Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 626
Minotaur to postać z mitologii greckiej. Przedstawiany jako człowiek z głową byka (lub ciało byka z torsem i głową człowieka) został zrodzony ze związku Pazyfae, żony Minosa i byka zesłanego przez Posejdona.
Minos, król Krety, obiecał złożyć rasowego byka w ofierze, jednak tej obietnicy nie dotrzymał. Posejdon zemścił się sprawiając, by Pazyfae zapałała do byka miłością. Czyli miłość zabroniona, trefna. Zrodzony z tego aktu potwór został zamknięty przez króla Krety w zaprojektowanym przez Dedala Labiryncie, który znajdował się pod pałacem w Knossos.
Od pokonanych w wojnie Ateńczyków Minos zażądał, aby w ofierze Minotaurowi przysyłano co dziewięć lat siedmiu młodzieńców i siedem panien. Jedną z ofiar miał być królewicz Tezeusz, którego zadaniem było zabicie Minotaura strzegącego Labiryntu. Tezeusz wykonał zadanie, a córka Minosa, Ariadna, uratowała mu życie darowanym kłębkiem nici, które ułatwiły mu znalezienie drogi powrotnej z Labiryntu. Stąd przypowieść o nici Ariadny.
„Dopóki większość rządów europejskich i brukselskich decydentów pozostaje schwytana w szpony ideologicznych służebnic martwego Globalnego Minotaura, dopóty walka o wewnętrzna reformę UE jest skazana na porażkę”.
Yanis Varufakis
Termin Globalny Minotaur ukuli podczas rozmów, debat uniwersyteckich i pisania kolejnych tekstów trzej ekonomiści: Yanis Varufakis (przez chwilę był politykiem) oraz Joseph Halevi i Nicholas Theocarakis jeszcze w 2003 roku. Potem Varufakis napisał i wydał (w 2011) książkę pod takim tytułem. To jest po prostu niezwykle plastyczne i symboliczne porównanie opisujące system dominacji amerykańskiej na świecie poprzez określoną politykę gospodarczą, fiskalną, a przede wszystkim poprzez dyktat wąskiego pojmowania ekonomii na topowych uczelniach i w globalnym mainstreamie. Oczywiście był on przedłużeniem słabnącej i chwiejącej się już pod koniec lat 60. i na początku lat 70. XX w. hegemonii Ameryki.
Neoliberalny Minotaur – bo tak trzeba ów globalny twór nazywać – dziś wyraźnie chyli się ku upadkowi. I nie jest to spowodowane - zdaniem Varufakisa - chciwością bankierów, złymi regulacjami w sektorze finansów czy spiskowym teoriami dziejów (których nie brakuje i które są bardziej lub mniej prawdziwe). To przede wszystkim porzucenie systemu z Bretton Woods, dzięki której to operacji wprowadzającej chaos i niepewność do globalnych finansów, Waszyngton niczym Minotaur otrzymywać począł daniny i bonusy od całego świata w postaci płynącego do USA kapitału. Poza tym liczne wojny i prowokowanie konfliktów, w które USA się angażowały w imię „wprowadzania wolności i demokracji” doprowadziły gospodarkę amerykańską na skraj załamania. Dziś, po ogłoszonej epidemii CoV-19 i lockdownach z nią związanych oraz wojnie na wschodzie Europy widać to wyraźnie.
Ekonomia najwyższą formą ideologii
Mechanizmy tak działającego światowego hegemona doskonale opisała swego czasu Naomi Klein w Doktrynie szoku. Również Yanis Varufakis zwraca uwagę w przedmowie do swojej książki na znaczenie odejścia od systemu Bretton Woods dla późniejszych kryzysów oraz dzisiejszej systemowej zapaści światowej gospodarki i finansów.
Varufakis pisze dalej o neoliberalizmie, który to de facto jako prąd myślowy i zarazem doktryna ekonomiczno-polityczna a za nimi – filozofia, wywarł w wyniku amerykańskiej hegemonii decydujący wpływ na rozumienie procesów społecznych, zwłaszcza gospodarki: „dzisiejsza naukowa ekonomia jest złudzeniem zbliżonym raczej do astrologii niż astronomii i bardziej podobnym do zmatematyzowanej religii niż matematycznej fizyki. Stała się dyscypliną reprezentującą w naszych czasach najwyższą formę ideologii”.
Kompletnie pomylono neoliberalizm (który w swej istocie jest konserwatywną, antypostępową, dehumanizującą kulturę i relacje interpersonalne formą postrzegania świata a przede wszystkim - człowieka) z postępowym, esencjonalnie oświeceniowym nurtem myślenia jakim stał się liberalizm. Skutkuje to dziś odrzucaniem tych wartości, jakie niosło sobą główne przesłanie liberalizmu i przesuwanie się społecznych sympatii, życzliwości i poparcia dla rozwiązań bardziej autorytarnych, rozumianych jednoznacznie i niosących sobą stabilne rozumienie rzeczywistości.
Neoliberalne monstrum pożarło w swej żarłoczności i przy pomocy powolnych kapitałowi mediów, niczym mitologiczny Minotaur, wszystkie możliwe przestrzenie życia społecznego. Dlatego należy stwierdzić, iż współczesna walka, czy nawet wojna, które obserwujemy – a może lepiej: starcie mające w perspektywie przyszłość naszego gatunku i dalszy rozwój człowieka – odbywa się na forum najszerzej rozumianej kultury. Bo człowiek jest zanurzony i determinowany przez kulturę.
Prof. Andrzej Walicki, filozof i znawca klasycznie pojmowanego liberalizmu, wykładowca wielu renomowanych uczelni światowych określił ten system jako rynkowy fundamentalizm, traktujący dorobek ludzkości jakby nie istniały: Powszechna Deklaracja Praw Człowieka (1948) i Europejska Karta Społeczna (1961).
Bezwzględne bogacenie się garstki uprzywilejowanych z tytułu urodzenia, posiadanego kapitału czy elitarności – sybarytyzm i egoizm klasowy – prowadzone w wyniku narzuconego reszcie zbiorowości niczym nieograniczonego kontraktu i zadekretowania prymatu rynkowych zasad jest zawsze drogą negującą, niszczącą postęp społeczny.
Liberalny teoretyk Thomas Hill Green już w końcu XIX w. wyprowadził z tak rozumianego pojęcia liberalizmu wniosek, iż prywatna własność jest wolnością wtedy, gdy „wyzwala siły wszystkich ludzi do czynienia wspólnego dobra” (A. Walicki, „Zapisane w dzienniku”, „Zdanie” nr 3-4 (70-171)/2016).
Ku nowemu średniowieczu
W jednym z wywiadów Walicki stwierdził, że wolny rynek i tworzone przez niego stosunki społeczne oraz relacje międzyludzkie (czyli kultura) w neoliberalnej opcji są niczym fundamentalistyczna wiara religijna. Trzeba dodać, iż wiąże się to z obecnością dogmatów, elitarną egzegezą objaśniającą owe dogmaty „maluczkim”, liturgią i rytuałami. Tym samym sądzi, iż tak rozumiany liberalizm nie może być uznany za wystarczający nośnik tej uniwersalnej i postępowej idei, bliskiej w swej rudymentarności postępowym ruchom społecznym (p. „Przegląd” z dn. 13.03.2008). Królestwo Globalnego Minotaura jest wstecznictwem, degradacją rozwoju i postępu społecznego, kulturową dekadencją całego, pooświeceniowego dorobku człowieczeństwa. Jak wielu komentatorów określa współczesne czasy, jest to droga ku nowemu średniowieczu (R. S. Czarnecki „Czy grozi nam nowe Średniowiecze ?” (www.racjonalista.pl)
Totalna komercjalizacja i promująca ją reklama, będące efektem rosnącej roli Minotaura w narzucanej globalno-homogenicznej kulturze spowodowały, iż taka forma i model życia są kontestowane przez coraz znaczniejsze kręgi społeczeństw w różnych częściach świata. Jest to też podyktowane tym, że komercjalizację utożsamia się z nachalną westernizacją, czyli z glajchszaltowaniem kultur lokalnych, często rudymentarnie różnych od doświadczeń ludzi Zachodu.
