Historia el.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1425
Z okazji wydania najnowszej książki prof. Witolda Modzelewskiego Polska – Rosja. Rok 1919 – refleksje na minione stulecie, w hotelu Pałac Alexandrinum w Krubkach-Górkach odbyła się 25.11.19 debata zatytułowana „O stosunkach polsko-rosyjskich inaczej”.
Wstępem do niej było wystąpienie prof. Stanisława Bielenia, wybitnego politologa z Katedry Studiów Wschodnich Uniwersytetu Warszawskiego, który specjalizuje się m.in. w stosunkach polsko-rosyjskich. Poniżej przedstawiamy obszerne fragmenty tej wypowiedzi.
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
***
W ub. roku, roku obchodów 100-lecia Polski Odrodzonej wyraziłem nadzieję, że rocznica ta stanie się okazją do pogłębionej refleksji nad historią minionych dekad. Ostatnia książka prof. Witolda Modzelewskiego Polska-Rosja. Rok 1919 – refleksje na minione stulecie – jako jedna z nielicznych - wpisuje się w ten refleksyjny nurt rozważań. /…/
Zawierająca myśli nietuzinkowe, odważne, a nawet obrazoburcze, wpisuje się w oryginalny cykl publikacji, które rok temu określiłem, jako metodycznie zdejmujące fałszywe maski i komiksowe kostiumy, w które ubrano historię Polski, odzyskującej niepodległość po 123. latach zaborów. Wyraziłem wtedy życzenie, aby książki prof. Modzelewskiego choć w części przyczyniły się do zmiany fałszywej świadomości historycznej Polaków. Nie chodzi przy tym jedynie o poznanie faktów w imię prawdy historycznej, ale o zrozumienie późniejszych wydarzeń i procesów, które wydają się niedorzeczne lub wręcz zaskakujące.
Autor w obecnie wydanym szóstym tomie serii Polska - Rosja nawiązuje do tomów wcześniejszych, wskazując na istotne wydarzenia czy bohaterów, powiązanych ze sprawą niepodległości i stosunkami z największymi sąsiadami – Niemcami i Rosją. To ważny zabieg dla zrozumienia, dlaczego tak uporczywie czynniki oficjalne tkwią przy zmitologizowanej wersji historii ostatniego stulecia.
Pierwsze sprostowanie – data i granice
Na tom 6 składa się 49 szkiców, rozłożonych w czterech rozdziałach uporządkowanych chronologicznie i problemowo, pokazujących początki historii Polski Odrodzonej, dwudziestolecie międzywojenne, półwiecze totalitarnego zniewolenia i wreszcie ostatnie trzy dekady. Posłowie zawiera klucz do zrozumienia wielu żywotnych z punktu widzenia polskiego interesu narodowego kwestii. Książka ma z natury rzeczy charakter wielowątkowy, ale główną osią rozważań jest aberracyjny, czy wręcz patologiczny stosunek Polski do Rosji i wynikające z tego konsekwencje. /…/
Charakteryzując rok 1919 – jako punkt odniesienia do analizy minionego stulecia, Autor już we wstępie prowokuje intelektualną rewizję zastanego myślenia na temat daty odzyskania przez Polskę niepodległości. Wszyscy zresztą dobrze wiemy, że jesień 1918 r. była pełna chaosu i żaden fakt, ani świadomość ówczesnych świadków historii nie przemawiają za tym, co przyjęto uważać za początek Odrodzonej (w sensie symbolicznym, a nie empirycznym).
Otóż Autor podkreśla, że dopiero w 1919 r. „nastąpiło międzynarodowe uznanie państwa polskiego, zwłaszcza przez zwycięskie państwa Ententy; był to więc prawdziwy rok »Odrodzenia Polski« jako bytu międzynarodowego”. Jako prawnik, prof. Modzelewski doskonale zdaje sobie sprawę, że uznanie międzynarodowe nie ma charakteru konstytutywnego, lecz deklaratywny. W tym przypadku trzeba jednak przyznać mu rację, gdyż dopiero wprowadzenie Polski jako „bytu międzynarodowego” do obrotu i powszechnej świadomości oznaczało jej powrót na polityczną mapę świata.
Potwierdzeniem międzynarodowej podmiotowości Polski było podpisanie przez Ignacego Paderewskiego (premiera) i Romana Dmowskiego (szefa Komitetu Narodowego Polskiego) traktatu wersalskiego, który stał się jedną z najważniejszych podstaw ładu terytorialnego, tak w odniesieniu do polskich granic zachodnich (przyznanie większości ziem b. zaboru pruskiego), jak i - uwaga – granic wschodnich.
Profesor skrupulatnie odsłania treść punktu 13. orędzia prezydenta W. Wilsona, pokazując sukcesję prawną Kongresówki, czyli Królestwa Polskiego, jako „ziem zamieszkałych przez bezspornie polską ludność”. To Piłsudski jest twórcą mitu, że „Ententa decyduje »tylko« o polskich granicach zachodnich, a na wschodzie (jakoby) dano nam lub mamy wolną rękę”. Otóż nie dano, gdyż uznano ciągłość stanu posiadania po Królestwie Kongresowym.
Autor we wstępie zwraca też uwagę na fakt „wykluczenia” Rosji z powodu zwycięstwa bolszewików w dawnym państwie carów. Słusznie konstatuje, że ten stan utrzymuje się przez całe stulecie. I choć od prawie 30 lat nie istnieje państwo będące następstwem zwycięstwa bolszewików, to jednak w odbiorze zewnętrznym Rosję celowo utożsamia się z dawnym sowieckim imperium. Jest to wygodne i dla celów politycznych, i z powodów barier poznawczych. Przecież bez większego wysiłku intelektualnego można traktować Rosję przez pryzmat „imperium zła”, które nie wymaga definicji, ani nowej identyfikacji.
Jednocześnie prof. Modzelewski stawia tezę, że rok 1919 był kto wie, czy nie najważniejszym rokiem XX wieku, z punktu widzenia decyzji, jakie dotyczyły „architektury” polityczno-społecznej Europy Środkowej. To wtedy „usadowiono” Polskę w środku Europy między Niemcami a Rosją, a ta ostatnia w mutacji radzieckiej zdecydowała następnie w wyniku II wojny światowej o „pacyfikacji regionu”, przeciw Niemcom.
Może się to komuś podobać lub nie, ale taki stan rzeczy trwa do dzisiaj, mimo że zmienił się ustrój i samej Rosji, i Polski, a Niemcy uległy zjednoczeniu. Autor zauważa jednak, że ten „antyniemiecki” rodowód granic Polski z nadania mocarstw i po I, i po II wojnie światowej oznacza, że państwo polskie „jest w stanie strukturalnej sprzeczności z zachodnim sąsiadem, chyba że nasz sąsiad ulegnie podziałom lub będzie miał dostatecznie dużo własnych problemów (wyludnienie, konflikty etniczne)”.
W tej myśli Profesora dostrzegam pewną przestrogę, aby ze zmiennej geopolityki i geohistorii wyciągać odpowiednie wnioski, gdyż nic nie jest dane raz na zawsze. W tym kontekście autor przypomina o znaczeniu idei samostanowienia narodów, która wtedy – w 1919 r. – odegrała ważną rolę w demontowaniu pokonanych państw centralnych i porządkowaniu schedy po imperiach, ale która jest ciągle żywa i może doprowadzić jeszcze do wielu niespodziewanych zmian na politycznej mapie Starej Europy. Być może Katalonia jest tego zapowiedzią, ale w kolejce stoją także Szkoci, Walijczycy czy Flamandowie.
Sprostowanie drugie – Piłsudski, bolszewicy i błędne rachuby
Prof. Modzelewski powraca do niezwykle frapującego wątku tajnego rozejmu między Naczelnikiem Państwa a bolszewikami, który umożliwił tym ostatnim pokonanie przeciwników wewnętrznych, przede wszystkim Armii Ochotniczej gen. Antona Denikina. Ten zamierzony udział w zniszczeniu Rosji okazał się fatalny w skutkach. Polska zamiast stanąć po stronie Ententy i wspierać wojska „białej” Rosji w wojnie z Armią Czerwoną, w istocie wpisała się w plan działania niemieckiej agentury, czego najbardziej spektakularnym przejawem było przewiezienie ze Szwajcarii w zaplombowanym wagonie Lenina i bolszewików do Piotrogrodu w 1917 r.
