Humanistyka el
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2445

Jak widzimy, także w Polsce jest to temat aktualny i gorący. Faszyzm można przykroić do różnych systemów polityczno-społecznych, wyjmując z niego jeden lub dwa elementy składowe, a on mimo tak zastosowanej mimikry pozostanie faszyzmem. Bo jednak są cechy nierozerwalnie immanentne wyłącznie faszyzmowi.
Eco stawia w tym kontekście zasadnicze – także współcześnie w Polsce – pytanie: „Dlaczego nie tylko ruch oporu, ale całą drugą wojnę światową na całym świecie określa się jako walkę z faszyzmem?
Jeśli przeczytacie powtórnie Komu bije dzwon Hemingwaya zobaczycie, iż Robert Jordan utożsamia swych wrogów z faszystami, choć ma na myśli hiszpańskich falangistów”.
I dalej cytuje Prezydenta USA Franklina D. Roosevelta (23.09.1944) o zwycięstwie „narodu amerykańskiego i jego sprzymierzeńców” nad faszyzmem.
Prawo międzynarodowe tworzy się po to,
by stosowali je słabi, a łamali mocarni.
Robert Knox
Faszyzm jest trendem dyktatorskim, autorytarnym, ale o doktrynie wątłej, labilnej, pseudosynkretycznej. Można go dopasować do różnych kultur, sytuacji, przestrzeni, do różnych systemów społeczno-ekonomicznych, zatem jest on przez wielu konserwatywno-liberalnych i prawicowych polityków postrzegany (i tak było również w latach 20- i 30-tych XX wieku) jako porządek mogący wprowadzić nowe-stare rozwiązania będące źródłem jakichś reform społecznych. Reform, które albo odwrócą uwagę zrewoltowanych mas od idei radykalnie lewicowych (czy nawet komunizujących) - tu: internacjonalistycznych i ponad-narodowych – w kierunku takich rozwiązań i pojęć jak np. naród, kult tradycji, konserwatywna organizacja społeczeństwa itd., albo spacyfikują radykalizm społeczny umiarkowanym i przychylnym dla kapitału reformizmem.
Eco określa faszyzm jako totalitaryzm w stylu fuzzy (tzn. rozmyty, o konturach niewyraźnych, zniuansowany, mętny itd. – czyli niejednoznaczny i ambiwalentny mogący przybierać różne kontury oraz wpisywać się w różnorakie ustroje polityczne, kultury czy tożsamości). Faszyzm, (ale i nazizm), podobnie jak wszelkie totalitaryzmy – także stalinizm – admiruje, wielbi, sakralizuje, kanonizuje, (tworząc swoistą liturgię dla tego kultu) młodość, pęd i ofensywność życia, gwałt, agresję, ryzyko. Ale także – poprzez tradycjonalizm i miłość do tego co było, do tzw. „złotego wieku”, gdzie na piedestale stawiane były wartości dawne, konwencjonalne, zwyczajowo uznane za „normalne” – „wiejskość”, ludyczność, sielską przaśność, niezmienność hierarchii.
Oto kilka archetypów jednoznacznie charakteryzujących faszyzm in situ. Kult tradycji
Pierwszą taką cechą – o której już wspomniano - jest bezwzględny kult tradycji. Co prawda, tradycjonalizm jest starszy niż faszyzm, ale jest on sztandarem wszelkich kontrrewolucji, zwłaszcza jeśli chodzi o katolicki integryzm. Dziś tradycjonalizm pod płaszczykiem quasi-liberalizmu (neoliberalizm jest karykaturą klasycznego liberalizmu) chce – i w dużej części się to mu udało – zanegować osiągnięcia modernizmu we wszystkich de facto sferach życia.
Nowa kultura powstająca na gruzach tego co upadło, zmarniało, zostało zburzone, musi być synkretyczną. Konglomeratem różnych wartości, projekcji, systemów itd. Synkretyzm to amalgamat sprzeczności (jak osławione multi-kulti - potępione przez tradycjonalistów i neofaszystów, a także lumpenliberałów), które dopiero się ucierają, tworząc nowy system. Bliski tradycjonalizmowi integryzm (zwłaszcza w krajach uznawanych za katolickie) jest przeciwny postępowi, zwłaszcza w wiedzy, gdyż prawda została już wypowiedziana, a my – strażnicy i plenipotenci siły wyższej, która wypowiedziała ową prawdę – jesteśmy jedynymi uprawnionymi jej egzegetami.
Eco pisze: „kiedy poszperacie na półkach bibliotek czy księgarni w dziale New Age, natraficie tam np. na św. Augustyna, który o ile wiem nie był faszystą. Sam fakt umieszczenia razem św. Augustyna i Stonehenge jest symptomatyczny dla prafaszyzmu”.
I tu owi bezkrytyczni wielbiciele tradycji nie protestują. Uważają bowiem, iż mesjanizm i nawrócenie (w katolicyzmie od czasów Jana Pawła II nazywa się ten proces eufemistycznie ewangelizacją i inkulturacją) z ich strony jest jak najbardziej fair i trendy. Czyli katolicyzacja wszystkiego, nawet takich artefaktów, które wiążą się z dziejami jak najbardziej odległymi i wyprzedzającymi w historii powstanie chrześcijaństwa. To typowy przejaw postawy autorytarnej, związanej z mesjanizmem czy ewangelizacją.
Odrzucenie modernizmu i postępu
Tradycja tak integrystycznie pojmowana implikuje odrzucenie modernizmu i postępu. Jest negacją jakiejkolwiek ewolucji idei, myślenia, czy opisów świata nas otaczającego. Statyka tej perspektywy jest porażająca, gdyż odmawia jednostce aktywności intelektualnej (zawężając ją do określonych ideologicznych i religijnie uzasadnianych ram). I to jest druga z cech wspólnych różnym odcieniom faszyzmu (a dalej – nazizmu).
Uwielbienie postępu technicznego, fascynacja gadżetami high-tech, kult nowinek doczesnego rozwoju nie ma tu nic do rzeczy (ów paradoks na przykładzie terrorystów wywodzących się z kręgów islamistycznych kapitalnie ukazuje Benjamin R. Barber w książce Dżihad kontra McŚwiat).