Cierpi na tym również istota samej demokracji jako systemu organizacji i funkcjonowania zbiorowości oraz państw (R.S. Czarnecki, „Agonia demokracji”, „Sprawy Nauki” Nr 3/268/2022). Dawniej, w epoce kolonialnych podbojów takie kultury zostały najczęściej fizycznie i brutalnie wytępione. Przykłady ludów przedkolumbijskiej Ameryki, Aborygenów w Australii, czy choćby Guanczów z Wysp Kanaryjskich (pierwsze masowe ludobójstwo i absolutne wykorzenienie lokalnej kultury dokonane świadomie i celowo przez chrześcijańskich Europejczyków) są świadectwem takich, choć w innej formie charakterystycznej dla tamtych czasów, metod i celów.
Dziś to jest profanowanie i wyśmiewanie wartości nie-zachodnich przez globalne media i towarzyszące temu polityczne naciski możnych zachodniego świata. I na tym najczęściej bazuje ów protest społeczeństw przeciwko komercjalizacji i glajchszaltowaniu miejscowych upodobań i przyzwyczajeń, często uwarunkowanych przez wieki. I tym popularność i poklask zdobywa tzw. populizm. Nie oznacza to, że często owe wartości i rytuały winne być admirowanie i stawiane za wzorzec postępowania. Ale rozumieć, znać źródła ich pochodzenia, przyczyny takich, a nie innych ludzkich reakcji i zachowań, nie oznacza wcale ich akceptacji. Rozumna, racjonalna debata i wymiana poglądów – zgodnie z szacunkiem dla każdej osoby ludzkiej i tego co ona sobą niesie – jest clou postępu i rozwoju całej ludzkości.
Neoliberalizm zrodzony w kręgu kultury anglosaskiej – która się różniła do tej pory od myśli Europy kontynentalnej (dziś elity europejskie zaraziły się do głębi myśleniem neoliberalnym czyli anglosaskim) – narzucił jednocześnie swoiste rozumienie wolności. Sprowadzono je wyłącznie do jednostkowych, komercyjnych działań człowieka mających na celu pomnażanie jego dóbr materialnych, a przez to stawanie się coraz bardziej szczęśliwym, zadowolonym i „wolnym”. Kłania się tu wspomniana myśl Thomasa Greena.
Wspólnota, zbiorowość mają zaniknąć, sczeznąć, być anihilowane. Społeczeństwo ma stać się tym samym wyłącznie klubem wolnych jednostek od czasu do czasu wspierających słabszych, nieprzystosowanych, nie radzących sobie w ostrej konkurencji prowadzonej wedle naturalistycznych i rynkowych reguł. Mają to być zbiórki, akcje charytatywne, tzw. dobroczynność. Czyli średniowieczne jałmużnictwo, gdzie w ten sposób możni i bogaci zaspokajali swe wielce chrześcijańskie sumienia i choćby formalnie, symbolicznie, z łaski pańskiej zaprzeczali jezusowej sentencji o uchu igielnym i wielbłądzie.
Emanacją i materialnym dowodem na takie myślenie jest wypowiedź niegdysiejszego premiera Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher o tym, iż „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Są tylko pojedynczy mężczyźni, kobiety i rodziny”. Jest ona sama w sobie taką samą frazą, fundamentalistyczną i totalną, choć w wymiarze á rebours, jak wyśmiewana i postponowana przez liberalno-demokratyczne elity za swoją jednostronność sentencja Włodzimierza Majakowskiego zaczynającą się do słów: „Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą”.
Zdemontować państwo
Rozumienie w taki sposób społeczeństwa wyklucza lub ogranicza do minimum prerogatywy zbiorowości do organizowania się w państwo. Czyli coś, co ma patrzeć i rozumieć rzeczywistość szerzej, bardziej uniwersalnie, nie tylko poprzez egoistyczne dążenia jednostek. Ma ono również organizować i kierować życiem społecznym, aby stawało się ono dla wszystkich coraz lepsze, bardziej ustabilizowane, transparentne i przyjazne dla każdego obywatela. Neoliberalna narracja, wynikająca z prowadzonego od kilku dekad dyktatu przy pomocy ekspertów, mediów, a zwłaszcza elit politycznych starała się narzucić obraz państwa jako „nocnego stróża” pilnującego wyłącznie „prywatnej własności” (przede wszystkim posiadaczy megakapitału).
Anglosasi powołują się w uzasadnieniach swej wyższości cywilizacyjnej na priorytet, jakim darzą wolność, która ma być jakoby immanencją ich odwiecznej kultury, (a tym samym dla królującego tam indywidualizmu przechodzącego w egotyzm, zarażającego dziś wartości cywilizacji planetarnej swym toksycznym oddechem). Ich zdaniem, akt wydany 15.06.1215 zwany Magna Charta Libertatum, czyli Wielka Karta Swobód (Wielka Karta Wolności) to słuszny sprzeciw możnowładców sprzeciwiających się samowoli króla Jana bez Ziemi i uciskowi
podatkowemu.
Była to specyficzna, charakterystyczna dla tamtych czasów w swej esencji, umowa między królem a jego wasalami (immanentna w lwiej części z układów charakterystycznych dla feudalizmu). Ograniczała władzę monarszą, głównie w dziedzinie skarbowej (nakładanie podatków za zgodą rady królestwa) i sądowniczej (zakaz więzienia lub karania bez wyroku sądowego), określając uprawnienia baronów, duchowieństwa i zakres swobód klas wyższych.
Ale de facto był to akt, który utwierdził na wieki hierarchiczny i skrajnie paternalistyczny, a stąd – mocno elitarno-indywidualistyczny w swej formie, sposób organizacji wyspiarskiego społeczeństwa. To zaowocowało w późniejszym czasie brutalną, bezwzględną, skutkującą masową bezdomnością, biedą, głodem i upodleniem angielskich „underclass”, (czyli tych co nie mieścili się w elicie parów, baronów, książąt i wyższego duchowieństwa, a potem – klasie tzw. bourgeois) akcją zwanej ogradzaniem. To z kolei po latach spowodowało dramatyczne przeludnienie w miastach, pęczniejących od nadmiaru mieszkańców, migrujących tu wyrzuconych z racji przymusowego wywłaszczenia ze swych wiejskich posesji. Sytuacja robotników najemnych, czyli jak to opisywał w połowie XIX w. Karol Marks – proletariatu angielskiego, była właśnie wynikiem takich procesów społecznych oraz polityki własnościowej sprzyjającej wyłącznie elitarnym dążeniom klas panujących.
Ta fetyszyzowana dziś na różne sposoby w kulturze anglosaskiej Magna Charta w swym medialno-społecznej emisji jest moim zdaniem tym samym, co tablice z przykazaniami narzucającymi wartości i zasady postępowania Izraelitom przekazane Mojżeszowi na Górze Synaj przez Jahwe. Miały one dotyczyć nie tyle ludzkości jako takiej, nie człowieka jako „miary wszechrzeczy” (Protagoras z Abdery), a wąsko rozumianej plemiennej tradycji społeczności koczowników i wędrowców przez pustynie Bliskiego Wschodu, podbijających tereny, na których już była od wieków obecna inna, często wyższa kultura niż owych stojących na niższym stopniu kulturowego rozwoju, zdobywców. Ci „inni” wedle starotestamentowego przekazu, spoza określonej plemiennie tożsamości, nie mogli się mieścić w tych humanitarnych (jak na owe czasy) zasadach.
Również podpisujący Magna Charta angielscy możnowładcy traktowali siebie, niczym starotestamentowi mozaiści, jako plemię, czyli naród wybrany, predestynowany do władzy i tym samym do decydowania o losie tych „innych”.
Kulturowy regres
I całą historię cywilizacji Zachodu możemy po dziś dzień łącznie z neoliberalną obsesją i wynikającymi zeń swoistym fundamentalizmem, traktować jako kontynuację przekazu judeochrześcijańskiej formy wierzeń religijnych (tu też się mieści islam ze wszystkimi swoimi, tak mocno krytykowanymi przez euroatlantyckich demoliberałów, przypadłościami, gdyż jest to kontynuacja tzw. tradycji religii abrahamowych). To jak na razie nieusuwalny, mimo różnych zapewnień i retoryki, podstawowy rys tej kultury, jej projekcja dla reszty świata, dla innych cywilizacji i kultur. I dlatego należy mówić przede wszystkim o konfrontacji na polu kultury, gdyż chodzi nie tylko o ekonomię i sposoby gospodarowania, o finanse czy bankowość, ale o człowieka; kim ma być i co ma stanowić jego nadzieje. I jaka ma być nasza, gatunkowa, przyszłość.