Autor ma rację, stwierdzając, że do dzisiaj Polacy nie uporali się z tym problemem, nie mając odwagi przyznać, iż działania Piłsudskiego były w istocie antypolskie, były działaniami na własną szkodę. W literaturze historycznej nazywane jest to „zapomnianym appeasementem” (A. Nowak, Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement).
Rok 1919 przyniósł identyfikację narodową Ukraińców, Litwinów i Białorusinów, których elity polityczne, wykreowane przy udziale czynników zewnętrznych, postawiły w budowie nowej tożsamości na wrogość wobec Polski. To wtedy wzięła w łeb tzw. idea federacyjna, która była nie tylko niemożliwa do zrealizowania, ale także była szkodliwa dla Polski (w takiej strukturze Polska byłaby tylko częścią państwa, a nie suwerenem).
Autor obnaża też klęskę tzw. restauracjonizmu. Odrodzenie Polski w przekonaniu rodzimych polityków miało bowiem polegać na odtworzeniu Rzeczypospolitej Obojga Narodów sprzed 1772 r., podczas gdy i Ameryka, i Ententa, i wreszcie zainteresowane poza Polską elity Litwy, Łotwy, Ukrainy i Białorusi – stawiały na samostanowienie narodowe w granicach etnicznych.
To kolejny przykład nieprzystosowalności polskiego myślenia politycznego do zmieniających się realiów. Pokazując anachroniczność pomysłów o przywróceniu granic sprzed 1772 r., prof. Modzelewski odsłania nie tylko narodziny nowych świadomości narodowych, ale także koszty i ryzyka ewentualnej asymilacji, czyli w istocie językowego spolszczenia mniejszości narodowych w II RP, stanowiących 30% obywateli.
Sprostowanie trzecie – mit zasług Piłsudskiego
W przypadku kreowania każdej władzy państwowej pojawia się problem jej legitymizacji (prawowitości) normatywnej (prawnej) i ideologicznej (rozumianej jako akceptacja społeczna wewnątrz i na zewnątrz). Zarówno władza marionetkowej Tymczasowej Rady Stanu, Rady Regencyjnej, jak i Tymczasowy Naczelnik Państwa oraz rząd powołany przez te organy zostały umocowane przez niemieckich zaborców. Pisze śmiało prof. Modzelewski: „Jedyną rzeczywistą siłą polityczną, której zawdzięczamy reaktywację Państwa Polskiego, był Komitet Narodowy Polski. Nieuznawane przez Zachód rządy tworzone przez nominatów niemieckich - Radę Regencyjną, a potem przez Piłsudskiego nie miały w Wersalu żadnego znaczenia”.
Warto dodać, że piłsudczycy po 1926 r. napisali taką wersję historii, która wszystkie zasługi składała w ręce Piłsudskiego, a czyn zbrojny pod sztandarami państw centralnych, a więc pokonanych w I wojnie światowej wyniesiony został na piedestał wbrew prawdzie historycznej.
Najgorsze jest to, że ta mistyfikacja została przyjęta po wojnie (także w PRL) i jest kultywowana do dzisiaj przez bezkrytycznie myślące koła rządzące i kręgi medialne. Autor nie szczędzi mocnych słów, przywołując uporczywe, acz groteskowe nawiązywanie do sanacji w dzisiejszych rekonstrukcjach historycznych. „Narzucanie nam tezy, że nasz kraj ze Szczecinem, Wrocławiem, Olsztynem i Zieloną Górą jest i może być jakąkolwiek kontynuacją epoki sanacyjnej, jest nie tylko absurdalne, lecz wręcz infantylne”.
Na pytanie, czyje interesy reprezentował Józef Piłsudski w latach 1918-1920, prof. Modzelewski jednoznacznie wskazuje, że „wiernie służył interesom niemieckim, nie ukrywał tego i sabotował naruszenie niemieckiego stanu posiadania na wschodzie. (...) Bez żenady przyznał, że wysyłając jako dowódcę wojsk Powstania Wielkopolskiego rosyjskiego generała Józefa Dowbor-Muśnickiego, chciał zdezorganizować jego dowodzenie, bo sądził (błędnie), że byli pruscy szeregowcy i podoficerowie nie będą chcieli się słuchać zruszczonego safanduły”. Muśnicki okazał się świetnym dowódcą, a powstanie zakończyło się sukcesem.
W książce czytamy, że „już czas, aby bezstronnie spojrzeć na polityczną rolę Piłsudskiego”. Warszawska misja hrabiego von Kesslera, mającego dopilnować, aby „Polska nie przeszła do obozu Ententy, a (w najgorszym dla Niemiec) wariancie pozostała państwem neutralnym, nieroszczącym sobie żadnych praw do ziem polskich pod niemiecką władzą” jest doskonałym dowodem na to, czyim podwładnym i wykonawcą czyjej woli politycznej był sławny Komendant i Marszałek.
W grudniu 1918 r., pod naciskiem demonstracji organizowanych przez endecję, rząd Moraczewskiego „przerwał” („nie zerwał”!) stosunki dyplomatyczne z Berlinem. Polska wracała do łask państw zwycięskich. Największa zasługa w tym procesie przypada Paderewskiemu i Dmowskiemu. Na późniejszych rządach sanacyjnych i na winowajcach klęski wrześniowej autor nie pozostawia suchej nitki.
Sprostowanie czwarte – ocena sąsiadów
W tym kontekście pojawia się ukształtowana w dobie romantycznej relatywizacja rzeczywistej wagi dwóch wpływających historycznie na Polskę sąsiadów. Otóż źródłem wszelkich antypatii jest Moskwa, a źródłem sympatii Berlin. „Polska niepodległa jest wtedy, gdy wyzwoli się spod wpływów rosyjskich i będzie w pełni uległa wobec rządów niemieckich”. Profesor słusznie zauważa, że ucieczka dzisiejszych elit w stronę protekcji amerykańskiej jest próbą przełamania tego dramatycznego schematu. Ale proamerykańska Polska wcale nie musi być antyrosyjska! Jak jednak przełamać tę geopolityczną kwadraturę, nikt nie wie.
W książce już na samym początku znajdujemy doskonałą diagnozę stanu polskich umysłów, jeśli chodzi o oficjalnie zadekretowaną rusofobię. Ostentacyjna wrogość wobec Rosji – pisze autor - oznacza brak jakichkolwiek kompromisów – „nie wolno wręcz wypowiedzieć się (myśleć?) pozytywnie o tym państwie, jego politykach, gospodarce lub nawet kulturze. Śmiałkowie, którzy przekroczą obowiązujące tu granice, są natychmiast piętnowani jako »sojusznicy Putina«, »wrogowie Ameryki«, »przeciwnicy Zachodu«, w najlepszym razie »agenci wpływu«”.
To, co jest paradoksem – zdaniem autora - to rywalizacja opozycji z rządzącymi, kto jest bardziej antyrosyjski. To licytowanie się, kto jest bardziej wierny raz obranemu kursowi. Nie liczą się ani rzeczowe argumenty, ani jakakolwiek racjonalizacja zachowań.
Najciekawsze jest to, że polskie elity polityczne same sobie ograniczają możliwe pole prowadzenia elastycznej polityki przez irracjonalną bezkompromisowość (choćby w kwestii „aneksji Krymu”, choć przecież na anszlus NRD do drugiego państwa niemieckiego wyrażono entuzjastycznie zgodę!) i zadufanie, ale także kompleks prowincji. Autor słusznie przewiduje, że prędzej czy później skończy się to katastrofą wepchnięcia Polski w ramiona niemieckie. Bo czasowo w amerykańskich już jesteśmy.
Jednocześnie prof. Modzelewski pokazuje paradoks zagrożenia rosyjską agresją, które traktujemy „jako część niegroźnego folkloru środowiska klasy politycznej. Musimy mieć jakiegoś niegroźnego wroga, a do tej roli świetnie nadaje się prezydent Putin, bo jest to »swój wróg«, a przecież »lepszy swój wróg niż cudzy« – tę niezapomnianą i w sumie mądrą tezę znamy z filmu Sami swoi”. „Wróg ma nas połączyć. Jest groźny i podstępny. Zdradziecko czyha na naszą »wolność«, szczerzy kły i pręży muskuły” – ironizuje.
