieka zawsze budzi ciekawość innych ludzi, tym większe, im bardziej znany jest dany człowiek. A od zainteresowania tylko krok do naśladowania mowy takiego osobnika. Z upływem czasu, coraz więcej osób fascynuje się tym słowem z różnych powodów i coraz częściej używa je, aż w końcu wchodzi ono w masowy obieg językowy.
Językoznawcy i puryści językowi są bezsilni wobec tego zjawiska. Najpierw ich ono razi i ganią je, a potem nie mają już wyjścia i sankcjonują je, usprawiedliwiając się relatywizmem językowym, normą użytkową i kryterium powszechności.
Jeśli jednostki nie stosują się do jakiejś reguły językowej, to popełniają błąd, a jeśli robią to masy, to taki błąd powszechny staje się regułą i standardem. Tyle tylko, że normą językową (wzorcową) jest to, co jest aprobowane przez wykształconych użytkowników języka, a nie przez ludzi popkultury, albo marginesu społecznego. Język polski ma wystarczająco bogate słownictwo i tylko wyjątkowo, kiedy absolutnie nie da się znaleźć odpowiednika polskiego, trzeba je wzbogacać w zapożyczenia z języków obcych.
Wpływ globalizacji
W toku globalizacji przemieszczają się ludzie, technologie, informacje, towary, usługi, rynki, zakłady pracy i inne byty. Mieszają się kultury, systemy wartości, wyznania i obyczaje. Postęp globalizacji zależy od sprawnego komunikowania się ludzi różnych narodowości oraz grup etnicznych. Przeszkodę w tym względzie stanowi różnorodność językowa. Dlatego usuwa się ją za pomocą wprowadzania jednego języka obowiązującego w komunikacji globalnej w różnych obszarach życia społecznego – przede wszystkim w polityce i dyplomacji, ekonomii, technice oraz nauce. Z różnych względów językiem ogólnoludzkim stał się nim język angielski. Dziś nie sposób poruszać się w świecie bez znajomości tego języka.
Stopniowo, w wyniku powszechnego nauczania języka angielskiego i obowiązkowego w dwujęzycznych szkołach i przedszkolach, przenika on ze sfery publicznej do prywatnej z tendencją do stania się jedynym językiem komunikacji masowej. Niby nie ma w tym niczego złego, a nawet jest to z wielu względów korzystne, podobnie jak wprowadzenie jednej waluty w międzynarodowej wymianie handlowej. A mimo to, niechętnie odnosimy się do tego. Przede wszystkim dlatego, że boimy się utracić swoją tożsamość etniczną, której fundamentem jest język ojczysty i tożsamość międzynarodową w obrębie narodów posługujących się językami podobnymi, np. w słowiańszczyźnie.
Jeśli globalizacja jest procesem naturalnym w ewolucji ludzkości, a chyba tak jest, to wbrew biblijnej przypowieści o Wieży Babel i woli Stwórcy - aby ludziom utrudnić porozumiewanie się ze sobą i działanie przeciw Niemu - dojdzie do tego, że w końcu ludzkość zjednoczy się wskutek zaniku języków etnicznych i przekształci się w jedną rodzinę światową. W takim razie utrzymywanie na siłę języków etnicznych nie ma sensu, ani szans powodzenia.
Jednak zanim to się dokona, języki te będą ulegać degradacji proporcjonalnej do tempa globalizacji, między innymi w wyniku zaśmiecania ich zapożyczeniami z języków obcych. Globalizacja jest przyczyną zewnętrzną zaniku języka ojczystego. A dodatkowe czynniki, wymienione wcześniej, które prowadzą do rozkładu języka ojczystego, składają się na przyczynę wewnętrzną.
Mamy zatem do czynienia z takim oto paradoksem: z jednej strony, nie chcemy utracić naszego języka, a z drugiej - znęcamy się nad nim na różne sposoby, czym przyspieszamy jego rozkład i zniknięcie. A więc działamy sami przeciw sobie, co świadczy dobitnie o naszej głupocie.
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1285
Amerykanin Thomas Merton, trapista, poeta, pisarz, myśliciel opisał współczesne stosunki międzyludzkie jako „cywilizację hien”, w której przyszło nam żyć. Hieny to ssaki drapieżne, stadne, które mają bardzo silne poczucie swej klanowości. Osobniki spoza swego klanu są zabijane w niezwykle brutalny sposób.
Kiedy człowiek chce zabić tygrysa, uważa to za sport. Kiedy tygrys chce zabić człowieka, uważa to za dzikość i okrucieństwo.
George Bernard Shaw
Wszystko co jest niezgodne z naszą wizją liberalnej demokracji, z podstawowymi i powszechnie szanowanymi prawami człowieka, funkcjonowania państwa prawa, ale przede wszystkim z humanizmem, przyjętymi standardami w XXI wieku, podlega krytyce. Nawet wykluczeniu. To tkwi w polskiej świadomości i jest immanencją myślenia „porządnych demokratów”, cywilizowanych Europejczyków made in Poland (i nie tylko), a nie tylko prawoskrętnie myślących fanatyków.