Tak jak przynależność i wiara w Jahwe antycznych Izraelitów oraz wspomnianych angielskich baronów wymuszających na Janie bez Ziemi w XIII w. podpisanie korzystnego tylko dla nich dokumentu, tak współcześni neoliberałowie, strojąc się w piórka liberalizmu, (by móc uchodzić za postępowców i progresistów) żądają, by ich traktować jak elitarne, wybrane plemię ustalające uniwersalne i dogmatyczne zasady. Dla ludzkiej populacji.
Osuwanie się świata rzymskiej cywilizacji w mroki średniowiecza stanowiącego synonim dramatycznego kulturowego regresu i społecznej degradacji ówczesnego świata rzymsko-greckiego (hellenistycznego) uważanego dziś za punkt wyjścia dla zachodniej cywilizacji musi być znaczącym memento dla świadomego i myślącego samodzielnie człowieka XXI wieku. Analogiczne procesy – zwłaszcza dogmatyzacja według zasad religijnych tworzących w pierwszym tysiącleciu cywilizację Zachodu (liberalizm w wersji neo- jest kolejną dziejową mutacją monoteizmu judeochrześcijańskiej proweniencji) – doprowadziły ją do cywilizacyjnej anihilacji, z której potem wychodzono przez kilka stuleci. Nie na darmo mówi się o „ciemnych wiekach” średniowiecza. Czy chcemy – my ludzie XXI wieku, świadomi i ponoć racjonalni oraz doświadczeni przez historię – tę drogę powtórzyć?
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza z dwóch części eseju Autora -"Konanie Minotaura". Drugą zamieścimy w numerze marcowym SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 570
Globalny Minotaur to nie jest wyłącznie gospodarka, finanse, handel, bankowość itd., jak twierdzi Yanis Varufakis (p. Konanie Minotaura (1) – SN 3/23). Przede wszystkim jest to kultura, na której płaszczyźnie, w jej obrębie, toczy się to globalne, widoczne już dziś gołym okiem, starcie.
To konflikt pomiędzy Zachodem, zdominowanym przez anglosaskie myślenie i sposób rozumienia kultury w najszerszym tego słowa znaczeniu, z resztą niezachodniego świata.
Dominacja Anglosasów wiąże się de facto z rugowaniem obcego jej rozumienia, rudymentarnych wartości niesionych przez Oświecenie kontynentalne (zwłaszcza francuskie) i filozofii będącej zasadniczym źródłem Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Późniejszy przebieg historii, zwłaszcza w II połowie XIX i przez cały wiek XX, tylko to potwierdza (mimo niepowodzeń tego projektu i przesłania).
„Komunizm był najpotężniejszym nowożytnym ucieleśnieniem starych nadziei millenarystycznych, a destrukcja tych nadziei, choćby nawet okazały się nieracjonalne i niebezpieczne w realizacji praktycznej, nie powinna być powodem do łatwego celebrowania”.
Andrzej Walicki
Stempel postawiony przez neoliberalizm (wg amerykańskiej nomenklatury to neokonserwatyzm) na kulturze zachodniej wyznacza standardy naszego życia. Czyli kształtuje kulturę. Zwłaszcza w obliczu wpływu oraz roli mediów w dzisiejszej rzeczywistości. I Zachód, pewny swych przewag militarnych, (które zapewnia Ameryka), szerzy pod płaszczykiem liberalnej demokracji, (którą uważa za swoją czołową wartość systemową, najlepszy sposób rządów z możliwych w dotychczasowej historii), właśnie tego typu rozwiązania, o jakich wspomniano w I części tego materiału.
Wspiera się w tym procederze nieuczciwym sloganem jakim jest wolność. Ale według tej narracji wolność, jedna z najwznioślejszych wartości, z jaką styka się człowiek, ograniczona zostaje wyłącznie do zarabiania coraz więcej pieniędzy, do gromadzenia coraz większej ilości dóbr. Ale jak widać po ostatnich dekadach, dotyczy to coraz węższego grona beneficjentów systemu.
Ogród zatrutych owoców
Demokracja na sprzedaż można więc rzec za filozofem hiszpańskim Fernandem Savaterem. Zauważył on, że łatwo jest mówić ludziom Zachodu, iż to demokracja przynosi rozwój i stwarza coraz to nowe szanse życiowe. Ale np. Indianin znad Amazonki, mieszkaniec prowincji Wschodniej w Demokratycznej Republice Kongo, obywatel Afganistanu czy Bangladeszu – to tylko kilka przykładowych miejsc na Ziemi, gdzie pojęcie demokracji nie jest rozumiane tak, jak sobie w Europie i Ameryce wyobrażamy. Ten termin może kojarzyć się wyłącznie z gwałtami, wyzyskiem, upodleniem, degradacją człowieczeństwa, z nadużyciami władzy o kompradorskim wymiarze. To tak, jakby komuś pokazać w przepięknym pałacu śmietnik, a potem żądać od niego, aby podziwiał ową budowlę w całości.
Szacowny tygodnik The Economist w 2019 r. pisał, iż dzisiejszy biznes amerykański wyróżniają dwie cechy. Jedna to sukces: 57 ze 100 najważniejszych giełdowych firm na świecie kojarzonych jest z USA. Ale jest i druga, ciemna strona tego medalu. Boeingowi zarzuca się sprzedaż samolotów 737 MAX z niebezpiecznym oprogramowaniem .W Malezji postawiono zarzuty karne bankowi Goldman Sachs za udział w oszustwach podatkowych wartości 6,5 mld dolarów. Olbrzymi gigant przemysłu chemicznego Monsanto nie ostrzegał klientów przed używaniem środka owadobójczego, który powoduje raka, Facebook uwikłał się w aferę z handlem danymi osobowymi swoich klientów, a agencja Equaifax zajmująca się scoringiem kredytowym w niewiadomy sposób utraciła dane 146 milinów swoich klientów. O skandalach dotykających firmy farmakologiczne nawet nie ma co wspominać.
Jak podał wspomniany periodyk, całkowita wartość rynkowa tylko amerykańskich firm zaangażowanych w megaincydenty korupcyjno-finansowe w latach 2016-19, i które upubliczniono, wyniosła 1,56 biliona dolarów, a dotknęło to ok. 0,5 mld ludzi. Czyż można się dziwić, iż „American Dream” oraz „ American Way of Life” nie cieszą się admiracją w świecie tak, jak to przedstawia się w polskich mediach? Stąd też rozwiązania polityczne i społeczne wiązane z Ameryką muszą być niekorzystnie kojarzone. Odnosi się to również do demokracji i pojęcia wolności.
Wolność jest od dekad na ustach wszystkich jako przykład wyższości i wzniosłości rozwiązań niesionych przez tę kulturę. Przez tę formę rządów, o której mowa. Przez euroatlantycką cywilizację. Doskonałą emanacją tego sposobu myślenia jest wypowiedź wysokiego urzędnika Komisji Europejskiej Josepa Borella o „ogrodzie i dżungli”. Oczywiście, ogrodem jest demokratyczny Zachód, dżunglą jest to, co poza nim, co nie kultywuje jego wartości, co nie praktykuje liberalnej demokracji.
Ułuda wolności
Wolność – ale rozumiana retorycznie, irracjonalnie, mentalnie, nie materialnie, uniezależniona od afiliacji klasowo-stanowej - stała się w efekcie takich procesów wyłącznie subiektywną płaszczyzną manifestacji swej wyjątkowości, bez zrozumienia kontekstu wspólnotowego, społecznego, a zwłaszcza klasowego. Czuj się wolnym i bądź z tego tytułu szczęśliwym. Reszta się nie liczy. Koniuszek własnego nosa i różowe okulary na nim mają być absolutnym drogowskazem życiowym. Nowe średniowiecze, które na naszych oczach powstaje z martwych powielać ma rudymenty poprzedniego, już bez jakichkolwiek upiększeń, woalek czy intelektualnych serpentyn rodem z Oświecenia.
Rozwój i postęp współcześnie utożsamiono wyłącznie z gromadzeniem dóbr – przeradzającym się w sybarytyzm – pospolitą i wulgarną konsumpcję, co samo przez się uczynić miało człowieka szczęśliwym i wolnym. I w takie też ramy wtłoczono demokrację, przydając jej przymiotnik: liberalna. Ma to sugerować nierozerwalne związki z liberalizmem. Ale z jakim liberalizmem, jak rozumianym i jak praktykowanym? Bo ten dzisiejszy, opierający się o dogmaty neoliberalizmu, (czyli – neokonserwatyzmu), nie jest żadnym liberalizmem jak wielokrotnie przedstawiał w swym dorobku cytowany już prof. Andrzej Walicki.