Jaka jest anatomia polskiej rusofobii? Profesor wskazuje przede wszystkim na paradoks łączenia współczesnej Rosji z bolszewizmem i dziedzictwem sowietyzmu, co oznaczałoby tym samym odrzucenie czy sprzeniewierzenie się „myśli Marszałka”, który w bolszewikach widział sprzymierzeńców w walce z Rosją.
Możliwa jest też odwrotna interpretacja, że państwo rządzone przez Putina jest tą prawdziwą Rosją, nie mającą już nic wspólnego z imperium sowieckim, a zatem tym bardziej należy je zwalczać.
Bez szczególnych zabiegów analitycznych widzimy, że polska rzeczywistość polityczna sama redukuje ad absurdum pojmowanie współczesnej Rosji. Autor przywołuje starą prawdę, która napawa, mimo wszystko, nadzieją: „jeżeli danym państwem rządzą ludzie, którzy wierzą, że im zagraża ich sąsiad, można albo powoli staczać się w kierunku konfrontacji, a nawet wojny, której nikt nie chce, albo zmienić »rządzących« na tych, którzy umieją zażegnać zagrożenie”. Szkopuł w tym, gdzie znaleźć ową zdrową „partię pokoju”, jeśli wszystkie istniejące są zainfekowane tą samą „antyrosyjską chorobą”.
Sprostowanie piąte – niepodległość nie naszą zasługą
W istocie legendy i mity założycielskie przesłaniają te prawdy, że Polacy nie wywalczyli swojej niepodległości z bronią w ręku, lecz spadła ona na nich w wyniku splotu wydarzeń, które doprowadziły jednocześnie do upadku trzech zaborczych imperiów. Udział polskiego wojska w wojnie światowej był raczej symboliczny, a gwoli prawdy Polacy walczyli głównie po złej, przegranej stronie. O odtworzeniu państwa polskiego zdecydowano w Paryżu, gwarantem niepodległości tego państwa miała być Francja, a Polska miała być państwem antyniemieckim.
Przesadą jest twierdzenie, że „sprawę polską” uznawano za jakiś priorytet w grze międzymocarstwowej. Przez cały wiek XIX była uznawana za wewnętrzną sprawę Imperium Rosyjskiego. Po I wojnie światowej powrócono do rozgrywania sprawy polskiej na zasadzie „bożego igrzyska”, co Stalin dopiero podporządkował jednemu, antyniemieckiemu kursowi. Kształt granic Polski – zarówno po I jak i II wojnie światowej był rezultatem decyzji mocarstw, a nie własnego czynu i własnych decyzji.
Profesor daje popis historycznej wirtuozerii, wskazując na rolę lorda George’a Curzona, (z którego nieco podkpiwa), w wykreśleniu polskiej granicy wschodniej. To nie Stalin, ale Brytyjczycy wnieśli największy wkład w ograniczenie Polski na wschodzie wedle kryteriów etnograficznych. Pisze Profesor: „Gdy rząd Polski prosił o pośrednictwo Ententy w zawarciu pokoju z bolszewikami w 1920 r., linia ta została narzucona premierowi Władysławowi Grabskiemu w czasie konferencji w Spa i uzyskała jego formalną aprobatę”.
Sprostowanie szóste – ocena powojennych porządków
Z lekcji roku 1919 wynika jeszcze jedna przestroga. Otóż istnieje ogromna przepaść między państwami Zachodu a Polską w pojmowaniu antyrosyjskości. Stolice zachodnich mocarstw nie popierały bolszewizmu, ale liczyły na powrót Rosji do grona wielkich potęg, dla zachowania równowagi systemowej. Obecnie szczególnie Niemcy stawiają na pokojowe układanie się z Rosją, co pokazuje nowe wyzwania. Niekoniecznie zgadzam się z Autorem, że z toczącego się sporu musi wyjść ktoś wygrany i ktoś przegrany. Myślę, że szykuje się raczej system kondominialny, oparty na pokojowej koegzystencji protektorów. Jak na tym wyjdzie Polska, to inna sprawa. Profesor nawołuje bowiem do zrewidowania proniemieckiego kursu polityki III RP („bo jesteśmy z istoty geopolitycznym tworem antyniemieckim”), ale kto miałby stabilizować ten układ geopolityczny, oparty na wrogości i do Rosji, i do Niemiec? Nie wierzę, aby na dłuższą metę skutecznie czynili to Amerykanie.
Prof. Modzelewski z troską odnosi się do delegitymizacji powojennych porządków na ziemiach polskich, wyzwolonych przez Armię Radziecką. Bezrozumne burzenie pomników chwały sowieckiego oręża i przywracanie na ich miejsce niemieckich symboli jest absolutnie szkodliwym działaniem. Pisze: „Skrzętnie usuwa się wszelkie ślady przypominające o niechlubnej klęsce wojsk niemieckich z rąk »bolszewickich hord«, doznanej na naszych ziemiach, bo przecież „nie stawia się pomników nowym okupantom”.
Polska głupota polega na podeptaniu wrażliwości współczesnych Rosjan i innych narodowości, których przedstawiciele ginęli w zmaganiach z faszyzmem w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej lat 1941-1945, „pohańbieniu pamięci, niszczeniu pamiątek, co nie czyni nas lepszymi, a jednocześnie mnoży nam nieprzyjaciół. Ale przede wszystkim tworzy fałszywą świadomość historyczną i upowszechnia przekłamany obraz przeszłości”./…/
Sprostowanie siódme – jakość klasy politycznej
W ramach świadomej demitologizacji historii jak dotrzeć do szerszego odbiorcy na temat agenturalnych wersji naszej państwowości? Pozostawiając na boku sanację i PRL, sprawa dotyczy całkiem współczesnych zjawisk: „wokół (...) posierpniowych rządów w naszym kraju jest wiele niedomówień, bo zbyt jednoznaczne oceny mogą się zakończyć procesami sądowymi”. Tabuizacja wpływu obcych służb na polskie prawodawstwo jest chorobą toczącą cały system polityczny. Profesor pisze bez ogródek: „W kraju, w którym nie ukrywa się wpływu pewnej pani ambasador na działania polskich władz skarbowych w stosunku do firm z jej kraju, nadęte słowa o »odzyskaniu niepodległości« i »demokratycznym państwie prawa« brzmią żałośnie i mało wiarygodnie” .
Diagnoza współczesnej klasy politycznej jest druzgocąca: Symbolem jej jest „trzy razy nie”: nieudacznictwa, niedasizmu i niekompetencji. „Widzimy głównie zacietrzewionych lub pierdołowatych polityków, zajadle i brutalnie zwalczających swoich (rzeczywistych i wymyślonych) przeciwników, organy władzy i funkcjonariuszy publicznych (urzędników, sędziów) uwikłanych w meandrach długotrwałych i z reguły jałowych procedur, które niczego nie rozwiązują, oraz kompromitujący brak wiedzy tych, których powinno powoływać się na określone stanowiska według klucza kompetencji”. To porażająca diagnoza polskiej indolencji. Jej dopełnieniem jest szkic, w którym Autor porównuje klasę rządzącą w przekroju europejskim i dziejowym, dowodząc, że nasza klasa rządząca nie jest ani lepsza, ani gorsza. Pytanie, na ile jest „nasza”?
Sprostowanie ósme – wiedza polskich historyków
Książki prof. Modzelewskiego, choć napisane w formie lekkich felietonów, stanowią ważne wyzwanie dla piśmiennictwa historycznego w naszym kraju. Dlaczego silnie rozwinięta historiografia pomija wiele kwestii, jak choćby ów agenturalny i kolaboracyjny charakter władztwa Piłsudskiego, wsparcie finansowe (osobliwy fundusz gadzinowy) ze strony Niemiec (hrabiego Harry von Kesslera w wysokości 20 mln marek niemieckich, czy wstydliwe kontakty władz II Rzeczypospolitej z bolszewikami (z którymi można byłoby wynegocjować o wiele korzystniejszą granicę na wschodzie niż granica ryska, ustalona po nieszczęsnej, kosztownej i agresywnej wyprawie na Kijów i wojnie z bolszewikami)? Profesor bezlitośnie obnaża klęskę wyprawy kijowskiej.