Nasze zasady kulturalne, europejskie, są a priori wyższe od wszelkich innych zasad i systemów wartości z tej racji „że udzielił ich nam sam Bóg”. Polska jest – zaraz po Ameryce – narodem wybranym przez Pana Boga, gdyż tu urodził się Jan Paweł II, stąd wywodzi się „Solidarność”, my obaliliśmy komunizm i mamy najlepszą elitę z rządów państw w Unii Europejskiej, której symbolem jest „poległy” Prezydent Lech Kaczyński.
To jest religijna, katolicka, dogmatyczna pieczęć stawiana na polskiej świadomości przez lata. I dotyczy chyba wszystkich Polek i Polaków, bez względu na ich stosunek do religii i Kościoła kat.
Błąd konfirmacji
Prof. Maria Janion sądzi, iż takie zachowania wynikają z trudnego do zaakceptowania w cywilizowanym, zachodnim świecie „połączenia tożsamości narodowej i religijnej z demokracją i równouprawnieniem płci”. A do takiego świata usilnie chcemy się zapisać. W związku z tym piętrzące się przeszkody na drodze ucywilizowania i przystosowania do universum demokracji, wolności i pluralizmu chcemy nadrobić, głośno i nachalnie zwracając na siebie uwagę.
Echo zasady „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” powraca w XXI wiek ubrane w sarmacki kontusz. Trudności w przyjęciu autentycznych wartości demokracji liberalnej nie są związane jedynie z rządzącym dziś PiS-em. Poprzednicy też mieli wiele „za uszami” z polskiego zapyzienia, kołtuństwa i peryferii mentalnej (choćby nie przyjęcie wielu podstawowych zasad, na których funkcjonuje europejska wspólnota – np. Karty Praw Podstawowych).
Geneza tych zjawisk tkwi w polskiej kulturze, gdyż ma ona patriarchalno-katolicki charakter. Dajemy więc im upust, folgując obecnemu od dawna indywidualizmowi i swarliwości. Polskie przysłowie mówi: „dwóch Polaków - trzy partie”, Wolter pisze: „Jeden Polak to istny czar, dwóch Polaków - to awantura, trzech Polaków – och, to już jest polski problem narodowy”, a według Słowaków - „Gdy się dwaj Polacy zejdą, to w trzy strony się rozejdą”.
Dyktat moralności
Za prof. Januszem Romanowskim trzeba stwierdzić, że „Solidarność" jako ruch społeczny, niesłychanie mocno okopując się w tradycji religijnej i narodowej, sięgając po wartości kojarzone jawnie z katolicyzmem, polskością, potraktowała siebie jako „naród wybrany”. (Ten syndrom jest bardzo mocno zakorzeniony w naszej świadomości i ma nie tylko religijne konotacje – są to także uwarunkowania kulturowe). Dała tym samym tej wizji nowe, życiodajne (choć szkodliwe) soki. „Naród wybrany” nie potrzebuje uniwersalnej, na miarę europejskiego Oświecenia, jurysprudencji. Ważna jest moralność grupowa, plemienna, dogmatycznie kiedyś zadekretowana. Zwykle przez uznany tzw. autorytet moralny, lub instytucję mającą kolosalne znaczenie w historii czy kulturze zbiorowości.
Leon Petrażycki pisał, iż prawo nie może być instrumentem czyjejś subiektywnej, bądź grupowej moralności. Mobilizacja zbiorowego nacisku moralnego niszczy jej źródła, ponieważ zachodzi niezgoda z wolnością sumienia i jak stwierdza z kolei prof. Andrzej Walicki – z „ideałem Caritas”.
Moralność nie może narzucać swych norm przez ustawodawstwo. Jej oddziaływanie powinno iść wyłącznie za pomocą przykładu. Nie można tworzyć atmosfery wymuszonego konformizmu, która sprzyja rozprzestrzenianiu się hipokryzji, pospolitej obłudy i faryzejstwa. W takich przypadkach rodzi się dyktat moralności – najczęściej elit czy nawet fundamentalistycznie zorientowanych jednostek – prowadzący do wytworzenia fałszywej praktyki politycznej.
Przykłady z dziejów takich działań są zazwyczaj tragiczne. Jeśli elity lub rządzące gremia trwają w przyzwyczajeniu do wyłącznego posiadania podmiotowości, prawdy, wartości moralnych itd., wtedy przepaść między ich oczekiwaniami, a realiami politycznymi będzie powodowała irytację mainstreamowych rywali politycznych, zaś pogardę lub mitologizację rzeczywistości przez tzw. lud.
Walicki uważa, że metody zaprowadzania moralnego dyktatu urzeczywistnia się na dwa sposoby:
1) próbami wykluczenia przez ostracyzm i izolację,
2) próbami legislacji moralności, czyli uczynienia moralne słusznych poglądów prawnie obowiązującymi.
Obie drogi są zawsze tragiczne w skutkach, owocują dramatami ludzkimi, łamaniem sumień i powszechną hipokryzją.