To umiłowanie technicznego rozwoju i wspomniane fascynacje koniec końcem zawsze skupiają się w soczewce Blut und Boden, czyli przaśnego, wąskiego, ograniczającego się do lokalności nacjo-patriotyzmu.
Gnoza faszystowska karmi się zawsze elementami tradycji opartymi o jakąś formę okultyzmu (nawet, jeśli o nim się nie mówi, lub go się retorycznie zwalcza), tanim mistycyzmem, totalitarną duchowością, co w połączeniu z nacjonalizmem i ksenofobią daje wymierne efekty.
Negacja świata nowoczesnego to przede wszystkim ataki na rok 1789, Oświecenie, racjonalizm, dorobek Rewolucji Francuskiej, gdyż stąd -zdaniem ultrakonserwatystów i prafaszystów - zaczęło się owo „zepsucie” (publikacje m.in. Sławomira Cenckiewicza i innych reprezentantów polskiej hiperprawicy są tu klasycznymi przykładami tej tezy). W tej mierze protofaszyzm zdecydowanie jest umiejscowiony po stronie irracjonalizmu. Irracjonalizm
Irracjonalizm to bezwzględne działanie dla samej istoty owego działania, nie dla zmian, ewolucji, postępu. Tradycjonaliści, a tym samym i faszyści różnej proweniencji, uwielbiają taką formę działania, ruch, „zadymę”, emocje i afekty. Nerwowe napięcie, onanizm nad symboliką narodowo-religijną, wielkie słowa wobec nieistotnych i przemijających spraw.
A już Arystoteles przecież nauczał, aby „nie mówić uroczyście o sprawach marnych”. Dla nich - tradycjonalistów, ultrakonserwatystów, integrystów wszelakiej maści, wreszcie jawnych faszystów - działanie musi być natychmiastowe, kiedy dostaną jakiś impuls, że coś nie jest zgodne z ich oglądem rzeczywistości, bądź jak ich ego zostanie obrażone (lub tak im się wydaje).
Myślenie, refleksja krytyczna, sceptycyzm są formami kastracji ich pojęcia człowieczeństwa. Bo podważają one Autorytet, na którym – niczym na barkach Atlasa – opiera się ich kruchy i mizerny świat. Kultura sama w sobie jest pojęciem podejrzanym, labilnym, zwłaszcza taka kultura, która opiera się o krytycyzm, zdystansowanie do rzeczywistości ją otaczającej, logicznie chłodny realizm i analityczny racjonalizm. Intelektualny atak faszystów - o ile taki jest w ogóle możliwy – idzie w kierunku absolutnej deprecjacji kultury liberalnej, ewolucyjnej, synkretycznej, właśnie z racji odchodzenia od tzw. tradycyjnych wartości.
Odrzucony synkretyzm
Czy rzeczywiście z istoty synkretyzmu wynika jego immanencja dla tego co nazywamy prafaszyzmem? Włoski uczony, od którego rozpoczynam ten esej jest zdania, że tak, albowiem jakakolwiek forma krytyki jest nie do zaakceptowania przez synkretyzm. Śmiem wątpić.
Wszelka wielość, pluralizm, wielopłaszczyznowość odniesień, siłą rzeczy niosą ze sobą krytycyzm właśnie z racji wzajemnego obcowania owych mnogości.
Zderzanie się, konfrontowanie czy konkurencja i w tym kontekście tworzenie nowej synkretycznej jakości – bo na tym m.in. polega synkretyzm (amalgamat różnych trendów, idei, pomysłów etc.) – wydaje z siebie owo scalenie postępujące nie na zasadzie absorpcji ewangelizacji, lecz wedle teorii melting pot (tygiel narodów) Israela Zangwilla: wymieszania, wzajemnego rozpuszczenia się, kulturowego metysażu, co powoduje powstanie całkiem nowej jakości.
Oczywiście, dla takiej postawy i sposobu widzenia świata, potrzebny jest określony aparat pojęciowo-mentalny, osobowość otwarta i daleko rozwinięte poczucie humanizmu. I z tej racji synkretyzm jest obcy protofaszyzmowi. A kultura Zachodu jest od przynajmniej dwóch wieków w mniejszym lub większym stopniu synkretyczna. I ten proces się pogłębia. To właśnie religijna tradycja Zachodu, ze swoim zamknięciem w obrębie religijnych dogmatów, wizji, teologii i swoistego totalitaryzmu (przeciwnego jakimkolwiek tendencjom synkretycznym) stanowi bazę dla protofaszyzmu w tym archetypie. Radosław S. Czarnecki Drugą część eseju Autora zamieścimy w nastepnym - SN 2/17 - numerze.
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2491
Przy założeniu, iż faszyzm pasuje niemal do wszystkich porządków społecznych, jakie zna kultura Zachodu doszliśmy do momentu, że z przestrzeni ogólnej, uniwersalnej, określającej w jakimś sensie naszą zbiorowość ( wspólnotę lokalną, państwową, kulturową, religijną, cywilizację itd.) winniśmy przenieść się do sfery jednostkowej, osobowej.
Niech pochwalone będą wątpliwości.
Bertold Brecht

Człowiekowi bowiem niesłychanie trudno jest zrezygnować z czegoś co posiada, zwłaszcza w sytuacji, gdy mu się ciągle powtarza, iż własność prywatna jest świętą i nienaruszalną wartością. Tym bardziej, że tzw. zakupizm (termin ukuty przez amerykańskiego uczonego Benjamina R. Barbera) podniesiony został do formy religii, a galerie handlowe stały się synonimem współczesnych sanktuariów.
Gdy ludzie muszą z czegoś rezygnować, a jednocześnie widzą rozwierające się nożyce bogactwa i biedy (tak w skali makro jak i jednostkowej), gdy tracą poczucie bezpieczeństwa, a przyszłość jawi im się jako Armagedon (także wskutek nawału newsów, informacji, kolorowych obrazów przekazywanych przez globalne media), muszą dopaść ich frustracje rodzące zawiść. Tu faszyzm ze swoim sztafażem i retoryką znajduje płodne pole do rozwoju.