Fakty te nijak nie pasują do obowiązującej mitologii. Trzeba w takim razie publicznie zapytać, po co nam historycy, jeśli zamiast rzetelnej wiedzy o faktach historycznych ciągle panuje tchórzliwa poprawność polityczna i klajstrowanie historii mitami? Profesor apeluje: „Może ktoś wreszcie zbada nasze, a zwłaszcza bolszewickie archiwa i pozna rzeczywiste przyczyny wyprawy kijowskiej. Warto, bo nasza współczesna polityka ukraińska jest równie niemądra, jak ta sprzed stu lat. Czy dziś bierzemy pod uwagę – pyta autor – że obecne państwo ukraińskie zakończy swoją historię, bo jego obywatele będą mieli dość pomajdanowych rządów, czyli kolejnych wcieleń ludzi pokroju atamana Petlury? Nasza druga »wyprawa kijowska« – prorokuje – (tym razem wyłącznie o politycznym a nie zbrojnym charakterze) też raczej skończy się klęską”.
Szkic pt. Żegnamy Ukrainę, witamy Małorosję traktuję jako swoiste epitafium dla dzisiejszej Ukrainy. Czy wszyscy bezkrytyczni ukrainofile są w stanie cokolwiek zrozumieć z tej przestrogi? Autor jest bezlitosny w ocenie nadwiślańskich znawców problemów ukraińskich.
Sprostowanie dziewiąte – kto przyjaciel, kto wróg
Prezentowana książka stanowi też poważne wyzwanie dla politologów, tak chętnie rozpisujących się o amerykańskiej strategii bandwagoning, czyli skupianiu pod parasolem ochronnym Ameryki „sierot” po dawnym bloku wschodnim i po samym ZSRR. Otóż Prof. Modzelewski z rozbrajającą szczerością pokazuje mechanizm tzw. cywilizowania narodów „niezdolnych do samodzielnego rządzenia”, a wywód na temat amerykańskich roszczeń w imieniu lobby żydowskiego w sprawie tzw. mienia bezspadkowego powinien być obowiązkową lekturą dla polskich polityków, którzy biedni nie wiedzą, że są jedynie środkami do celu. Jeśli ten cel zostanie zrealizowany, nikomu wraz z ograbioną Polską nie będą potrzebni.
„Symboliczna obecność militarna USA w Polsce będzie służyć głównie jako karta przetargowa w wymuszaniu naszych ustępstw co do tych roszczeń”. Profesor dodaje, iż „wiara w (jakoby) antyrosyjski parasol rozpostarty nad nami przez Stany Zjednoczone jest tak naiwna, że chyba nikt szczerze jej nie podziela”.
Prof. Modzelewski pokazuje też, czym w istocie było zwycięstwo Armii Radzieckiej nad hitlerowskimi Niemcami i dlaczego dzisiejsze opowiadanie o tzw. drugiej okupacji, a tym bardziej trwaniu II wojny światowej do 1989 r. nie ma nic wspólnego z prawdą historyczną. Przypomina, że Polska w sensie prawnym od 1939 r. nie była w stanie wojny ze Związkiem Radzieckim, co otworzyło jej drogę do udziału w zwycięskiej koalicji antyhitlerowskiej.
W latach 1944-1945 ofensywa radziecka faktycznie przyniosła wyzwolenie spod okupacji niemieckiej (a także ocalenie) i „nikt, kto wówczas liczył się w polityce, nie uznawał wyzwolenia od Niemców za jakąś »nową okupację«”.
Ostatnie zdanie Profesora w tym eseju uderza swoją jednoznacznością: „Dzięki temu istnieje do dziś Polska, a my mówimy i myślimy po polsku” . Profesor upomina się o uczciwe spojrzenie na okres Polski Ludowej pod kątem dokonanego awansu społecznego milionów ludzi, postępu kulturalnego i cywilizacyjnego. Na tle dominującej doktryny to bardzo odważne i trzeźwe spojrzenie.
Do tej konkluzji warto dodać wywód autora, dlaczego zdobycie ponad jednej trzeciej terytorium Niemiec przez wojska radzieckie pozwoliło na skuteczną pacyfikację ich politycznej i militarnej chęci rewanżu. „Miejmy nadzieję, że jeszcze na wiele lat”. „Wniosek jest dość oczywisty – nasze obecne granice i ponad siedemdziesiąt lat pokoju zawdzięczamy setkom tysięcy poległych w 1945 r. żołnierzy radzieckich (...), którzy pokonali wojska niemieckie, podbili połowę terytorium Niemiec, z czego oddano nam prawie jedną trzecią, i zlikwidowali – również dosłownie - hitlerowskie i nacjonalistyczne elity niemieckie na swoich terenach. (...) Dlatego warto pamiętać o cmentarzach...” .
W książce znajdujemy jednoznacznie negatywną ocenę panującej dzisiaj poprawnościowej doktryny o manichejskim podziale między złą Rosją a dobrą Polską. „Doktryna ta jest nie tylko ahistoryczna, niezgodna z faktami i głupia – pisze prof. Modzelewski – lecz przede wszystkim szkodliwa gospodarczo i politycznie. Co szczególnie istotne – powoduje ona izolację polityczną i osłabienie nas w relacjach z każdym państwem, które może ponad naszymi głowami się dogadać, oczywiście również naszym kosztem, właśnie z Rosją”.
Autor nie szczędzi gorzkich słów krytyki pod adresem kosztów polskiej transformacji i pseudoliberalnej deprawacji, a także ograbienia Polski już niepodległej po 1989 r. Obrazoburczo brzmi postulat, aby „kiedyś opracować, jakie straty Polska poniosła w latach 1944-1989, i porównać z kosztami »odzyskanej niepodległości« poniesionymi po tej dacie”.
Refleksje po lekturze książki:
- o mniejszościach narodowych
Cenię szczególnie odwagę prof. Modzelewskiego, zwłaszcza że obserwuję od pewnego czasu, jakie skutki przyniosło zastraszanie i ograniczanie swobody wypowiedzi. W którą stronę ten zainfekowany strachem świat zmierza, jeśli wystarczy napisać na Facebooku, że ktoś jest „ruskim agentem”, aby wykluczyć go poza krąg normalności? Jak wyjść z tej krainy absurdu? /…/
Na koniec chcę postawić parę pytań, które sprowokowane lekturą, wymagają dalszego zastanowienia. Czy poprzez masową imigrację Ukraińców do Polski nie ulega przypadkiem zaprzepaszczeniu to, co autor zalicza do zjawisk pozytywnych po II wojnie światowej? Choć były to w istocie okrutne wypędzenia z ziemi rodzinnej: Polaków do Polski, Niemców do Niemiec, Ukraińców na Ukrainę – zapewniły one na kilkadziesiąt lat „wewnętrzny spokój”.
Swój esej na ten temat kończy zdaniem: „i nie mieszajmy w tym kotle”. Czy rzeczywiście już w nim nie zamieszano? Czy obecne władze Rzeczypospolitej mają na temat diaspory ukraińskiej w Polsce jakąś sensowną strategię i wyobraźnię polityczną? Co będzie, jeśli z czasem przekształci się ona w najsilniejszą roszczeniową mniejszość narodową? Kto właściwie w dzisiejszej Polsce odpowiada za następstwa takich procesów migracyjnych?
Autor pisze, że: „Nasza współczesna zdolność asymilacji przybyszów jest o niebo większa niż w czasie międzywojennym, bo nie chcemy tego robić na siłę, ostrożnie dawkujemy napływ imigrantów, dla których nie jesteśmy państwem wrogim, lecz ich »ziemią obiecaną«”.
Nie podzielam tego entuzjazmu i optymizmu. Renesans złowrogich nacjonalizmów we współczesnym świecie, to nie tylko zły sen. W tym kontekście przywołuję niepokój wyrażony w książce Przemysława Załuski (21 milionów. Dwie drogi dla Polski).
- o suwerenności intelektualnej
Gdy czytam kolejne tomy rozważań i inspiracji prof. Modzelewskiego, zachodzę w głowę, jak to możliwe, że tzw. elity intelektualne Polski, od czasów I Rzeczypospolitej, nie potrafiły nie tyle obronić polskiej niezależności, ile przede wszystkim swojej suwerenności intelektualnej. Dlaczego w każdym niemal pokoleniu odradza się ten „zależnościowy” (by nie powiedzieć agenturalny i kompradorski) związek polskiej wyobraźni politycznej z interesami obcych – a to Niemców, a to Francuzów, a to Rosjan, a to Amerykanów.