Mody popkultury są wszechogarniające i totalne. Zwłaszcza, jeśli chodzi o reklamę i wciskanie odbiorcy – kultura obrazka jest tu absolutnie destruktywna – często bezrefleksyjnych, czysto konsumpcyjnych skojarzeń. Masz kupić, masz konsumować (dosłownie i w przenośni), masz dać się „skonsumować” przez tę kulturę zakupizmu. I nie myśl, nie zastanawiaj się, nie zadawaj pytań. Idź za głosem instynktu, za odruchem. Bądź biomasą ze zglajchszaltowaną osobowością, pustym (w sensie pojęciowym) obywatelstwem, odczłowieczonym (bo nie myślącym racjonalnie) osobnikiem. I nie myśl samodzielnie, bo to niebezpieczne dla systemu i mainstreamu go wspierającego. To jest machina tworząca określoną kulturę i jej produkt – wspomnianą biomasę.
Ale przecież wolność bez solidarności ludzkiej, humanizmu, człowieczeństwa, bez zrozumienia pojęcia równości wszystkich ludzi jest humbugiem, pustą frazą.
Bądź wikingiem
Warto podać przykład tak bezmyślnej, prokonsumenckiej, absolutnie irracjonalnej i kłamliwej w swym wymiarze reklamy, której siła w dzisiejszej przestrzeni zdominowanej przez medialną manipulację jest kolosalna. Podlegamy jej wszyscy, dzieci przede wszystkim. Tak się formatuje właśnie ową biomasę, podatną na manipulacje i sugestie.
Oto olbrzymia reklama na autobusie miejskiej komunikacji we Wrocławiu sławiąca dietę skandynawską - co za przewrotność i nierzeczywisty obraz! Obok hasła: „Bądź wikingiem” wyeksponowano olbrzymiego hamburgera czy McChickena. Ze wspomnianą dietą skandynawską a la wikingowie nie ma to nic wspólnego – żadnej w tym nie ma logiki, a o refleksjach z innej przestrzeni np. historycznej, kulinarnej, nie ma co nawet myśleć.
„Bądź wikingiem” to de facto ma być promocja sposobu odżywiania mieszkańców Skandynawii w epoce ich wypraw, przeważnie łupieżczych (czasami handlowych) zarówno do Europy Zachodniej jak i nad Morze Śródziemne czy na wybrzeża Morza Bałtyckiego. Rzekami na wschodnioeuropejskim Niżu spływali również, aż do Morza Czarnego, a Kijów (Kanugård) był ich faktorią handlową. Docierali tym szlakiem do Konstantynopola, utrzymując kontakty handlowe (handel futrami i niewolnikami pochodzącymi głównie ze Słowiańszczyzny) z Grekami i Arabami. Przez pewien czas przyboczny odział Cesarza Bizancjum – tzw. gwardia wareska – była złożona z wojowników / najemników skandynawskich (oddział liczył ok. 6000 specjalnie wyposażonych i odzianych wojaków).
Jak pisze znawca tamtych czasów Przemysław Urbańczyk (Polskie tropy wikingów), „Wikingowie to nie jest lud, dlatego nie piszemy tej nazwy dużą literą. Wikingowie to zawód – kupiec, pirat, osadnik. Zazwyczaj byli to uczestnicy wypraw zamorskich organizowanych głównie przez Skandynawów, ale mieszkańcy innych ziem też się do nich przyłączali”.
Co sobą tym samym niesie próba skojarzenia współczesnego fast fooda nie tylko z dietą i odżywianiem się wikingów, ale z ich profesją, ich postawami, ich wartościami niesionymi postkarolińskiej Europie? To reklamowy, absolutnie irracjonalny chwyt marketingowy, bazujący na popularności od paru lat w popkulturze mitów, legend, z epoki wikingów. Najczęściej nieprawdziwych i mocno lukrowanych dla potrzeb owej popkultury.
Ten przykład pokazuje z jednej strony jak powszechna reklama –zgodna z zasadami jej twórców (Bernaysa czy Lipmanna) i praktyków (Goebbelsa) – odmóżdża, tworzy nieracjonalne zbitki pojęciowe i takież skojarzenia. Zamula i zaśmieca racjonalne spojrzenie na świat i na człowieka. Powoduje, iż patrzy się na rzeczywistość w sposób mityczny, legendarny, czyli irracjonalny. Jej totalizm działa niczym megaodkurzacz. Wciąga on wszystko do swych trzewi, a produkuje z tego szarą, bezrefleksyjną masę, która urobiona m.in. przez takie skojarzenia, takie manipulacje idzie wyłącznie za instynktem niczym pies Pawłowa. Przetwarza wszystko na potrzeby swojej indywidualnej konsumpcji, czyli zakupizmu, jak nazwał tę formę kultury Benjamin Barber.
To system od przynajmniej 2-3 dekad królujący na świecie i wmawiający nam, iż szczęściem, clou życia i wolności to nabycie kolejnego, reklamowanego nachalnie „dobra”. I że tak już będzie - nie trzeba myśleć, snuć jakichkolwiek refleksji, być krytycznym. Trzeba tylko zdać się na „autorytety” i systemowe prawdy dekretowane przez media i mainstream.
„Bądź wikingiem”, czyli napadaj, rabuj, bądź brutalny, wierz tyko w swoje plemienne prawdy i siłę swego oręża. Nie myśl, nie kojarz, nie dystansuj się. Wierz i zdaj się na instynkt. Fast food nie ma tu – poza symbolicznym i reklamowym chwytem – żadnego znaczenia.
Bitwa o pluralizm
Walka, jaką dziś obserwujemy na wielu płaszczyznach, w wielu częściach świata, w wielu obszarach kultury, toczy się właśnie o to, czy człowiek ma pozostać bezwolną biomasą, żyjącą tylko po to, by zaspokajać egzystencjalne potrzeby wmówione mu przez totalnie działającą reklamę i sprzęgnięte z nią nastawione tylko na zysk media? A odpowiednie „autorytety” – ot, choćby jak wspomniany wcześniej Josep Borell – powiedzą mu że żyje w „ogrodzie” i z tej racji ma być już szczęśliwym i czuć się wolnym. To jest więc starcie o wizję człowieka, gdyż jest on zanurzony w kulturze i to go nie tylko stymuluje, ale i kształtuje jego mentalność, buduje wartości, uczy szacunku do przeszłości, utwierdza pamięć, tożsamość itd.
Trzeba stwierdzić, że jest to również bitwa o pluralizm, właśnie o wolność wyboru postawy życiowej, o demokrację bez żadnych przymiotników i udziwnionych dodatków. Czyż to nie jest kultura? To jest rudymentarne starcie mające zadecydować, czy świat przyszłości ma się składać wyłącznie z kolejnych klonów „ogrodu” Borella i rządzących elit neoliberalnych, czy jednak ma to być ludzkość multikulturowa z wolnością wyboru swych dróg rozwoju.
Jak system aspirujący do hegemonii i przywództwa, nie radzący sobie sam ze sobą, co raz to popadający w kryzysy, może dyktować całemu światu formy istnienia i metody postępowania? „Bez zmiany swej istoty, a więc przyświecającego mu systemu wartości oraz fundamentalnych zasad postępowania nie przetrwa on obecnego dziejowego zakrętu” (G. Kołodko, Świat w matni. Czwarta część trylogii).
Globalny Minotaur jest molochem niszczącym niczym walec z jednej strony pluralizm i naturalną różnorodność naszej populacji (glajchszaltowanie), a z drugiej, stanowi groźbę absolutnego dyktatu będącego w efekcie faszyzacją przestrzeni publicznej. Dobitnie te procesy, mimo właśnie wspomnianych medialnych i publicznych zapewnień o demokracji, wolnościach, obywatelskości i swobodzie wypowiedzi oraz interpretacji rzeczywistości ((oprócz przyczyn klasowych), zdiagnozował Umberto Eco w swym słynnym eseju pt. Wieczny faszyzm. Przedstawia tam uniwersalne i ponadczasowe – choć nie uświadomione powszechnie - źródła faszyzmu jako immanencji kultury europejskiej (vel zachodniej).
I dlatego tak ważne jest opisywane tu starcie. Niestety, niewielu komentatorów chce je postrzegać jako zderzenie cywilizacji (jak pisał Huntington w Zderzeniu cywilizacji), znacznie więcej traktuje to zjawisko jako konflikt kultur i wspólnot związanych wielowiekową tradycją, doświadczeniami i mentalnością.