Siła edukacji
Edukacja głupcy, edukacja – tak przy ofensywie faszyzmu w cywilizowanym świecie winna być sparafrazowana dewiza, jaką 42. prezydent USA Bill Clinton zawiesił w owalnym gabinecie Białego Domu na początku swej prezydentury („Gospodarka głupcze, gospodarka”). Bez realistycznego, chłodnego nauczania, wyzutego ze wszelkich ozdobników historyczno-polityczno-kulturowej proweniencji, nie da się zbudować racjonalnej świadomości w danym społeczeństwie, zbiorowości, w całym naszym gatunkowym jestestwie. Bo w owych ornamentach oraz inkrustacjach historycznych faktów tkwią zawsze źródła nacjonalizmu, szowinizmu, ksenofobii, czasem – rasizmu i nienawiści plemienno-klanowej. A to przecież pożywki dla faszystowskiej propagandy i argumentacji. One nie tylko są z tymi ideami kompatybilne. One są ich źródłem i podstawowym uzasadnieniem. Co prawda, prof. Wojciech Burszta, znakomity polski antropolog i kulturoznawca twierdzi, iż bez emocjonalnej i afektywno-symbolicznej narracji nie da się utrzymać społecznej równowagi, harmonii i nie zapobiegnie się dramatycznym starciom na tle różnic kulturowych mówiąc, iż: „żyjemy racjonalnym złudzeniem, że chłodna faktografia jest w stanie zastąpić żywe procesy, które mają miejsce w ludzkiej pamięci” (Przegląd nr 43/877/2016).
Zapomina jednak, że brak zrównoważonej sytuacji na rynku pracy, kryzys ekonomiczny, realny spadek jakości życia itd. są zawsze ważką sytuacją promującą wszelkie postawy radykalne, ostracyzm i agresję wobec Innego, nienawiść do nie-swojego (konkurencja), a wtedy owe ozdobniki, ornamenty i mity muszą przybrać szaty quasi-faszyzmu. On na tym żeruje, tym się zawsze tuczy. I dlatego tak ważna jest edukacja rządzonych i rządzących . Tożsamość klanową, plemienną, wreszcie – narodową, zawsze zapewniają wyłącznie wrogowie. Ci wspomniani Inni. W historii Zachodu i Europy mamy wielką liczbę dowodów jak ten argument i takie ukierunkowanie percepcji społeczeństw (odsuwające ich zainteresowania od zasadniczych klasowo-ekonomicznych problemów i różnic) było wykorzystywane. I tak nadal jest to czynione w bieżącej polityce. Dla sprawujących władzę klas rządzących, elit medialnych i sprzężonego z nimi kapitału (który nie posiada narodowych barw) skierowanie zainteresowań społeczeństw w stronę Innego, odsuwające jednocześnie uwagę od właściwych przyczyn klasowych niepowodzeń jest sukcesem krótkotrwałym i pozornym. W dodatku to sukces dający pożywkę stale obecnemu w naszej kulturze protofaszyzmowi – beneficjentowi owych socjotechnicznych zabiegów elit rządzących.
Obsesje spisku
Z jednej strony, ważne jest więc racjonalne poczucie tożsamości (co zapewnia powszechna i obowiązkowa edukacja na dobrym poziomie), a z drugiej – demistyfikacja historii i zachodzących współcześnie procesów.
Dlaczego demistyfikacja jest tak ważna przy omawianiu problemu protofaszyzmu? Każda forma faszyzmu czy fanatyzmu karmi się spiskami. Eco mówi nawet w tym kontekście o „obsesji spisku”. Spiski są przedstawiane w tej optyce zarówno jako sprzysiężenia wrogów zlokalizowanych na zewnętrz - tu: państwa, terytorium danej wspólnoty czy gminy - jak i wewnątrz: zawsze są to ci Inni, np. Żydzi, komuniści, geje, ruch gender, feministki, agenci Putina, bądź międzynarodowego kapitału.
W tym ostatnim przypadku najlepiej widać kruchość podstaw faszystowskiej argumentacji: zwolennicy kapitału są po prostu związani z nim interesami, a żaden model faszyzmu nie jest antysystemowy (dot. kapitalizmu jako formy sprawowania władzy przez właścicieli kapitału), antywolnorynkowy i antykapitałowy. Czy w tym kontekście nie widzimy jak katolicki Kościół – ten feudalno-średniowieczny hegemon władający przez wieki Europą nie tylko formalnie, ale przed wszystkim duchowo, ideologicznie i cywilizacyjnie - ze swoją psychozą walki z heretykami nie zakaził takim widzeniem rzeczywistości całej kultury Zachodu? Przecież to nie kto inny jak katoliccy religianci (a za nimi współcześnie niektórzy protestanccy oraz prawosławni ortodoksi) mówią stale o chrześcijaństwie jako absolutnym i jednoznacznym podglebiu tego, co stanowi kulturę Europy. Czyli totalitaryzmy obecne w historii Zachodu – nazizm, stalinizm, faszyzm – muszą siłą rzeczy również być immanencją wersji nauk Mistrza z Nazaretu, przez stulecia wykładanej z Rzymu. Cały entourage stworzony przez dekady totalnej władzy kościelnej i funkcjonujący przez wieki system dotyczący prześladowania heretyków, czarownic, odstępców i krytyków Kościoła, pomysłowość oraz metodyka tych udręk oraz rozmaitość napastliwości stworzyły przesłanki do całkiem świeckich, analogicznych w sposobie uzasadnienia, prześladowań Innego. Na początku – w koloniach eksploatowanych przez chrześcijańskich zdobywców (np. brytyjskie Indie, niemiecka Afryka Zach., czy belgijskie Kongo), potem - wewnątrz zachodniej kultury (faszyzm we Włoszech, Hiszpanii, Chorwacji, na Słowacji czy rządy niemieckich nazistów).
Prosta retoryka
Protofaszyzm potrzebuje zawsze walki. I jest to walka dla życia, nie o życie. Życie wedle protofaszyzmu jest ciągłą walką, wykazywaniem różnorakich przewag (oczywiście w formie agresywnej, napastliwej, opresyjnej dla tych wszystkich, których uznamy za Innych).
Opresja - nie tylko werbalna, ale rzeczywista - zaczyna się zazwyczaj od retoryki, napiętnowania, stygmatyzowania i wykluczenia. My – oni, prawdziwi reprezentanci narodu vs ci szkodzący, podejrzani, zakamuflowani i spiskujący.