Dlaczego Polska daje się ustawiać czy to w roli antyrosyjskiej forpoczty Niemiec, czy komiwojażera i dywersanta mocarstw anglosaskich? Skąd po wielu negatywnych doświadczeniach ten porażający brak analitycznej refleksji i kojarzenia dość podstawowych faktów? Skąd tyle naiwności w polityce, która przecież w wydaniu państw zachodnich, ale i Rosji zawsze opiera się na kupieckiej kalkulacji i egoistycznym wyrachowaniu, a nie na bezpodstawnych nadziejach i upajaniu się własną oryginalnością (raczej dziwacznością)? W tym kontekście polecam szczególnie lekturę szkicu o bezsensownych diagnozach i tragicznych w skutkach decyzjach o wybuchu i przebiegu powstania warszawskiego.
I jeszcze jedno pytanie: co można zrobić, żeby rządzący Polską zaczęli czytać takie lektury, jak choćby szkice pokazujące okrutną prawdę o charakterze dyktatury sanacyjnej, nieudolności samego Piłsudskiego i kompromitacji w 1939 r.
- o stosunku do przeszłości
Autor ma rację, pisząc, że „nie zbudujemy demokracji w Polsce (...) bez pozbycia się sanacyjnych mitów”. Czy jednak dzisiejsza władza, łącznie z dzisiejszym „Naczelnikiem Państwa” rzeczywiście odcięła się od sanacyjnej tradycji? Czy wiele pokus autorytarnych nie znajduje oparcia właśnie w tamtej epoce, tak jednostronnie pokazywanej w historiografii, ale i w bieżącej narracji politycznej?
Prof. Modzelewski optymistycznie spogląda na współczesną tożsamość narodową Polaków. Wyraża przede wszystkim przekonanie, że stosunek do przeszłości nie determinuje postaw i zachowań tak, jak kiedyś, „ważne jest to, co jest dziś i będzie jutro, a przeszłość – nawet ta niezbyt odległa – nie rodzi sporów, gdyż jest mało istotna. To politycy »odgrzewają« usilnie antyrosyjskie i antyniemieckie fobie, które dla większości nie mają żadnego znaczenia”.
No dobrze, ale jak ma się do tego trwałe pęknięcie między PiS-em i antyPiS-em, a zatem „wojna plemienna”, która doskonale wykorzystuje owe fobie i resentymenty? Esej o zapominaniu przeszłości, czyli powrocie do normalności jest mądrą wykładnią polskiej tożsamości, tak mocno uzależnionej od historii.
Dobrze, że autor dostrzega klasowy spór między biednymi i bogatymi. Jakie to dzisiaj niemodne i anachroniczne. A jednak prawdziwe. W tym tkwi zresztą sens sukcesu Prawa i Sprawiedliwości. „Jeśli biedna większość narodu ma perspektywę lepszego życia, to chyba sprawy toczą się w dobrą stronę” – pisze.
Mimo takiego optymizmu, rodzą się jednak rozmaite wątpliwości. Na przykład, autor pyta: „Czy podniesienie problemu niemieckich reparacji otworzy również problem wciąż niedokończonego – w świetle konstytucji niemieckiej – »zjednoczenia Niemiec«”? Niemcy w swojej doktrynie nigdy nie uznali zmian własnościowych na polskich Ziemiach Zachodnich (Odzyskanych), mimo uznania granicy na Odrze i Nysie. Kto z polityków zdaje sobie naprawdę sprawę z konsekwencji roszczeń reparacyjnych, które „prędzej czy później oficjalnie wysuniemy pod adresem Niemiec”?
Prof. Modzelewski jednoznacznie sugeruje, aby rząd Polski wydał – tak w przypadku pseudoroszczeń żydowskich, jak i niemieckich – „identyczną deklarację o pełnej suwerenności państwa polskiego i nieodwracalności zmian własnościowych, które nastąpiły na całym obecnym terytorium Polski”. Postuluje powołanie zespołu kompetentnych i zaufanych prawników, którzy czuwaliby nad strategicznymi interesami prawnymi Polski i jej obywateli. Obecny rząd, a zwłaszcza MSZ, nie ma takiego zaplecza. Polski Instytut Spraw Międzynarodowych jest tylko bladym cieniem dawnego zespołu analityków, którzy w słusznie minionym ustroju zajmowali się fachowo prawem międzynarodowym (od Juliana Makowskiego, przez Remigiusza Bierzanka po Janusza Symonidesa). Zauważa, że środowiska eksperckie i akademickie są w dzisiejszych czasach szczególnie narażone na korupcję moralną i materialną (na dodatek legalną).
- o mądrości i jej braku
Podzielam opinię Prof. Modzelewskiego o deficycie, a nawet uwiądzie polskiej myśli politycznej. Jak ją jednak ożywić czy pobudzić, jeśli strach zagląda w oczy wielu nawet utytułowanym akademikom?
Podoba mi się też stwierdzenie w kontekście tendencji odśrodkowych w państwach Starej Europy, że „z sympatią powinniśmy wspierać wszelkie ruchy niepodległościowe i „prawo narodów do samostanowienia”. Jest sporo w tej materii do ugrania, ale trzeba mieć zmysł realnopolityczny, a nie naiwnie przyzwalać, jak ten świat rozgrywają silniejsi, choćby Niemcy podczas rozbicia Jugosławii.
Wreszcie podzielam sceptycyzm Autora książki co do wartości sojuszu z „partnerami strategicznymi” z Zachodu. Szkic o kolejnej „zdradzie Zachodu” powinien być czytany z „ambon politycznych” w całym kraju. Mamy tu do czynienia z przenikliwą analizą amerykańskiej obłudy i cynizmu.
Jednocześnie Profesor uświadamia, czyje interesy biorą górę we współczesnym świecie. Zdolność układania się USA i Rosji, w celu przeciwstawienia się ekonomicznej supremacji Chin ciągle nie dociera do polskich polityków. Przewiduje, że „będziemy – jak to często bywało – ofiarą polityki zbliżenia amerykańsko-rosyjskiego, co oczywiście nazwiemy »trzecią zdradą Zachodu«”.
Czy możliwa jest jednak jakakolwiek rewizja antyrosyjskiej retoryki i polityki? Zdaniem autora, „musimy już dziś odbudować relacje z Moskwą po to, aby Amerykanie nie musieli nas zdradzić”. To „musimy” odbieram jednak jako pewną życzeniowość, a nie istniejącą zdolność do realizacji./…/
Stanisław Bieleń
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1457
W powszechnej świadomości najwyżsi urzędnicy rosyjscy z czasów Królestwa Polskiego kojarzą się z opresją, rusyfikacją i działaniem na szkodę narodu polskiego.
Ten pogląd jest w dużej mierze nieprawdziwy, gdyż wśród rosyjskich czynowników i włodarzy były osoby troszczące się o obywateli Królestwa i sumiennie wykonujące swoje obowiązki, tym samym przyczyniając się do dobrobytu mieszkańców Królestwa oraz poszczególnych miast.
Aleksander I miłośnikiem architektury
Pierwszym z nich był nie kto inny jak sam Aleksander I, król Polski i cesarz Wszechrusi. Car szczerze pragnął dobra swoich polskich poddanych i ukochał Warszawę, dlatego tuż po ustanowieniu Królestwa i wprowadzeniu Konstytucji monarcha rozpoczął proces modernizacji polskiej stolicy, która straciła swoją niegdysiejszą świetność w wyniku rozbiorów i wojen napoleońskich ( w latach 1806-1815 w mieście nie został wybudowany żaden nowy budynek; poza tym wszędzie straszyły opuszczone budowle zamieszkałe przez włóczęgów i bezdomnych).
Aleksander I wielokrotnie deklarował, iż zamierza uczynić z Królestwa „klejnot” architektury. Podczas swojej pierwszej wizyty w Warszawie w listopadzie 1815 roku cesarz wyraził swoje zmartwienie jej stanem: większość ulic miasta była wąska i niewybrukowana, raziły drewniane, na wpół zniszczone budynki, brakowało reprezentacyjnego wjazdu do stolicy i placów miejskich, nieodnawiane od lat kościoły wyglądały na zaniedbane. Monarcha zapowiedział „zbudowanie w stolicy bulwarów” i niezwłocznie omówił kwestię modernizacji Warszawy z ministrem spraw wewnętrznych Tadeuszem Mostowskim, któremu rozkazał doprowadzić do porządku zdewastowane zadrzewienie miasta, rozszerzyć „zbyt wąskie i nikczemne” wjazdy do miasta i wystawić przy wjeździe „kształtne i przystojne” domy rogatkowe.