Radosław S. Czarnecki
Śródtytuły i wyróżnienia pochodza od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 542
Na przełomie wieków XX i XXI dwóch francuskich filozofów: Phiplippe Petite i Jean Baudrillard w wydanej wówczas książce Rozmowy przed końcem starało się rozstrzygnąć kiedy, w jakiej formie oraz dlaczego nastąpi koniec ich zachodniego, będącego wtedy u szczytu dominacji, jednobiegunowego świata.
Warto przypomnieć, iż już prawie 100 lat wcześniej Oswald Spengler wieszczył Zmierzch Zachodu. Zresztą, w języku niemieckim funkcjonuje pojęcie Abendland tłumaczone jako kraj, region, terytorium „wieczorne”, położone geograficznie tam, gdzie „słońce zachodzi” (czyli pod wieczór). Odnosi się to rozumienie terminu Zachód do sfery cywilizacyjno-kulturowej. I jest niesłychanie bliskie temu, co w tle sygnalizował Spengler. A także rozważaniom Petita i Baudrillarda, choć oczywiście w kontekście rzeczywistości zaistniałej po upadku muru berlińskiego i nowej, technologicznej i społecznej, sytuacji w Europie oraz na świecie.
Jednak rys postmodernizmu po upadku muru berlińskiego i zmianach politycznych, jakie były tego efektem nabrał nowej energii. Stąd też powstała moda na różne „post-”(postindustrializm, postprawda, postsztuka itd.). A „post-” znaczy tyle, co minione, niebyłe, upadłe. Dlatego też m. in. Francis Fukuyama ukuł swą nietrafną i karykaturalną diagnozę o końcu historii. Powszechnie i po wsze czasy miała zapanować demokracja liberalna sprzęgnięta nieodzownie z neoliberalnymi poglądami na wszystkie wymiary życia. No i oczywiście dominacja absolutna kultury Zachodu tym samym miała być zadekretowana.
„Społeczności zachodnie zostały przesiąknięte zarówno swym technologicznym uprzywilejowaniem, jak i okrutnym, prawomyślnym ewolucjonizmem, który zakazuje im myśleć o czymś innym
niż o globalnej supremacji ich modelu”.
Jean Baudrillard
Baudrillard, jako klasyczny przedstawiciel postmodernizmu, ucieka jednak w retorykę i konstrukcje myślowe stające się abstrakcją, sprawiającą wrażenie oderwania od praktyki życiowej problemów społecznych, choć opis i analiza są często nader celne i głębokie. Warto dziś po dwóch dekadach zdobyć się na krótką refleksję nad tezami poruszonymi przez dwóch Francuzów w tej książce. Spojrzeć na te zagadnienia z innej strony. Zwłaszcza z punktu widzenia zagadnień społecznych. Bo kryzys systemu nabiera coraz to nowych wymiarów, gwałtownie się pogłębia. A wydawało się, że demokracja liberalna i euroatlantycka, która w chwili rozmowy wymienionych filozofów była u szczytu rozwoju, po gigantycznym zdawałoby się sukcesie (zwycięstwie nad groźnym konkurentem systemowym w 1991 r. i zapowiadanym przez Francisa Fukuyamę „końcem historii”) będzie dominować wiecznie.
Przede wszystkim wspominana supremacja we wszystkich zdawało się dziedzinach życia, absolutna dominacja militarna tej formacji cywilizacyjno-kulturowej, utwierdziła znaczną część społeczeństw Zachodu (a na pewno elity najszerzej rozumiane), iż zwycięstwo nad socjalizmem i rozkład systemu radzieckiego, który zakończył się rozczłonkowaniem ZSRR jest niezbitym dowodem na to, że zachodnia liberalna demokracja jest najlepszym, jedynym i absolutnie prawidłowym systemem w dziejach ludzkości. Z tego tytułu owa hegemonia mu się należy, a reszta świata powinna zaaprobować reguły i kanony immanentne temu systemowi.
Tak samo miało to dotyczyć stosunku do osiągnięć cywilizacyjno-kulturowych oraz doświadczeń historycznych Zachodu. To miało być nowe imperium, miękkie, jak nazwali tę formę dominacji m.in. Antonio Negri, Jim Garrison czy Alejandro Colas. Co prawda, niektórzy z nich ten termin odnosili do USA, ale w wyniku globalizacji oraz coraz wyraźniejszego prymatu Ameryki nad Europą Zachodnią, Zachód należy w tej mierze traktować jako jedną strukturę cywilizacyjno-kulturową.
To nowe imperium miało od 1989 r. sprawować władzę nad światem dzięki przykładowi, głównie w efekcie cnót oraz kanonów demokracji. Potem dodano wspomniany już przymiotnik „liberalna”, który to termin gros społeczeństw niezachodnich, miliony wykluczonych ekonomicznie i pozostających w formie ludzkich odrzutów cywilizacyjnych (Z. Bauman, Życie na przemiał) odebrało jako nową formę kolonizacji oraz ukłon w stronę brutalności neoliberalizmu. Do XXI w. w tle pozostawała siła militarna USA, ale po 11.09.2001 i powtarzających się permanentnie amerykańskich interwencji wojskowych, to właśnie ona wyrosła na główny element utrzymywania owej supremacji. Zwłaszcza, iż do powszechnego użycia weszło wspomniane już pojęcie - wytrych: globalizacja.
Nowe, współczesne imperium, a dziś to jasno widać, to przede wszystkim nie tylko (czy wyłącznie) terytorium, zdolność sprawowania władzy (czyli narzucania żądań politycznych nawet przy użyciu – jak dawniej - siły), ale przede wszystkim „koordynowanie bytów politycznych i gospodarek oraz ich regulacje prawno-instytucjonalne” (A. Colas, Imperium), a także narzucanie systemu wartości.
Kolonialne resentymenty
W tym kontekście stykamy się z brutalną prawdą i istotą tej cywilizacji. „W 1989 r. istniało złudzenie perspektywy, jednak okazało się bardzo szybko, iż protagoniści tego happy endu nie mają czym grać. Więc zabrali się do zawracania historii. Zaczęli wyświetlać film od końca” (J.Baudrillard, Rozmowy przed końcem).
Globalizacja, będąca de facto westernizacją, bądź nawet amerykanizacją, stanowiła tego tylko potwierdzenie. Ponadto ujawniła, że resentymenty kolonialne i imperialne nie wygasły w świadomości społeczeństw Zachodu. Powróciły one w nowej neokolonialnej wersji wzmocnione przez high-tech i planetarne media (podlegające coraz większej koncentracji i uzależnieniu od megakapitału). Złudzenia i nadzieje na zrównoważony rozwój oraz postęp ludzkości, jakie istniały w początku ostatniej dekady XX w. brutalnie rozwiały się po raz pierwszy – choć mało kto na to zwracał uwagę, traktując Bałkany jako nie Europę, ale coś gorszego, mało cywilizowanego – podczas rozbijania Jugosławii i wojny domowej, jaka tam wtedy, przy inspiracji i pomocy z zewnątrz, wybuchła. Oczywiście, było to preludium do wspomnianych wydarzeń po 11.09.2001.
Trzeba stwierdzić, iż argumenty o harmonijnym rozwoju, o postępie czy „końcu historii” (obojętnie, co sądzić o tym infantylnym, ahistorycznym i tym samym nierealistycznym stwierdzeniu) pozwalają skonkludować, że ziarna kryzysu i to bardzo głębokiego (cywilizacyjno-kulturowego) tkwiły w niebywałym i niespodziewanym zwycięstwie Zachodu nad systemem radzieckim. Zachłyśnięcie się takim niespodziewanym sukcesem, euforia granicząca z amokiem oraz określone trendy, jakimi poczęła podążać demokracja (zwana teraz liberalną) zawsze niosą sobą owe „ziarna klęski”.
Poczucie niebywałego i absolutnie niespodziewanego triumfu (żadne instytucje zajmujące się sowietologią na Zachodzie nie zakładały implozji systemu radzieckiego) w starciu dwóch systemów, dwóch kultur, dwóch odrębnych modeli rozwoju cywilizacji zachodnio-europejskiej musiało wyzwolić w zwycięzcach pokłady pychy, zarozumialstwa, hardości i absolutyzacji wartości wiązanych ze zwycięskim systemem. Dodać trzeba, iż marksizm traktować należy bezwzględnie jako tradycję zachodnio-europejskiej myśli oświeceniowej a on – przynajmniej teoretycznie – stanowił osnowę systemu radzieckiego.