Taka polaryzacja z jednej strony umacnia tożsamość, wzmacnia więzy wewnątrz wspólnoty, a z drugiej – jasno pokazuje wroga, obcego, piętnując go i naznaczając, co ułatwia prześladowania. Trzeba też zaznaczyć, iż retoryka faszystowska jest zawsze prosta, komunikatywna, w sposób jednoznaczny opisująca zagadnienia, problemy, trudności. Tym samym eliminuje się wątpliwości, dylematy, refleksje krytyczne, jakie mogłyby się zalęgnąć w głowach wyznawców. Ta dychotomia jest widoczna w wielu aspektach faszyzmu – olbrzymia słabość i gigantyczna siła (bieda nas, prześladowanych, kontra siła spisków, ale jednocześnie nasza twarda i wierna służba pokona to monstrum czyhające na nasz Eden). Ciągła indoktrynacja musi utrzymywać akolitów w rozterce, wtedy są w stanie walczyć, dążyć do wytyczonego celu, nie poddawać się. Ta niezdolność do obiektywizmu – typowe chciejstwo jak mawiał Melchior Wańkowicz - powoduje wieczne porażki i dodatkowe frustracje.
Z problemem walki i irracjonalizmu immanentnego protofaszyzmowi związana jest też idea „złotego wieku”, do którego on dąży.
„Złoty wiek” już miał miejsce w odległej przeszłości (m.in. na tym schemacie zasadza się koncepcja biblijnego raju). Wtedy byliśmy czyści, prostoduszni, bogobojni, pokorni i układni. Nie było konfliktów, sprzeczności, sporów i swarów – tych klasowych przede wszystkim. Wnoszą je zawsze ci Inni, heretycy, sceptycy, odszczepieńcy, wątpiący, podważający wykład uznanych autorytetów kuglarze idei i podejrzani filozofowie.
Wszelkie doktryny odwołujące się do tak skonstruowanej rzeczywistości, do jakiejś formy owego „złotego wieku”, w jakimś sensie są kompatybilne z protofaszyzmem. Radosław S. Czarnecki
*I część eseju autora zamieściliśmy w nr 1/17 SN - Protofaszyzm a kultura Zachodu
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2426
Przyczajony faszyzm*
Trzecią i ostatnią część poświęconą rozważaniom nad protofaszyzmem pragnę rozpocząć cytatem, który z jednej strony podsumuje dotychczasowe refleksje na ten temat, a z drugiej – otworzy pole do dalszych konkluzji.
Gloryfikacja wojny to forma poligonu dla tzw. wielkości narodu
prof. Anna Wolf-Powęska
Charakterystycznym rysem protofaszyzmu są wszelkie tendencje sekciarskie i konspiratorskie. To przeciwieństwo otwartości, demokracji (klasycznie pojmowanej, nie neoliberalnej - sterowanej przez jednostki, czy kapitał), wolności osobistych i pluralizmu. Konspiratorski rys osobowości utrwala się w grupie założycielskiej wówczas, kiedy jej członkowie spiskują przeciwko aktualnemu porządkowi prawnemu, politycznemu, kulturowemu etc. To współgra zazwyczaj z sekciarstwem, z tzw. twardym jądrem, esencją ruchu partii faszystowskiej (czy quasi-faszystowskiej), będącym zaczynem i początkiem dobrych zmian oraz nośnikiem zasadniczej idei.
Sekciarstwo idzie zawsze w parze z „konspirą”, nieufnością, a to z kolei związane jest z podejrzliwością i tropieniem agentów obcych sił we własnych szeregach. Ten aspekt jest również echem praktyk stosowanych przez Kościół rzymski w dawnych czasach: właśnie ściganie i prześladowanie odstępców we własnych szeregach, heretyków, schizmatyków, fałszywych wyznawców, bądź egzegetów prawd nie pobłogosławionych przez Rzym jest zasadniczym źródłem zinstytucjonalizowanej nienawiści leżącej u podstaw tego, co zwiemy protofaszyzmem.
To tu genezę znajduje np. polska tradycja tropienia i prześladowania obcej agentury od czasów powstania listopadowego (1831) aż po czasy współczesne (piętnowanie spisków sprzed laty we własnych szeregach, poszukiwanie donosicieli i konfidentów oraz ich stygmatyzacja etc. po zwycięstwie w 1989 r. w Polsce „Solidarności” to typowy przykład takich działań, czego zinstytucjonalizowaną emanacją jest Instytut Pamięci Narodowej). Trzeba zaznaczyć, bo tak uczy historia, że wszelkie początki ruchów faszystowskich są bezpośrednio związane z takimi pojęciami jak podejrzliwość, stygmatyzacja Innego, tropienie heretyków i obcych agentów oraz z tak wytworzonym społecznym klimatem.
Alternatywa dla pogardzanych
Walka skierowana jest także (i tu przydatna jest prostota przekazu, a nawet prostactwo argumentacji) przeciwko dotychczas funkcjonującej elitarności. Elitarność jest bowiem rysem arystokratycznym, oznacza reglamentację wartości i ograniczenie dostępu. W historii – jak pisze Umberto Eco – zawsze „wszystkie arystokratyczne i militarystyczne elitaryzmy oznaczały pogardę dla słabych”.
Protofaszyzm może więc z antyelitaryzmu czerpać swe życiodajne soki do stworzenia alternatywy dla pogardzanych: elitaryzmu ludowego, swojskiego (choć owo „twarde jądro” skupione wokół charyzmatycznego przywódcy z czasem buduje nowy, swoisty faszystowski elitaryzm).
Hierarchiczna organizacja wspólnoty wedle reguł wojskowo-zakonnych (wystarczy przeanalizować schematy i zasady organizacyjne dominikanów i jezuitów, Opus Dei czy Legionu Chrystusa, by znaleźć potwierdzenie tej tezy), z jasną, nie podlegającą dyskusji strukturą, sprzyja decyzyjności, ale jednocześnie stwarza sytuację, kiedy przywódca gardzi podwładnymi, a ci z kolei gardzą osobnikami usytuowanymi niżej w hierarchii. Wzmacnia też więzy wewnątrzwspólnotowe.
Sprzyja to też – tu sporą rolę pełnią media, edukacja, praktykowana religia, powszechna narracja itp. – tworzeniu „ludzkiego materiału” (jednostka w takim społeczeństwie się nie liczy, gdyż jej indywidualne myślenie i sceptycyzm poznawczy podważają spójność plemienia, rodzą podejrzenia o zdradę, agenturalność), podatnego na bohaterszczyznę, chojractwo, irracjonalny heroizm, zamiłowanego w kulcie śmierci, grobów, cmentarzy, przelewania krwi etc.