W Polsce przez ostatnie trzy dekady od odzyskania suwerenności - cofamy się w zbiorowych zachowaniach do poziomu trybalizmu plemiennego. I dzieje się to mimo członkostwa w międzynarodowych strukturach i autentycznego sukcesu cywilizacyjnego. Coraz więcej osób uważa, że kulturowo, obyczajowo, pod względem modernizmu, jest gorzej niż 30, 40 czy nawet 50 lat temu.
W takich organizmach plemiennych, wsobnych zbiorowościach, pierwotne instynkty, namiętności, afekty i pospolity fanatyzm, pozwalają tolerować tylko członka swego klanu i swego ziomka. Dziś taki pogląd wziął górę nad racjami rozumu, empatią i solidarnością, poczuciem odpowiedzialności za zbiorowość, szacunkiem dla stanowionego prawa (tym samym negując jurydyczne podstawy państwa prawa), dystansem do rzeczywistości (a przede wszystkim - do siebie). Sądzę, że ta zła tradycja, złe wartości, szkodliwa mentalność, wywodzą swój rodowód m.in.
z idei „narodu wybranego".
W wielu wierzeniach religijnych w historii ludzkości ta idea była i jest obecna. I wyrządziła niepomierne szkody: poczynając od masowych mordów i grabieży, poprzez podboje i rzezie Innego, a na krwawych rytuałach religijnych ku czci bóstwa wybierającego dany naród, klan, kończąc. Powszechnie kojarzy się ową ideę z mozaizmem. Stary Testament, opisując podbój Kanaanu przez Izraelitów w XIV-XI w. p.n.e. daje liczne dowody masowych rzezi, wręcz ludobójstwa niehebrajskich mieszkańców tych ziem. Przymierze z Bogiem, czyli wybranie narodu, pozwala kapłanom Jahwe uzasadniać wszelkie tego typu zachowania Hebrajczyków, sakralizując je.
Chrześcijaństwo, mając korzenie judaistyczne, również przejęło hebrajską tradycję narodu wybranego. To chrześcijanie, wyznawcy Jezusa Chrystusa - według reguł i działalności św. Pawła z Tarsu (bo to on de facto dał podwaliny chrześcijaństwu w obecnym kształcie) - stawali się narodem wybranym pośród barbarzyńców, heretyków i osobników o wątpliwym z tej racji człowieczeństwie. Mieli krzewić swą jedynie prawdziwą wiarę religijną na całym świecie.
I nieważne, iż w tych metodach sięgali nader często po miecz, armaty, karabiny czy szable, nie mówiąc o kłamstwach, oszczerstwach, donosach, przemocy symbolicznej i psychicznej, czy torturach. Stosy płonęły, katowskie topory spadały niezwykle często, szubieniczne sznury dyndały nagminnie. Wiele ruchów społecznych, politycznych, kulturowych wywodzących się z tradycji europejskiej, czyli poniekąd chrześcijańskiej (ale tak samo judaistycznej, muzułmańskiej, gdyż tzw. religie Abrahamowe mają wspólne korzenie i tożsamość) siłą rzeczy nawiązywało do tej wygodnej idei, bo usprawiedliwiającej wszelkie formy działalności publicznej.
Od końca XVIII wieku wybierać miał jednak kto inny, nie Bóg: dla jakobinów z Wielkiej Rewolucji Francuskiej była to idea Rozumu podniesiona do rangi bóstwa z całym ceremoniałem i obrzędowością quasi-religijną. Dla radykalnych bolszewików - też uważających się za naród wybrany - Trocki, Zinowiew, poniekąd Lenin. Tym, co nobilitowało mających nieść światu wolność, tłumaczyło ich czyny, była idea marksizmu-leninizmu, kult postępu i bezkrytyczne przekonanie o swoich racjach. Byli zakonem wśród reakcjonistów, imperialistów, burżujów. Swoistym kościołem i quasi-religijną sektą z własnymi obrzędami i ideologią.
Podobnie uzasadniali swe podboje kolonialne ludzie Zachodu: wybrani przez chrześcijańskiego Boga (tak katolicy, jak i protestanci) nieść mieli wyższą kulturę i cywilizować ludy tzw. trzeciego świata, czyniąc ziemie i ludy ją zamieszkujące poddanymi.
Także i dziś analogiczne elementy, choć z inną interpretacją i argumentami, spotykamy w odniesieniu do „szerzenia demokracji” zachodniej w pozaeuropejskim świecie.
Jakiekolwiek elity czy mainstream, które nie zważając na porządek demokratyczny, reguły państwa prawa, zasady cywilizowanego parlamentaryzmu i oświeceniowej tradycji politycznej, budują wokół swych instancji, wokoło swego logo i programu aureolę „narodu wybranego", głoszącego prawdę, nie są godne miana nowoczesnej, prowolnościowej formacji. Takie działania znamy np. z czasów Republiki Weimarskiej, Italii lat 20-tych czy stalinowskich represji w ZSRR. W tych krajach tworzono formy organizacyjne zbliżone do sekt, zakonów czy organizmów społeczno-administracyjnych egzemplifikujących ideę „narodu wybranego”. Grano na emocjach, podgrzewano namiętności, stymulowano fobie, szczuto na Innego. Efekty tego wszyscy znamy.
Radosław S. Czarnecki