Efektem wspomnianej euforii po 1989 r. niebywale wzrosło przekonanie, a z czasem i dogmatyczna pewność, iż zachodnia kultura to wspólnota uniwersalnych reguł, zasad i wartości oraz wynikających stąd elementów systemowych: demokracji, praworządności, sprawiedliwości społecznej, wolności obywatelskich „odmienianych przez pryzmat odmiennych tradycji i historycznych doświadczeń” immanentnych wyłącznie kulturze Zachodu (Marek A . Cichocki [w]: Rzeczpospolita, 7.05. 2018).
Redaktor naczelny Rzeczpospolitej Bogusław Chrabota w napisanym suplemencie do rozważań Cichockiego oddał doskonale to, co myślą i czują wszystkie elity zachodnie (w tym polskie) od lewa do prawa, które ten model potraktowały otwarcie jako najlepszy, jedyny i absolutnie wszechstronny dla całej ludzkiej cywilizacji: „Korzenie tej aksjologii są oczywiste i nie trzeba nieskończenie powtarzać, że są dziedzictwem trzech porządków: greckiego, judejskiego i rzymskiego, które po raz pierwszy zintegrowało ostatecznie schrystianizowane przez Teodozjusza Imperium Romanum”.
I właśnie metody - o których Chrabota milczy, pisząc o owej unifikacji – leżą cały czas u fundamentów tej kultury: przemoc, nietolerancja, niszczenie wszystkiego „co inne”. Teodozjusz Wielki ostatecznie zlikwidował – praktycznie i prawnie – wszelkie pozostałości kultury opartej o panteon bogów w rzymskich. Zamknięcie Igrzysk Olimpijskich (393 r. n.e.), likwidacja wyroczni w Delfach (390 r. n.e.) zakaz odbywania misteriów eleuzyńskich (391 r. n.e.) czy masakra w Thesalonikach (390 r. n.e.) to tylko niektóre przejawy admirowanych jako tradycja chrześcijańska leżąca u źródeł kultury Europy a tworzona przez chrześcijańskiego cesarza Teodozjusza. I zapewnienia, iż współcześni Europejczycy - odwołujący się do tradycji, której źródła wspomina się wcześniej - „nie cierpią krwawej dyktatury jakobińskiej” są tyle nieszczere, co zakłamane (B. Chrabota, dz. cyt.).
Wartości, czyli przemoc i zysk
Wartości, aksjologia, cnoty i zasady to rzeczy niezwykle niedookreślone i jak pokazała historia – płynne, zależne od wielu uwarunkowań, sytuacji, kontekstów. O różnych kulturach i tożsamościach nie mówiąc. Spinoza zauważył, iż „dążymy do czegoś, pragniemy, pożądamy czegoś nie dlatego, że uważamy to za dobre, lecz przeciwnie, dlatego poczytujemy to za dobre, że do tego dążymy, tego chcemy, tego pragniemy” (B. Spinoza, Etyka).
Gdy wartości z którymi Zachód – i Bruksela jako uosobienie Unii Europejskiej powiększającej się ciągle po 2000 r. o kolejne kraje środkowej i wschodniej części Starego Kontynentu - stały się jedynie fasadą, a główną praktyką jawić się poczęła właśnie siła militarna (vide Libia, Syria, Afryka Subsaharyjska) stosowana pod rosnące dyktando Waszyngtonu (Afganistan, Irak, Somalia). Niezwykle prorocze stają się tu słowa Baudrillarda o „zezowaniu wartości”. One „przeświecają przez siebie nawzajem – dobro prześwieca przez zło, fałsz przez prawdę, brzydota przez piękno, męskie przez żeńskie i na odwrót. Każda zezuje zza innej. Powszechny zez wartości. Daleko do napięcia i kolizji wartości, którym towarzyszy przypływ mocy, tak jak w zderzeniu materii i antymaterii towarzyszyłoby ostateczne wyzwolenie materii” (J. Baudrillard, Rozmowy przed końcem).
Ale obaj francuscy myśliciele – jako nieodłączni reprezentanci intelektualnej elity Zachodu, na których cień położyła dekadencja postmodernizmu, a następnie wybuchła euforia po obaleniu muru berlińskiego – nie mogą wyjść z jednej strony poza bariery entuzjazmu i sukcesu, a z drugiej strony – powszechnej dekonstrukcji i owego „zezowania wartości”.
Jak w takiej sytuacji można być wzorem cnót i nowym - starym władcą świata? A okazało się, iż owi nowi - starzy władcy naszej świadomości, wolnego już świata, umiejscowieni w elitach politycznych oraz mediach i szeroko rozumianym mainstreamie, podając nam informacje o rzeczywistości w formie jedynej i absolutnej prawdy – bo to ich prawda i ich wersja - mają w tym konkretny interes. To sformatowanie człowieka wedle określonych wzorców. A środki masowej komunikacji, skomercjalizowane na kanwie mody i neoliberalnych paradygmatów stały się tym samym pasem transmisyjnym idei płynących ze strony owych elit politycznych i stojących w tle: megakapitału i hiperkorporacji. Media, mainstream, elity polityczne Zachodu stały się prokuratorem, sędzią i katem.
A o winie, karze czy odpowiedzialności decydować winne powołane do tego specjalistyczne, profesjonalne, opierające się o kodeksy (oczywiście po dogłębnym i zgodnym z procedurami procesie) organy. Warto więc - choćby dla psychicznej higieny - wyrwać się z bańki jednoznacznych i dogmatycznych, królujących dziś powszechnie i doktrynersko definicji, terminów czy pojęć serwowanych nam przez media i mainstream. Odłączyć sieć i przejść do informacji, źródeł, tekstów czy obrazów (takich jak np. film A. Kurosawy Rashomon) pokazujących ulotność i chwiejność naszych ocen świata wokół nas i spojrzeć na rzeczywistość bez emocji, uprzedzeń, fobii i manierystyczno-poszufladkowanych klasyfikacji.
Ustrój do obsługi elit
Jak mydlana bańka na naszych oczach pękła ostatecznie – po doświadczeniach XX wieku i dwóch światowych wojnach oraz wojnie zwanej zimną - humanistyczna i optymistyczna idea ludzkości, która „zgodnie maszeruje drogą postępu”. Odnowienie tej idei po 1989 r. było krótkie i dodatkowo rozczarowujące, tym bardziej, że towarzyszyły mu niezwykle pompatyczne, unisono głoszone z najwyższych ambon, zapewnienia i tezy. „Zza złudnej oświeceniowej wizji harmonii rodu ludzkiego wyłania się obraz społecznych konfliktów, wykluczenia i nieprzystosowania miliardów ludzi zarówno w skali globu jak i w obrębie społeczeństw poszczególnych krajów” do tej pory uważanych za bogate i stabilne. Dla nich słowo postęp, demokracja, wolności i swobody obywatelskie nie mają jeszcze nie tak dawnej i powszechnej otoczki optymizmu, nadziei i wizji na lepszą przyszłość (S. Opara, Tyrania złudzeń. Studia z filozofii polityki).
Nowa forma imperium, planetarnego, ograniczona wyłącznie do ponadnarodowych hiperbogatych elit i ludzi stanowiących ich bezpośrednie zaplecze, mające służyć wyłącznie obsłudze elit, nie może zostać zrealizowane bez masowych i krwawych konfliktów pochłaniających setki tysięcy, a może i miliony, istnień ludzkich. Kończący się stary świat, umierające imperium, które już w chwili swego cywilizacyjnego sukcesu z racji nie zrozumienia wymogów chwili, czy „znaków czasu”, wbrew temu co głosiło i co wpisało na sztandary owego zwycięstwa, popadło w dawno minione koleiny, znane z praktyki Zachodu przynajmniej od 500 lat, czyli od chwili dopłynięcia Kolumba do Nowego Świata. Czyli rozpoczęcia epoki kolonizacji. Zachód, mówiąc o wartościach i cnotach, których miał być emanacją - demokracji, swobodzie i prawach człowieka - kopał swój grób, działając wedle starych kolonialnych i imperialnych drogowskazów. Stąd rozczarowanie w świecie poza zachodnim jest wielkie. Bo „ludzie nie wierzą w system demokratyczny, gdyż nie dotrzymuje obietnic” (Z. Bauman, Ei Pais,16.01.2016).