Bohater to ten, kto zginął w walce za ojczyznę, za wiarę ojców, za „nasz rodzinny dom”. Dlatego wojnę, walkę, agresję trzeba gloryfikować, czynić z niej najwyższą wartość, sakralizować (co w połączeniu z chrześcijańskim kultem męczeństwa – nadal obecnym w niektórych środowiskach religijnych purytanów – jest zaczynem dla symbiozy religii i faszyzmu tworzącym śmiercionośny koktajl).
Totalna kontrola
Takim substytutem realnej walki są zaciekłe ataki faszystowskich religiantów, (a także osób ortodoksyjnie religijnych, nieświadomych przyczyn takiego stanu rzeczy) na wszystko, co związane jest z seksualnością człowieka, z jego doczesnością i traktowanie jego intymnej sfery nie jako podstawowej wolności, lecz jako płaszczyzny ingerencji i zniewolenia przez chomąto tradycji, religii, zakazów i schematów.
Jest to dla miłośników prafaszystowskich rozwiązań - tak w dziedzinie polityki, jak i zagadnień społecznych - priorytet, gdyż tak ustanawia się i sprawuje nadzór nad wspólnotą zorganizowaną w sposób plemienny. Jest to rudymentarna tradycja religijna nakazująca łączyć sacrum i profanum w jedną, niepodzielną, kontrolowaną całość.
Jak słusznie stwierdza duński aktor - znany z filmów Larsa von Triera - Stellan Skarsgǻrd, „wszystkie religie (a dotyczy to także doktryn politycznych z nich wywiedzionych, bądź funkcjonujących na zasadzie quasi-religijności jak faszyzm) Zachodu mają wspólną cechę: chcą regulować co jesz, co pijesz, z kim sypiasz i kiedy, gdyż jeśli według nich kontrolujesz instynkty, to kontrolujesz tym samym człowieka”. To tu znajdują swe korzenie wszelkie przewagi seksistowskiej natury, np. kult machismo czy zjawisko mizoginizmu (odpowiednikiem żeńskim machismo jest hembra). Prawdziwi machiści uważają, iż miejscem kobiety jest dom (Kinder, Küche, Kirche - niem. dzieci, kuchnia, kościół), podkreślając przewagę mężczyzny nad kobietą wywiedzioną m.in. z tradycji religijnych wierzeń ( np. Biblia czy Koran). Postawa taka służy często do uzasadnień przemocy domowej.
Namiastki władzy
Protofaszystowskie rozwiązania kwestii organizacji społeczeństwa minimalizują zawsze indywidualizm, wolność jednostki rozumianą według oświeceniowych kanonów, subiektywizm oceny obowiązującego systemu wartości. Plemienny kolektywizm jest tu jedyną dopuszczalną normą tworzenia prawa, wykluczającą inne systemy wartości. Wolę, osądy prafaszystowsko zorganizowanego klanu wyraża nie jednostka, lecz wódz, duszpasterz-biskup (pomazaniec boży), imam, mesjasz itd.
Nie musi to być konkretna osoba, z której emanuje światło, nadzieja, system obowiązujących norm, moralność etc. Może to równie dobrze być owo „twarde jądro” ruchu, ów zakon, grupa ludzi od początku związana z założycielem sekty, klanu, organizacji. Tu historie religii – zwłaszcza tych światowych – są klasycznym przykładem na powstawanie, rozwój i trwanie tego typu wspólnot, na ich wewnętrzną spójność i wpływ na życie społeczne. Odwołania się do tzw. woli ludu ma wyłącznie w takim systemie gest teatralny.
Daje owemu bezkształtnemu ludowi namiastkę współrządzenia, gdyż wartości, prawo, system ocen narzucane są przez propagandę oraz medialny szum. Tu doskonale materializują się wielotysięczne mitingi (dziś temu pomagają telewizja i Internet) z klaką dla „uwielbianego” przywódcy.
Ten, kto jest sceptyczny, wyznający antynomiczny system wartości, inaczej interpretujący rzeczywistość, albo jest spychany przez plemienny chór pochlebców władzy w nisze niebytu, albo jest publicznie stygmatyzowany, co wiąże się dla niego z określonymi zagrożeniami w zależności od rozwoju sytuacji.
Tony Judt, znany europejski intelektualista i humanista, opisuje tę sytuacje w następujący sposób: „Dziś debata publiczna wygląda w następujący sposób, że demagodzy mówią tłumowi co ma myśleć. Gdy ludzie odbijają echem te frazesy, oni śmiało ogłaszają iż wyrażają tylko powszechne nastroje”. Umberto Eco kończył swój zapomniany, lecz niezwykle aktualny dziś esej stwierdzeniem, iż „prafaszyzm jest nadal wokół nas, niekiedy przybrany w cywilne szaty (...). Prafaszyzm może powrócić do nas w najniewinniejszym przebraniu”. Bo nie jest tak, iż ktoś wyjdzie i publicznie będzie nawoływał do otwarcia Auschwitz oraz rozpalenia na nowo pieców stojących obok gazowych komór.
Życie nie jest czarno-białe, zero-jedynkowe jak chcą liczne pięknoduchy, ortodoksyjni religianci różnej maści i … właśnie faszyści. Należy cały czas demaskować źródła faszyzmu, gdyż one wraz z zakończeniem II wojny światowej i upadkiem III Rzeszy nie uległy dematerializacji.
Niech za podsumowanie spojrzenia na faszyzm, na jego istotę i „dorobek” w historii, kulturze, polityce, i memento przed nim, posłuży stwierdzenie Salvadora Dali w chwili, kiedy ogłoszono, iż dyktator Francisco Franco Bahamonde jest śmiertelnie chory na raka: „Biedny rak” - miał powiedzieć ten wybitny hiszpański malarz.
Radosław S. Czarnecki
Poprzednie odcinki eseju autora zamieszczaliśmy w Nr 1/17 SN - Protofaszyzm a kultura Zachodu i SN Nr 2/17 - Protofaszyzm a kultura Zachodu (2)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2018
Na fali skandali obyczajowych w środowisku duchowieństwa pokazanych w filmie „Kler” oraz niebywale wysokich transferów finansowych z budżetu na konta Kościoła katolickiego w Polsce trwa debata nad komercjalizacją i dochodami tej instytucji. Zjawiska te są jednak tylko częścią powszechnego utowarowienia i promowania „zakupizmu” we współczesnym świecie.