O tym, jak bliska sercu cara była Warszawa świadczy fakt, że nawet w Petersburgu Aleksander I oczekiwał raportów w tej kwestii od przebywającego w stolicy Rosji ministra Ignacego Sobolewskiego. Cesarz polecił wydać nadwyżkę budżetową na „przyozdobienie” miasta, a gdy to okazało się niemożliwe, zrzekł się na ten cel dochodów z dóbr królewskich, czyli własnych. Monarcha interesował się polskimi sprawami aż do samej swojej śmierci 19 listopada (1 grudnia) 1825 roku.
Podczas swojej drugiej wizyty w Warszawie we wrześniu 1816 roku car wyraził zadowolenie zmianami w Warszawie: wyremontowano niektóre budynki rządowe i gmachy wojskowe, odnowiono fasady wielu domów, zaczęło się przekształcenie Ogrodu Saskiego. Poza tym król Polski Aleksander I zainaugurował otwarcie Uniwersytetu Warszawskiego wówczas noszącego nazwę Warszawskiego Uniwersytetu Cesarskiego.
W następnych latach zmienił się wygląd ścisłego centrum miasta, m.in. pojawiły się centralne place miejskie (Zamkowy, Bankowy), zrealizowano też plan regulacji ulic, tworząc w latach 1823–1824 jedną z najważniejszych arterii – Aleje Jerozolimskie. Urząd municypalny przeprowadzał zakrojone na szeroką skalę remonty dróg i nawierzchni ulic. Dawne trakty, drogi wylotowe i ważniejsze ciągi okryto nawierzchnią, wybrukowano kamieniem polnym kilkadziesiąt ulic. Pojawiły się pierwsze chodniki dla pieszych, a Praga po raz pierwszy otrzymała bruk na kilku głównych ulicach.
W następnych latach stolica Królestwa kontynuowała swój rozwój. Odnowiono Pałac Radziwiłłów przeznaczony na siedzibę namiestnika carskiego. Wzniesiono kościół św. Aleksandra (obecnie Trzech Krzyży). Do roku 1830 przybyło Warszawie około 750 nowych kamienic, a ponad 200 przebudowano. W miejscu wyburzonego kościoła Dominikanów Obserwantów wzniesiono gmach Towarzystwa Naukowego Warszawskiego – Pałac Staszica zaprojektowany przez Antoniego Corazziego. W latach 1818–1821 Jakub Kubicki przebudował pałac Belwederski dla wielkiego księcia Konstantego.
Poprawiły się też nastroje samych mieszkańców miasta. W domach szlacheckich, mieszczańskich i kupieckich często urządzano przyjęcia, a jak powiadał pewien przybysz z Krakowa, „w Warszawie tańców bez liku; tańcują w zamkach, w ogrodach, w mieście za miastem, w lecie i w zimie”. Porównał też swoje miasto do stolicy Królestwa: „Między Warszawą a Krakowem taka różnica jak między stolicą żyjącą a stolicą umarłą […] tam gmachy upadają, a tu się podnoszą. Tam miasto zdaje się co chwila ścieśniać jak kwiat więdnący, tu się rozszerza jak kwiat kwitnący. Tam skromność i modlitwa, tu przepych, bogactwo, duma”.
Należy podkreślić, iż Aleksander I zatroszczył się nie tylko o Warszawę, ale również o Kalisz i Płock, które zdążył dokładnie obejrzeć podczas swojego pobytu tam w r. 1813. Cesarz nie tylko zaproponował pewne zmiany w wyglądzie tych miast, ale również nadzorował proces ich modernizacji.
Gospodarze Warszawy
Powstanie listopadowe na kilka lat zahamowało rozwój stolicy, ale po pewnym czasie życie miasta stopniowo wróciło do normalności. Rozwój Warszawy pomiędzy dwoma zrywami narodowymi zawdzięczano m.in. prezydentowi miasta Fiodorowi Andraultowi, który piastował ten urząd w latach 1847-1862 (wcześniej przez 5 lat był on urzędnikiem ds. specjalnych poruczeń przy namiestniku Paskiewiczu). Ciekawostką jest, iż jego żoną była Anna z domu Olenin. Weszła ona do historii Rosji i literatury rosyjskiej jako muza i ukochana Aleksandra Puszkina, który poświęcił jej kilka swoich wierszy.
W historii Warszawy Fiodor Andrault zapisał się dzięki temu, iż za jego kadencji całe miasto zostało oświetlone latarniami gazowymi. W roku 1858 rozpoczęto też budowę pierwszego stałego mostu przez Wisłę pod kierownictwem Stanisława Kierbedzia; po sześciu latach obiekt oddano do użytku (warto zaznaczyć, iż przy jego wykańczaniu po raz pierwszy użyto oświetlenia elektrycznego). Przystąpiono do budowy miejskiego wodociągu, choć jego zasięg był ograniczony. W mieście – również po raz pierwszy – urządzono filtry wodne wykonane pod nadzorem znanego architekta Henryka Marconiego. W roku 1855 do nowej sieci przewodów podłączono 17 zdrojów ulicznych i 4 wodotryski. Wodę doprowadzono również do Teatru Wielkiego, dwóch szpitali i gmachów rządowych.
Ale mimo licznych kroków podjętych w celu modernizacji miasta, Warszawa pod względem cywilizacyjnym pozostawała daleko w tyle za innymi europejskimi stolicami. Gdy w Berlinie przystępowano do budowy tramwajów elektrycznych i oświetlano ulice lampami elektrycznymi, w Warszawie kursowały tramwaje konne, a miasto miało oświetlenie gazowe. Prymitywne filtrowanie wody sprawiało, iż była ona zmieszana z piaskiem. Nawet w centrum miasta nie wszystkie domy miały choćby kran w podwórzu.
Najbardziej dotkliwy był jednak brak kanalizacji. Nawet w przepięknych pałacach z marmurowymi schodami nie było toalet. Jeśli chodzi o stołeczne kamienice, większość ich mieszkańców musiała zbiegać dla załatwienia swych potrzeb do osobnych budyneczków, stojących zwykle w głębi dziedzińca nad jamą „biologiczną”.
Gdy sytuacja osiągnęła poziom krytyczny, generał-gubernator hrabia Paweł Kotzebue napisał raport do Aleksandra II: „Nieczystości wyciekają z podwórek na ulice odkrytymi rynsztokami, wydzielając paskudne zapachy, a potem wpadają do kanałów odpływowych, zbudowanych w większości z drewna w dawnych czasach, bez jakiegokolwiek planu. Kanały te znajdują się w całkowicie niezadowalającym stanie: gniją, często się zapadają i nieustannie są zapchane. Na dodatek kanały te nie odprowadzają wód powierzchniowych, które powodują wilgoć w domach, zalewają cmentarze, a także nie przyjmują odpływów przy silnych deszczach, jednocześnie istniejący w Warszawie wodociąg pobiera wodę z Wisły dokładnie tam, gdzie wypływają nieczystości z kanałów miejskich”.
„Lekarstwem” na choroby Warszawy okazał się rosyjski generał Sokrates Starynkiewicz. Mawiano o nim, iż zastał on Warszawę XVIII-wieczną, a wprowadził ją w wiek XX. To jemu dzisiejsza Warszawa zawdzięcza budowę wodociągu i kanalizacji – już rok po objęciu urzędu prezydent zlecił inżynierowi Williamowi Lindleyowi przygotowanie projektu inwestycji, którą objął osobistym nadzorem. Ciekawostką jest, iż przed rozpoczęciem budowy Rosjanin zarządził pierwszy w historii miasta jednodniowy spis ludności, dzięki któremu władze Warszawy poznały strukturę oraz liczbę mieszkańców, ich skład zawodowy oraz sytuację rodzinną i społeczną. A gdy pojawiły się trudności w finansowaniu tego przedsięwzięcia, Starynkiewicz nie wahał się sięgnąć po własne oszczędności. I nie upominał się o zwrot pożyczki, przez kilka lat cierpliwie czekając, aż skarb państwa zwróci mu tę kwotę.