Radosław S. Czarnecki
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2647
W wypowiedziach znaczących komentatorów na temat procesów zachodzących na świecie zwraca uwagę często używany termin korporatokracja. Dotyczy on grupy osób stanowiących (lub starających się ustanowić) specyficzną społeczność o międzynarodowym wymiarze i zasięgu. Można za Zygmuntem Baumanem nazywać ich zarówno turystami jak i włóczęgami, czyli ludźmi będącymi wszędzie i nigdzie – jak „nie z tego świata”. O tym mówili i mówią tak różni myśliciele jak Lester Thurow, Andriej Fursow, Song Hongbing, Benjamin Barber, Kishore Muhbubani, Naomi Klein, John Perkins, Zeng Yongnian, John Mearsheimer, czy Aleksander Dugin.
Aby skutecznie dominować, najlepiej odwołać się do strachu
Thomas Hobbes
Procesy globalizacyjne świat jednocześnie degradują i zapładniają nowymi ideami, tworząc tym samym nową jakość życia. W XX wieku ku globalizacji prowadziły tragiczne wydarzenia: dwie wojny, z których pierwsza pochłonęła prawie 15 mln ludzi, a druga – ok. 75 mln, upadek imperiów Osmanów, austrowęgierskie i Romanowych, a także ostateczny krach Pax Britanica, a wraz z nim - schyłek kolonializmu Made in Europa.
Próby globalizacji we wcześniejszych epokach to np. krach boomu tulipanowego (1637), który niweczy pozycję Niderlandów (dzisiejszej Holandii) na światowym rynku i zadaje cios jej imperialnym dążeniom. Tak samo można traktować rok 476 i upadek Rzymu, gdzie Pax Romana (swoista globalizacja ówczesnej ekumeny) budowano poprzez podboje i dostawy niewolników (oraz wszelakich dóbr) z peryferii imperium.
A co dzisiaj?
Produktem ubocznym tego, co rozumie pod pojęciem globalizacji jest korporatokracja. Jest to jednocześnie efekt zwycięstwa systemu neoliberalnego kapitalizmu, kolapsu bloku radzieckiego (czyli rozpadu modelu rozwoju alternatywnego dla tzw. wolnego rynku i związanej z nim demokracji liberalnej) i hegemonii amerykańskiego imperium.
Korporatokracji blisko do pojęcia merytokracji. To wieloznaczne pojęcie określające najczęściej system, w którym pozycja społeczna człowieka uzależniona jest od kompetencji weryfikowanych za pomocą obiektywnych systemów oceny. Merytokracja stanowi przeciwieństwo władzy budowanej w oparciu o członków rodziny (nepotyzm), klasy (oligarchia) czy narodowość (nacjonalizm). Ale i ona tworzy choć eklektyczną, to zamkniętą grupę czy warstwę ludzi związanych ze sobą interesami, najczęściej dochodowymi.
Warto przypomnieć, że nie kto inny jak klasyk myśli liberalnej, John Stuart Mill zauważył, iż „z gruntu odpychające jest pojęcie społeczeństwa utrzymującego się w łączności przez stosunki i uczucia wynikające z interesów pieniężnych”. Dziś w neoliberalnym harmidrze wirtualnej przestrzeni i globalnym przekazie medialnym to jednak sukces materialny stanowi clou życia. Wszyscy – jak w reklamach – muszą być piękni, młodzi, bogaci, szczęśliwi, tu i teraz. Tyle wokoło możliwości, że tylko zarzucić wędkę i łowić szanse.
Ten promowany sukces nie ma związku ani z wolnością, ani równością, ani solidarnością, ani braterstwem. W gruncie rzeczy jest antyoświeceniowy. Bo media będące własnością kilku megakoncernów (czyli hiperkorporacji) są częścią machiny mającej pomnażać ich zyski.
By nie być gołosłownym: proces koncentracji kapitału w sferze medialnej wiążącego się też z homogenizacją przekazu i jego utylitarnością doskonale opisuje Benjamin Barber w książce Dżihad kontra McŚwiat. Od lat 90-tych, kiedy powstawało to dzieło, ten proces uległ zwielokrotnieniu. Np. szacowny Washington Post wszedł w skład imperium Jeffa Bezosa (właściciela Amazonu).
Benjamin Barber pisał: „W 1945 r. w Ameryce i Europie było tysiące konkurujących ze sobą niezależnych gazet i rozgłośni radiowych. Dziś sześć korporacji kontroluje przeszło połowę światowego rynku mediów. Z pewnością będą się one łączyły, opanowywały coraz większą część rynku informacji i idei. Wolność słowa będzie się stawać coraz bardziej formalnym przywilejem, z którego coraz trudniej będzie nam korzystać. W USA jest o to dziś trudniej niż 20 lat temu” (marzec 1998, Gazeta Wyborcza). Wspomniany Bezos, Amazon i The Washington Post to klasyczny przykład tego, o czym 20 lat temu mówił Barber.
Korporatokracja, zarówno z tytułu osiąganych dochodów jak i prestiżu wynikającego z pracy dla światowych korporacji, jest mocno zhierarchizowana. I to wedle mocno zwiędłego – bo quasi-feudalnego – modelu. Jest ona niejako emanacją postmodernizmu i właściwych mu zjawisk: chaosu, niedookreśloności, przypadkowości i ciągłej zmienności (czyli tego, co nazywa się ponowoczesnością lub płynną nowoczesnością). Wszystko to jest z jednej strony symbolem współczesnej wersji modernizmu, jego wyższego stadium, a z drugiej – te właśnie elementy quasi-feudalizmu i silnie kastowych, hermetycznych struktur są emanacją władzy w dawnym stylu. Dalekiej od jakichkolwiek kanonów liberalnej demokracji. Czymś, co przypominać może krytykowany powszechnie termin: demokracja socjalistyczna.
Korporatokrację można też przyrównać do oligarchii. Oligarchia (gr. panowanie nielicznych) to forma rządów polegająca na sprawowaniu władzy przez niewielką grupę ludzi. Najczęściej ludzie ci wywodzili się z arystokracji lub bogatych rodzin. Ta grupa rządząca jest zamknięta a wszystkie najważniejsze stanowiska w państwie oraz realna władza jest sprawowana przez jej członków. Nawet jeśli w obrębie elity toczy się mniej lub bardziej zakulisowa walka o władzę, to oligarchia na zewnątrz tworzy jednolity front, starając się nie dopuścić do władzy innych grup społecznych.
Z oligarchią mieliśmy do czynienia np. w wielu polis starożytnej Grecji, w średniowiecznym państwie egipskich mameluków (oligarchia wojskowa), w Republice Weneckiej (oligarchia kupiecka), w pewnym okresie istnienia Rzeczypospolitej szlacheckiej (oligarchia magnacko-szlachecka) czy w XVIII-wiecznej Wielkiej Brytanii (oligarchia arystokratyczna). Dziś to ma miejsce w wielu tzw. krajach upadłych czy postautorytarnych (np. Ukraina, Rosja czy wiele krajów Ameryki Łacińskiej).
Korporatokarcja ma zresztą wiele wspólnego z oligarchią. Jest ona systemem władzy, choć to władza jak przystało na czasy postmodernizmu rozproszona, niewidoczna, wirtualna. Jest to jednak system tak eklektyczny, jakim była i jest oligarchia. Owa eklektyczność i hermetyczność widoczna jest najbardziej na najwyższych szczeblach władzy w poszczególnych megakorporacjach.
Przykładem takiej struktury szkolącej kadry dla państwa jak i korporacji jest francuska ENA (École nationale d’administration). Ta uczelnia kształcąca elity polityczne została założona w 1945 w Paryżu przez Charlesa de Gaulle’a. Jej część została przeniesiona do Strasburga z zamiarem rozszerzenia jej wpływów na europejską administrację. Absolwentów uczelni określa się potocznie mianem énarques (czyli rządzący z ENA) ze względu na ich rolę w państwie. Uczelnię tę ukończyło około 5600 urzędników wysokiego szczebla francuskiej administracji.
Warto jeszcze przywołać jedno pojęcie, pomocne w tych rozważaniach. Chodzi o autokrację (gr. samowładny), czyli system rządów sprawowany przez jedną osobę lub niewielką grupę osób posiadających nieograniczoną władzę, poza jakąkolwiek kontrolą społeczną.