Te z kolei wiążą się z medialną stroną przedsięwzięć biznesowych łączącą oglądalność (przyciągnięcie widza), aktywną obecność na portalach społecznościowych oraz reklamę – także treści religijnych. Wszystko w celu pomnażania kapitału i zysków.
Treści religijne są takim samym towarem jak pasta do zębów, samochody, piły łańcuchowe, kremy na porost włosów, medykamenty medyczne, wyposażenie mieszkań itd.
Kościoły amerykańskie dostarczają swoim klientom wszystkiego, począwszy od kinowych foteli, po kawiarnie i żłobki. Dzieci mogą żuć ciasteczka w kształcie opłatków lub jeść tort urodzinowy Jezusa w Boże Narodzenie.
John Micklethwait / Adrian Wooldridge
Im bardziej wolne rynki, tym mniej wolne są społeczeństwa. Ta prawda dotyczy też religii oraz instytucji je reprezentujących. Dziwić więc może w Polsce niedowierzanie odnośnie przepychu i luksusowego życia znacznej części polskiego duchowieństwa (zwłaszcza hierarchii), wykazującego także ciągoty do biznesowego traktowania posług religijnych. Modelowym przykładem takich tendencji jest imperium medialno-biznesowe redemptorysty z Torunia.
Instytucje religijne - zgodnie z doktryną neoliberalną panującą od 40 lat - muszą jednak zachowywać się niczym podmioty zorientowane na działalność rynkową. Na tym polega dostosowanie się do tego Zeitgeistu wiejącego przez świat niczym huragan. Religia i jej instytucje nie są bowiem odgrodzoną od życia społecznego twierdzą.
Dziś zdają się rozpadać tezy XIX-wiecznych myślicieli, europejskich gigantów refleksji dotykających religii, wierzeń, przyszłości idei Boga. Marks, Freud i Nietsche uznawani za pesymistycznych proroków w tej materii znaleźli w XX wieku kontynuatorów w Durkheimie, Weberze, Sartrze, Robinsonie, Coxie, czego zwieńczeniem stała się teoria śmierci Boga. Religia natomiast dominuje nawet w takich przestrzeniach sfery publicznej, gdzie wydawało się do niedawna, że jest z nich już skutecznie wyrugowana, wycofała się w prywatność.
Widać to we wszystkich religiach, a zwłaszcza w judaizmie, islamie i chrześcijaństwie. Zainteresowaniem mediów liberalnych, prodemokratycznych, chcących szerzyć idee wolności i postępu – choć ich działania są często antywzorcem głoszonych haseł – cieszą się charyzmatyczni przywódcy religijni, różnej maści guru, radykalni egzegeci świętych pism, apostołowie tradycji i współcześni mesjasze antymodernizmu. Osoby atakujące idee głoszone przez te media.
Bo oglądalność, bo zyski, bo reklamodawcy…
Tak realizuje się zapotrzebowanie na religijną wiarę, na kolejnych mesjaszów, charyzmatycznych guru i religijnych szamanów (tzw. teleewangelistów, teleimamów czy telerabinów).
Eksportowane na cały świat amerykańskie wartości, amerykańska wersja gospodarki wolnorynkowej, dolar jako światowa waluta, Hollywood i … siła militarna USA, przyczynia się do obłaskawienia religii i ich instytucji przez współczesną kulturę. Kreując zapotrzebowanie na wiarę religijną – jako dochodowy i przy tym modny sposób na zarabianie – koncerny i sam neoliberalizm po dwakroć ożywiły religię. Posiłkując się Marksem, możemy powiedzieć, iż pod neoliberalnym baldachimem ten system jest opium ludu, ale i stymuluje zapotrzebowanie na ten narkotyk.
Towar religijny
Religia jest zawsze odzwierciedleniem tego, z czym mamy do czynienia w świecie realnym, doczesnym. Magia, fetyszyzm, totemizm, animizm, później - antropomorfizacja bóstw, zawsze były emanacją rozwoju człowieka i stosunków produkcji oraz relacji społecznych. Jak wspomniał działacz katolicki z Ghany Peter Sarpong, „gdyby Jezus urodził się jako członek plemienia Fante, posługiwałby się winem palmowym i kenkey, nie zaś winem gronowym i chlebem. Tymi dwoma posłużył się dlatego, iż były one słuchaczom najbliższe”.
W neoliberalnym świecie instytucje religijne (i sama wiara religijna) muszą stosować mimikrę - przyjmować taką samą pozę, ulegać takim samym trendom, wpisywać się w takie same zasady działania. Potwierdzają to słowa znaczącego hierarchy Kościoła kat. z czasów Vaticanum II, kard. Franza Königa: „Kościół będzie egzystował w każdej formie społeczeństwa, nawet z każdą z tych form będzie do pewnego stopnia współpracował, ale tylko do pewnego stopnia, bo nie jest zadaniem Kościoła zmiana stosunków społecznych”.
Te dwa odwołania do wypowiedzi ludzi religii dotyczą co prawda katolicyzmu, jest to jednak uniwersalne i ponadczasowe spojrzenie na ten problem. Spojrzenie potwierdzające utylitaryzm, pragmatyzm i celowość działania tych instytucji, a nie – jak się zapewnia – wyłącznie etyczno-moralny, humanistyczny wymiar religii. Bo przecież – i to dotyczy wszystkich bez wyjątku wyznań - słowa Jezusa o wielbłądzie, uchu igielnym, Królestwie Bożym i posiadaczach są jednoznaczne. Nie można uczestniczyć czynnie w pomnażaniu kapitału (swego przede wszystkim) i być jednocześnie przeciwko tym procesom, być aktywnym uczestnikiem wolnego rynku i negatywnie go oceniać pod względem moralnym.