Zadbano też o zieleń miasta: na ulicach Warszawy zasadzono ponad 5000 drzew, odnowiono kilkanaście zaniedbanych skwerów, uporządkowano ogród Saski i Krasińskich. Przyjezdnych zachwycały starannie wypielęgnowane klomby. W roku 1882 w mieście pojawiły się pierwsze telefony, dwa lata później tłum na Marszałkowskiej podziwiał pierwsze latarnie elektryczne. Otwarto parki Agrykolę i Skaryszewski, a także funkcjonujący po dziś dzień Rynek Mirowski. Prawosławny prezydent z szacunkiem traktował katolików: za jego kadencji odnowiono kościół katedralny św. Anny i wybudowano Kościół Wszystkich Świętych, jedną z największych świątyni Warszawy.
W mieście nad Prosną
Podczas gdy osiągnięcia Sokratesa Starynkiewicza nie zostały zapomniane, zasługi gubernatorów kaliskich zostały praktycznie pominięte. Pierwszy z nich to Paweł Rybnikow, który objął stanowisko wicegubernatora w r. 1866, a kilka lat później został nominowany gubernatorem. Był on przede wszystkim naukowcem zajmującym się historią literatury rosyjskiej i folkloru (w rosyjskiej Wikipedii Paweł Rybnikow jest określany jako „rosyjski etnograf”, którego prace „ujawniły światu głębię i piękno legend rodem z północnych ziem Rusi”). Władał niemieckim, angielskim, francuskim, nowogreckim i włoskim. Był też uznanym znawcą folklorystyki rosyjskiej, a za wydanie Zbioru pieśni rosyjskich otrzymał złoty medal Towarzystwa Geograficznego. Nazwisko Rybnikowa znalazło się w Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej.
Pawła Rybnikowa można zaliczyć do polonofilów. Podczas gdy większość rosyjskich urzędników nie uczyła się polskiego, ten czynownik opanował nasz język na tyle dobrze, iż tłumaczył poezję polską na język rosyjski. Jako naukowiec Rybnikow rozumiał aspiracje narodu polskiego, m.in. zarządzając drukowanie przywilejów książąt kaliskich, królów polskich, arcybiskupów gnieźnieńskich i dawnych ustaw magistratu kaliskiego z okresu 1268–1774.
On także był inicjatorem utworzenia lokalnej gazety „Kaliszanin”. Został też jej cenzorem, co pozwoliło mu na publikację tekstów nie zawsze akceptowanych przez władze. Gdy zmarł w roku 1885, mieszkańcy Kalisza urządzili mu wspaniały pogrzeb, a miejscowy dziennikarz pisał o zmarłym jako o „zacnym” człowieku, który „pozostawił po sobie dobrą pamięć w społeczeństwie”.
Za urzędowania kolejnego Rosjanina – gubernatora Michaiła Daragana - wybudowano nowy gmach Towarzystwa Dobroczynności; z jego inicjatywy powstał teatr miejski oraz istniejący do dnia dzisiejszego przepiękny park. Jednak najważniejszym osiągnięciem urzędnika było kolejowe połączenie pomiędzy Kaliszem a miejscowościami położonymi w Królestwie i Cesarstwie. Było to arcytrudne zadanie, gdyż rosyjska doktryna wojenna zakazywała budowy połączeń kolejowych w rejonach przygranicznych, bo przeciwnik mógłby w ten sposób przerzucać wojsko i sprzęt w głąb Rosji. Nie zważając na owe przepisy, Daragan przez 10 lat ubiegał się o pozwolenie na zbudowanie linii kolejowej uruchomionej w r. 1902. Pewien kronikarz tak napisał o tym wydarzeniu: Kalisz „otrzymał szerokotorową kolej, która z wagonami z tablicami Rostow-nad-Donem, Odessa, Kijów i Moskwa dobiegała do zachodniego kresu Imperium, zaczynającego się hen, we Władywostoku”. W uznaniu zasług Michaiła Daragana kaliszanie śpiewali : „Jeszcze Polska nie zginęła, póki Daragan żyje”.
Violetta Wiernicka
Dr Violetta Wiernicka, autorka m. in. książek: Rosjanie w Polsce i Prawosławni w Łodzi, zajmuje się dziejami prawosławnej społeczności w Polsce, stosunkami rosyjsko-polskimi oraz historią Rosji XVIII-XX wieku.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 413
Hiroszima i Nagasaki - siła nauki, słabość naukowców
Bomba zrzucona na Hiroszimę w 1945 r. zwiastowała erę atomową i zapoczątkowała kompleks wojskowo-przemysłowy, który przejęły Stany Zjednoczone.
Nowy hitowy film o Robercie Oppenheimerze przywołał wspomnienia pierwszej bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. Rodzi złożone pytania o naturę społeczeństwa, które pozwoliło na opracowanie i użycie takich bomb i które gromadzi arsenał nuklearny mogący wielokrotnie zniszczyć świat.
Czy niesławne polowanie na „czerwonych” za czasów McCarthy’ego na całym świecie miało jakiś związek z patologią społeczeństwa, które stłumiło swoje poczucie winy z powodu bombardowań Hiroszimy i Nagasaki i zastąpiło je wiarą w swoją wyjątkowość?
I co wyjaśnia przemianę Oppenheimera z „bohatera” Projektu Manhattan, który zbudował bombę atomową, w złoczyńcę, a potem zapomnianego?
Pamiętam moje pierwsze spotkanie z amerykańskim poczuciem winy z powodu dwóch bomb atomowych zrzuconych na Japonię. Miało to miejsce w 1985 roku w Monterey w Kalifornii na konferencji na temat rozproszonego sterowania komputerami. Gospodarzami było Laboratorium Lawrence Livermore, które opracowało bombę wodorową. Podczas kolacji żona naukowca nuklearnego zapytała japońskiego profesora, czy jego współobywatele rozumieją, dlaczego Amerykanie musieli zrzucić bombę na Japonię – ponieważ uratowała ona życie milionowi amerykańskich żołnierzy i znacznie większej liczbie Japończyków. Czy szukała rozgrzeszenia za winę, którą dźwigają wszyscy Amerykanie? A może chciała potwierdzić to, co jej powiedziano i w co wierzyła na temat bomby? I czy wierzyła, że nawet ofiary bomby podzielały to przekonanie?
Tu nie chodzi o film Oppenheimer – chodzi o bombę atomową zbudowaną przez Oppenheimera, która spowodowała liczne rozłamy w społeczeństwie. Ta nowa broń całkowicie zmieniła parametry wojny. Ale nie tylko to — przyniosło to społeczne uznanie, że nauka nie jest już przedmiotem zainteresowania tylko naukowców, ale nas wszystkich. Dla naukowców stało się również pytaniem, czy to, co zrobili w laboratoriach, miało konsekwencje w świecie rzeczywistym, w tym możliwe zniszczenie samej ludzkości. Uświadomiło mi to również, że nadeszła nowa era wielkiej nauki, która wymagała mega pieniędzy!
Co dziwne, dwa czołowe nazwiska naukowców tworzących rdzeń ruchu przeciw bombom atomowym po wojnie również odegrały główną rolę w zainicjowaniu Projektu Manhattan.
Leo Szilard, węgierski naukowiec, który stał się uchodźcą najpierw w Anglii, a następnie w Stanach Zjednoczonych, zwrócił się do Einsteina o pomoc w złożeniu petycji do prezydenta Franklina Roosevelta, aby Stany Zjednoczone zbudowały bombę. Obawiał się, że jeśli nazistowskie Niemcy zbudują ją jako pierwsze, podbiją świat.
Szilard dołączył do Projektu Manhattan, choć nie pracował w Los Alamos, ale w Laboratoriach Metalurgicznych Uniwersytetu w Chicago. Prowadził także kampanię w ramach Projektu Manhattan, aby zademonstrować bombę przed jej użyciem w Japonii.
Einstein próbował także dotrzeć do Roosevelta ze swoim apelem przeciwko użyciu bomby. Ale Roosevelt zmarł, a list Einsteina pozostał nieotwarty na jego biurku. Zastąpił go wiceprezydent Harry Truman, który uważał, że bomba zapewni Stanom Zjednoczonym monopol nuklearny, a tym samym pomoże ujarzmić Związek Radziecki w powojennym scenariuszu.