Komercjalizacja – zagrożenie dla wolności
Komercjalizacja neoliberalnego świata ciągle postępuje, gdyż to jest właściwość zarówno neoliberalizmu jak i tak realizowanej globalizacji: ciągłe poszukiwania nowych rynków zbytu, nowych źródeł coraz tańszej siły roboczej w celu skuteczniejszego pomnażania zysków. Wróciły czasy manchesterskiej XIX-wiecznej gospodarki rynkowej. Widać to wyraźnie po upadku Muru Berlińskiego i bipolarnego podziału świata. Dziś wpływ pieniądza na wybory polityczne jest kolosalny i stale rośnie.
Klasa średnia, która miała być (była?) podporą liberalnej demokracji „złotego wieku kapitalizmu zachodniego” lat 1945-80 (Eric Hobsbawm, Wiek skrajności), pauperyzuje się, zanika. Rosną bowiem różnice w posiadaniu dóbr i to zarówno w skali świata jak i w obrębie społeczeństw do tej pory uważanych za zamożne (ostatni raport OXFAM informuje, że 26 najbogatszych ludzi na świecie posiada tyle, ile połowa populacji światowej). Tym samym pogłębia się dramatycznie rozwarstwienie społeczeństw. To powoduje wzrost frustracji u ludzi, co z kolei rzutuje na opinie o jakości życia.
I tu kłania się właśnie korporatokracja rządząca niejako z „tylnego siedzenia”. Barber, kontynuując swój wywód mówi: kiedy dziś zarządcy korporacji Disneya czy McDonald’s podejmują decyzje, które dotykają np. ludzi w Polsce czy w każdym innym kraju na świecie nie widzi się zagrożenia dla wolności, gdyż te decyzje zapadają daleko, za oceanem. Łatwiej poznać przymus pochodzący od miejscowej administracji czy lokalnej polityki, niż ze strony takiej globalnej korporacji. Bo ten niewidoczny przymus globalnego rynku, korporacyjnego olbrzyma większego często niczym budżet wielu krajów, jest diabolicznym determinizmem glajchszaltującym w mgnieniu oka życie i byt setek tysięcy ludzi, całych regionów, demolując infrastrukturę, porządek, bezpieczeństwo i przewidywalność.
Za pieniądze nie tylko ksiądz się modli…
Już w 2003 roku noblista Paul Krugman ostrzegał, że za pieniądze można kupić wpływ na politykę. Postępując zręcznie, tym sposobem można uzyskać poparcie środowisk intelektualnych. Np. konserwatywne (czyli neoliberalne) poglądy przeciwne opodatkowaniu bogatych nie przypadkiem są tak upowszechniane i propagowane przez media i mainstream. Za pieniądze można zapewnić sobie nie tylko bezpośredni wpływ na decyzje. Można je wykorzystywać dla zmiany nastawienia opinii publicznej, a przede wszystkim elit opiniotwórczych, co widzimy dzisiaj.
Kapitalizm doskonale może obejść się bez demokracji, a to co było do 1989 roku to był przypadek, epizod, wymuszona konieczność przez ówczesne warunki geopolityczne. Dziś widać, że prestidigitatorskie manewry liberalnych elit (nie tylko w Polsce, ale tu wyglądało to wybitnie pokracznie i przaśnie) nad powiązaniem kapitalizmu i demokracji liberalnej okazały się humbugiem.
Powiązania biznesu i polityki w erze neoliberalizmu, związanej z nim globalizacji i rozkwitu korporatokracji, rozrastają się w niebezpiecznej formie i skali. Doskonale pokazuje te procesy John Perkins w książce Economic Hit Man: np. banki notowane na Wall Street, m.in. Citigroup, płaciły swym menedżerom (ukrywając te praktyki) wielomilionowe gratyfikacje podczas delegowania ich z korporacji do prac w amerykańskich agencjach federalnych. Ten proceder nazywany jest „drzwiami obrotowymi”. Administracja i megakorporacje są w jego efekcie ściśle skomunikowane - tak fizycznie jak i decyzyjnie. Czy w tym kontekście nie można także rozpatrywać casus premiera Mateusza Morawieckiego?
Podnosi się u nas nieetyczne i podejrzane związki polityki i biznesu, gdy chodzi o b. kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera, który po odejściu z polityki przyjął posadę w Gazpromie i Nord Stream. A Jose Manuel Barroso ,b. przewodniczący Komisji Europejskiej, i jego doradztwo w Goldman Sachs? A powiązania Dicka Cheneya z Halliburtonem, wiceprezydenta USA z czasów Georga W. Busha jr. i kontrakty, jakie owa korporacja uzyskała po interwencji USA i NATO w Iraku? A Rex Tillerson, były sekretarz stanu USA - wcześniej dyrektor generalny Exxon-Mobil? A wicepremier Tajlandii Supachai Panitchpakdi, niezwykle przychylny na przełomie tysiącleci dla zachodnich inwestorów w czasach azjatyckiego kryzysu, który po zakończeniu misji rządowej (w wyniku skandali i masowych protestów Tajów) został szefem (2002-05) World Trade Organization, a w marcu 2005 r. wybrano go sekretarzem generalnym Konferencji ONZ ds. Handlu i Rozwoju (UNCTAD)? To są namacalne przykłady istnienia korporatokracji.
Biowładza
Można stwierdzić za Foucaultem, Negrim i Hardem, bądź Colasem, iż korporatokracja pełni coraz większą rolę, tworząc coś w rodzaju nowego imperium, czy tzw. biowładzy. Biowładza jak to określają Michael Hard i Antonio Negri jest formą władzy regulującą życie społeczne od wewnątrz, przez naśladowanie, interpretowanie, wchłanianie i ponowną artykulację. Tony Judt (Źle ma się kraj) określał te zjawiska przebiegające dziś w przestrzeni publicznej w następujący sposób: „Dziś debata publiczna wygląda tak, że demagodzy mówią tłumowi co ma myśleć. Gdy ludzie odbijają echem ich frazesy, oni śmiało ogłaszają, iż wyrażają tylko powszechne nastroje”.
Ten wątek zaczerpnięty jest bezpośrednio z dorobku Michaela Foucaulta. U niego przedmiotem władzy staje się samo życie. Więcej – władza, która udaje życie po to, by móc przeniknąć do jego wnętrza i stamtąd zarządzać nim tak, by osiągać własne, korporacyjne cele (Nadzorować i karać. Narodziny więzienia). Tym sposobem imperium kontroluje nie tylko terytorium i populację, ale kreuje również cały zamieszkiwany przez nią świat, stosunki i interakcje międzyludzkie. Poczyna też sprawować bezpośrednie rządy nad ludzką naturą. Przedmiotem jego rządów jest życie społeczne jako całość.
To co w danej chwili nie pozostaje w obszarze zainteresowania tej nieformalnej, niewidocznej, ale sprawującej władzę struktury (czy pajęczyny kapitałowo-bankowo-medialnej) – nie istnieje w realnym przekazie. Jest zmarginalizowane, usunięte w niebyt przez m.in. usłużne korporatokracji media.
Współczesne media wchodzące w skład megakorporacji przestały być niezależną, czwartą władzą. Dziś przeważnie pełnią one rolę opriczniny (1565-72) z czasów Iwana IV Groźnego z Malutą Skuratowem na czele, czyli spec służby, prokuratora, sędziego i kata w jednym. Nie, nie mordują, nie terroryzują, nie torturują: zadają jednak śmieć cywilną, wygaszając obecność niewygodnych jednostek w przestrzeni publicznej, rzucając pochodzące z wielu źródeł oskarżenia, pomówienia czy insynuacje. Obiekt tak zmasowanego ataku nie jest w stanie ich zweryfikować, ani im przeciwdziałać. Ofiara jest po prostu zagoniona w ślepy zaułek i skutecznie, po stygmatyzacji, zmarginalizowana. Przypomina to polowanie z nagonką.
Obserwowane przejście - dla wielu niewidoczne, bo długotrwałe - od demokracji przedstawicielskiej i pluralizmu politycznego do demokracji liberalnej (a w zasadzie neoliberalnej), od władzy państwowej do globalnej korpowładzy można porównać z ewolucją w ramach Imperium Romanum: od republiki przez pryncypat (Oktawian) do dominatu (Dioklecjan). Choć to daleko idąca paralela, to jednak pokazuje ciągle te same procesy związane z władzą. W tej perspektywie teza Francisa Fukuyamy o końcu historii, jakoby demokracja liberalna jest ostatecznym celem rozwoju ludzkości, wydaje się jeszcze bardziej pokraczną i życzeniową.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część eseju po tym tytułem. Drugą zamieścimy w numerze 6-7/19.
Śródtytuły pochodzą od Redakcji.