Towar religijny – to pojęcie autorstwa prof. Tadeusza Margula – czyli podmiot o wartości rynkowej służący kultowi (a więc religii) może być czysto handlowym artykułem spekulacji dla członka danej tradycji religijnej jak i człowieka niewierzącego i niepraktykującego. Rynek zglajchszaltuje wszystko, jeśli pozwoli się mu na niczym nieograniczone działanie. Do cywilizowanych, ludzkich, w miarę humanistycznych reakcji może go jedynie zawęzić nie moralność i etyka, a stanowione prawo.
Przykładów związków między rynkiem a religią w historii rozwoju ludzkości jest mnóstwo: równolegle z wszelkimi miejscami kultu religijnego, wokół wszystkich sanktuariów będących jednocześnie miejscami pielgrzymek, rozwijał się handel gadżetami kultu religijnego, przedmiotami ludowej sakralizacji, uwielbienia etc. I dotyczyło to i dotyczy wszystkich wyznań.
W chrześcijaństwie ostatecznie zwyciężyło ikonodulstwo, czyli kult obrazów, figurek świętych, amuletów-relikwii, dające nieograniczone możliwości producentom i handlarzom dewocjonaliów. Stało się to wbrew przypowieści biblijnej o Jezusie wypędzającym ze świątyni przekupniów i handlarzy.
De facto dotyczyło to właścicieli kantorów trudniących się wymianą pieniędzy przynoszonych do Jerozolimy przez pielgrzymów-wyznawców judaizmu z różnych stron świata antycznego (choćby dążących do Drugiej Świątyni tzw. Szlakiem Sandałowym z rejonu współczesnej Somalii i Etiopii przez Cieśninę Bab el-Mandeb, Arabię do Palestyny). Musieli kupić przecież jagnię na ofiarę Jahwe, zatem pieniądz służył towarowi religijnemu, a wpierw trzeba było go wymienić w ówczesnym kantorze na obowiązującą w ówczesnej Palestynie walutę.
Megasanktuaria chrześcijańskie już we wczesnym średniowieczu stały się miejscem handlowych transakcji. Generował te procesy niebywały kult i cześć dla różnego rodzaju relikwii. Rynek zareagował w sposób klasyczny. Pojawiło się mnóstwo tego typu produktów jak i miejsc (na szlakach pielgrzymek), gdzie je oferowano. Np. niezwykle popularny szlak pielgrzymkowy do Trzeciej Jerozolimy – Santiago de Compostela (miejscowy biskup wykopał przypadkowo szczątki apostoła Jakuba, ewangelizatora Kastylii) – zrodził kolosalny boom na owe gadżety.
W Tuluzie, ważnym mieście na szlaku przed przeprawą przez Pireneje, przy Bazylice Świętego Saturnina powstała olbrzymia giełda handlowa w celu wymiany relikwii i zaopatrywania pielgrzymów idących do Composteli w religijne bibeloty.
Walka o monopol, czyli religijna ekonomia
Podobnie jak podmioty na rynku, tak i instytucje religijne dążą do monopolizacji swojej roli i miejsca w przestrzeni publicznej. Klasycznym tego przykładem jest Polska, gdzie Kościół katolicki w wyniku różnych czynników zmajoryzował prawie każdą sferę. Analogiczna sytuacja ma miejsce w krajach islamskich takich jak Arabia Saudyjska, czy Iran.
W przypadku Polski mamy do czynienia z korporacją globalną, ponadnarodową, o długim i sprawdzonym w różnych epokach systemie sprawowania władzy.
Zdolność monopolizacji przez firmę religijną przestrzeni publicznej zależy przede wszystkim od umiejętnego wykorzystywania siły przymusu państwa, powiązania struktur administracyjnych (lokalnych i państwowych, formalnych i nieformalnych) z agendami instytucji religijnej, medialnego show wokół religijnych świąt i kultu, itd.
Stąd się biorą jej wpływy w kontekście tzw. ekonomii religijnej na kształt prawodawstwa, retoryki obowiązującej w życiu publicznym, nadobecność tematyki religijnej w debacie publicznej. Jeśli jedna instytucja religijna osiąga monopol (lub prawie monopol), to dana społeczność ulega sama z siebie sakralizacji wraz ze wszystkimi swoimi aspektami życia, zwłaszcza politycznego.
Sfera publiczna staje się przesiąknięta z jednej strony religijną symboliką, rytuałami i kultem (co czyni tych Innych automatycznie wykluczonymi lub umocowanymi niżej w hierarchii wartości i społecznej akceptacji), a z drugiej – stwarza wrażenie jedności państwa i religijnej instytucji, czyli istnienia kościoła państwowego i państwowego wyznania wiary.
Rozproszony model, jaki reprezentują denominacje protestanckie, w jakimś sensie eliminuje taką skrajną sytuację: rynek proponujący różne towary religijne, pochodzące z wielu podmiotów (choć niosących sobą to samo de facto przesłanie).
„Disnejlandyzacji” i utowarowieniu religii (i wszystkiego, co się z nią wiąże) sprzyja niesłychanie neoliberalna narracja promowana w przestrzeni publicznej, kult indywidualizmu, subiektywnego doświadczenia szczęścia, samozadowolenia, czyli – skrajnie i personalnie rozumiany hedonizm połączony z egoizmem. Taki system stał się hegemonicznym światopoglądem.
Ten problem odnośnie kultury masowej, mechanizmów działających w show biznesie i typologii neoliberalizmu doskonale pokazał ponad 30 lat temu Neil Postman w książce Zabawić się na śmierć. W takim świecie wszystko jest show biznesem i musi przynosić dochód. Tam, gdzie paliwem jest chciwość, zachłanność i „wielkie żarcie”, a na dodatek taki model życia jest preferowany przez globalne media, wszystkie jego aspekty muszą się siłą rzeczy temu trendowi podporządkować. Bo system inaczej je wypluje.
Duch kultury, świadomość i mentalność humanistyczna, oświeceniowe spojrzenie na świat i ludzi zanikać mogą na dwa sposoby: poprzez sytuację jak z Orwella, czyli więzienie, lub jak u Huxleya – wszystko jest burleską, zabawą. A równolegle z tymi procesami idzie m.in. infantylizacja, banalizacja i karnawalizacja.
Teologia biznesu
Instytucja religijna – każda – tkwiąca niczym zanurzona łódź podwodna w społeczeństwie, procesach go kształtujących, podlega wszystkim skutkom takich trendów. Kaznodzieje, teleewangeliści, domorośli guru i wirtualno-radykalni (w przekazie społecznościowych mediów) alimowie, bądź rabini, wszyscy oni stają się cząstką emocjonalnego, dochodowego show biznesu, którego zasady dyktuje rynek religii i wymogi przekazu obrazkowego (telewizja, przestrzeń wirtualna, nowe metody komunikacji).
Nie na darmo uczelnie katolickie, protestanckie kolegia, judaistyczne jeszyboty czy muzułmańskie medresy, oprócz klasycznej teologii, egzegezy świętych ksiąg, od ponad dwóch dekad nauczają zasad tzw. teologii biznesu, profesjonalnego public relations.
Poprzez określone działania marketingowo-reklamowe instytucje religijne budują tzw. świadomość marki potrzebną na rynku religijnym w celu przyciągnięcia kolejnych wyznawców-klientów, albo utrzymania w przestrzeni swego oddziaływania zdeklarowanych już adherentów - kupców towarów religijnych.
Aby sprzedać skutecznie swoje produkty czy usługi, przekaz musi być spójny oraz skierowany do konkretnej grupy docelowej. Przekaz taki jest częścią procesu zwanego brandingiem. W przypadku instytucji religijnych (przemysł towarów religijnych jest ich częścią zasadniczą) bardzo ważnym aspektem jest tzw. personal branding, mający za zadanie nie tylko sprzedaż towarów i usług (tu – religijnych), ale budowanie pozytywnego wizerunku instytucji, będącego częścią jej sukcesu rynkowego.
Jezus w korporacjach
Wszystkie te uniwersalne i ponadczasowe kanony funkcjonowania rynku opisał i zdefiniował Edward Luis Bernays (1891 - 1995) - austriacko-amerykański teoretyk, „ojciec public relations”. Połączył on idee Gustave’a Le Bona i Wilfreda Trottera dotyczące psychologii tłumu z psychoanalizą autorstwa swego wuja, Zygmunta Freuda.
Manipulacja jest konieczna w społeczeństwie, które uważał za nieracjonalne i niebezpieczne bo stymuluje je „instynkt stadny” (Trotter). Ludzi można łatwo przekonać nie za pomocą racjonalnych argumentów, ale przez odwołanie się do ich emocji. To właśnie dlatego (zdaniem Bernaysa), iż ludzie są źli, głupi, nieracjonalni i rządzi nimi mentalność tłumu, można i trzeba ich kontrolować, a demokrację kształtować lub przynajmniej nią manipulować za pomocą emocji, afektów, uprzedzeń, fobii etc. Religie doskonale się do tego nadają, a instytucje religijne to od wieków wykorzystują.
Weźmy np. megaświątynie amerykańskich ewangelikanów, które jak grzyby po deszczu od przeszło 30 lat wyrastają na terenie USA. Eksport tych wyznań – głównie do Ameryki Łacińskiej – owocuje znacznym udziałem (w do tej pory tradycyjnie katolickich społeczeństwach) ewangelikalnych denominacji, niezwykle ekspresyjnych i afektywnych w sprawowaniu kultu, zamerykanizowanych, mocno prorynkowych i sekciarsko-autorytarnych. Za nimi idą określone zmiany społeczne i kulturowe, czego przykładem są ostatnie wybory prezydenckie w Brazylii.
Popatrzmy na Willow Creek Community Church w South Barrington (Illinois), Preston Baptiste Church w Plano (Teksas), Cathedral of Hope w Dallas (Teksas) czy Compaq Center w Houston (także w Teksasie), Calvary Temple Church w indyjskim Hajdarabadzie czy świątynię Deeper Christian Life Ministry (Lagos. Nigeria).
To nie świątynie, ale megacentra handlowo-rozrywkowe, gdzie modlitwa i kaznodziejskie popisy pastorów przeplatają się z wyprzedażami różnego rodzaju akcesoriów codziennego użytku, odwiedzinami na basenie, siłowni, korcie tenisowym, boisku baseballu, pójściem do multimedialnego kina, wypiciem kawy latte w restauracji, możliwością wypożyczenia samochodu czy roweru etc.
Np. Willow Creek posiada cztery studia montażowe filmów video, Fellowship Church (Grapevine, Teksas) - studio muzyczne i wytwórnię płytową. We wspomnianym Willow Creek na sali jest 7200 wygodnych tronów do siedzenia, nie ławek jak było do tej pory. Sale te służą nie tylko modlitwom czy spotkaniom wiernych, ale komercyjnym koncertom gwiazd estrady.
Jezus w takich korporacjach – bo tak można śmiało nazywać te przedsięwzięcia służące głównie generowaniu zysków – idzie pod rękę z lalką Barbie i Kenem, Batmanem, gwiazdą wrestlingu Hoolk Hoganem czy dawnym mistrzem koszykówki Michaelem Jordanem. Wszystko zgodnie z zasadami brandingu.
Reaganizm w koloratce
Konsumencka do szpiku kości mentalność zapanowała tak w życiu doczesnym, jak i duchowym. Wykorzystuje się instrumenty amerykańskiego społeczeństwa (ale ten trend rozszedł się na cały świat) do szerzenia religii i to w określonej wersji. Klasyczne korporacje chętnie współpracują z owymi megakościołami ze względu na liczbę potencjalnych klientów. Można powiedzieć śmiało o ofensywie teokonserwatyzmu na wszystkie dziedziny życia. Ofensywie popartej przez licznych, do tej pory religijnie obojętnych tradycjonalistów, neoliberałów czy republikanów. Katolicy amerykańscy nazwali ów ruch „reaganizmem w koloratce”.
Nie mogą więc dziwić postępy takich też i teorii – zdawałoby się do wczoraj wziętych prosto z głębokiego Średniowiecza – jak kreacjonizm, dosłowność interpretacji Biblii w przedmiocie stworzenia świata, zasięg oddziaływania zwolenników płaskiej Ziemi czy propagandy antyszczepionkowej i antyprzeszczepowej (o fanatykach z tzw. ruchów pro life nawet nie warto wspominać). Dziwić więc nie powinien także zasięg i formy działania imperium redemptorysty o. Tadeusza Rydzyka z Torunia. To powielenie w prosty sposób mechanizmów rządzących masowo przemysłem religijnym w USA i odzwierciedlenie neoliberalnych porządków, jakie zapanowały powszechnie na świecie.
Radosław S. Czarnecki