Jeśli chodzi o Projekt Manhattan, miał on zdumiewającą skalę, nawet jak na dzisiejsze standardy. W szczytowym okresie zatrudniał bezpośrednio 125 000 osób, a jeśli uwzględnimy wiele innych gałęzi przemysłu, które bezpośrednio lub pośrednio produkowały części lub wyposażenie do bomby, liczba ta wynosiłaby blisko pół miliona. Koszty znów były ogromne: 2 miliardy dolarów w 1945 r. (dziś około 30–50 miliardów dolarów ). Jej naukowcy stanowili elitarną grupę, w skład której wchodzili Hans Bethe, Enrico Fermi, Nils Bohr, James Franck, Oppenheimer, Edward Teller (późniejszy czarny charakter tej historii), Richard Feynman, Harold Urey, Klaus Fuchs (który dzielił się z Sowietami tajemnicami atomowymi) i wiele innych błyszczących imion. Z Projektem Manhattan związało się ponad dwudziestu laureatów Nagrody Nobla.
Ale nauka była tylko małą częścią Projektu Manhattan. Chciała zbudować dwa rodzaje bomb: jeden, wykorzystujący izotop uranu 235, a drugi - pluton. Jak oddzielić materiał rozszczepialny U-235 od U-238? Jak skoncentrować rozszczepialny pluton? Jak zrobić jedno i drugie na skalę przemysłową? Jak skonfigurować reakcję łańcuchową, aby wywołać rozszczepienie, łącząc podkrytyczny materiał rozszczepialny w celu wytworzenia masy krytycznej? Wszystko to wymagało metalurgów, chemików, inżynierów, ekspertów od materiałów wybuchowych oraz zupełnie nowych zakładów i sprzętu rozmieszczonych w setkach lokalizacji. Wszystko to miało odbywać się z rekordową szybkością. Był to „eksperyment” naukowy przeprowadzony nie na skalę laboratoryjną, ale przemysłową. Stąd ogromny budżet i wielkość zaangażowanych sił ludzkich.
Rząd Stanów Zjednoczonych przekonał swoich obywateli, że zamachy bombowe w Hiroszimie, a trzy dni później w Nagasaki, doprowadziły Japonię do kapitulacji. Z dowodów archiwalnych i innych wynika, że bardziej niż bomby nuklearne, wypowiedzenie wojny Japonii przez Związek Radziecki doprowadziło do jej kapitulacji. Udowodniono, że twierdzenie o „ocaleniu życia miliona Amerykanów” w wyniku zbombardowania Hiroszimy i Nagasaki, co pozwoliło uniknąć inwazji na Japonię, nie ma podstaw. Była to liczba wymyślona w celach propagandowych.
Podczas gdy Amerykanie przedstawiali te liczby jako poważne obliczenia, całkowicie ocenzurowano rzeczywiste zdjęcia ofiar dwóch zamachów bombowych. Jedyne dostępne zdjęcie bombardowania Hiroszimy – chmura grzyba – zostało zrobione przez strzelca Enola Gay - samolotu, który zrzucił bombę. Nawet kilka miesięcy po bombardowaniach nuklearnych, kiedy opublikowano kilka zdjęć Hiroszimy i Nagasaki, przedstawiały one jedynie zniszczone budynki, a nie ludzi.
Stany Zjednoczone chciały rozkoszować się zwycięstwem nad Japonią. Nie chciały, żeby to zwycięstwo zostało zepsute przez obrazy przedstawiające grozę bomb nuklearnych. Odrzuciły przypadki umierania na tajemniczą chorobę, o której wiedziały, że jest chorobą popromienną, jako japońską propagandę. Cytując generała Leslie Grovesa , który kierował Projektem Manhattan, były to "Opowieści Tokio ”.
Minęło siedem lat, zanim żniwo ludzkie stało się widoczne dopiero po zaprzestaniu okupacji Japonii przez Stany Zjednoczone. Nawet wtedy pojawiło się tylko kilka zdjęć, ponieważ Japonia nadal współpracowała ze Stanami Zjednoczonymi w zatuszowaniu okropności bomby atomowej.
Na pełną wizualizację tego, co wydarzyło się w Hiroszimie, trzeba było poczekać do lat sześćdziesiątych. Potem zobaczyliśmy zdjęcia Cieni Hiroszimy – ludzi, którzy wyparowali, pozostawiając jedynie ślady na kamieniu, na którym siedzieli; ocalałych, których skóra zwisała z ciał, oraz ludzi umierających na chorobę popromienną.
Po bombardowaniu nuklearnym naukowcy stojący za bombą stali się bohaterami, którzy skrócili wojnę i uratowali życie miliona Amerykanów. To tworzenie mitów przekształciło bombę atomową z projektu na skalę przemysłową w tajną formułę odkrytą przez kilku fizyków, co dało Stanom Zjednoczonym ogromną władzę w epoce powojennej. To właśnie uczyniło Oppenheimera bohaterem narodu amerykańskiego. Symbolizował społeczność naukową i jej boskie moce. To także uczyniło go celem dla ludzi takich jak Teller, którzy później połączyli siły z innymi, aby obalić Oppenheimera.
Ale jeśli Oppenheimer był bohaterem, jak został pokonany zaledwie kilka lat później?
Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, ale przed II wojną światową w Stanach Zjednoczonych istniał silny ruch lewicowy. Oprócz komunistów w ruchach robotniczych, inteligencja - literatura, kino i fizycy - miała silną reprezentację komunistyczną. Naukowcy przyjęli koncepcję, którą JD Bernal głosił wówczas w Wielkiej Brytanii, że naukę i technologię można planować i wykorzystywać dla dobra publicznego. Dlatego współcześni fizycy – wówczas będący w czołówce nauk, takich jak teoria względności i mechanika kwantowa – również prowadzili debaty społeczne i polityczne w nauce i na jej temat.
To właśnie ten świat nauki, krytyczny światopogląd, zderzył się z nowym światem, w którym panowało przekonanie, że Stany Zjednoczone powinny być wyjątkowym narodem i jedynym światowym hegemonem. Osłabienie tej hegemonii mogłoby nastąpić jedynie wtedy, gdyby niektórzy ludzie – „zdrajcy narodu” – zdradzili „nasze” tajemnice narodowe. Jakikolwiek rozwój gdziekolwiek indziej może być jedynie skutkiem kradzieży i niczego więcej. Kampanii tej pomogło przekonanie, że bomba atomowa powstała w wyniku kilku równań odkrytych przez naukowców, które w związku z tym mogą łatwo przedostać się do wrogów.
Taka była geneza ery McCarthy'ego w Stanach Zjednoczonych, jej wojna ze środowiskami artystycznymi, akademickimi i naukowymi oraz poszukiwania szpiegów pod łóżkiem. W kraju rodził się kompleks wojskowo-przemysłowy, który wkrótce przejął establishment naukowy. W Stanach Zjednoczonych budżet wojskowy i energetyczny – nuklearny – będzie odtąd decydował o losie naukowców i ich grantach. Oppenheimera należało ukarać, aby dać przykład innym naukowcom – nie przeciwstawiajcie się bogom kompleksu wojskowo-przemysłowego i naszej wizji dominacji nad światem.
Upadek Oppenheimera służył innemu celowi. Była to lekcja dla społeczności naukowej, że nikt nie był na tyle duży, aby przekroczyć stan bezpieczeństwa. Rosenbergowie – Julius i Ethel – zostali straceni, chociaż byli stosunkowo niewielkimi postaciami. Julius nie ujawnił tajemnic atomowych, jedynie informował Związek Radziecki o rozwoju sytuacji. Ethel, komunistka, nie miała nic wspólnego ze szpiegostwem. Jedyną osobą, która ujawniła „tajemnice” atomowe, był Klaus Fuchs, członek niemieckiej partii komunistycznej, który uciekł do Wielkiej Brytanii i tam pracował nad projektem bomby, a następnie nad Projektem Manhattan, do którego dołączył jako członek brytyjskiego zespołu.
Fuchs wniósł ważny wkład w mechanizm wyzwalania bomby nuklearnej i podzielił się nim ze Związkiem Radzieckim. Jego wkład skrócił sowiecką bombę w najlepszym razie o rok. Jak pokazało wiele narodów, gdy już wiedziały, że istnieje możliwość zbudowania bomby rozszczepialnej, naukowcom i technologom z łatwością udało się ją odtworzyć, co pokazały kraje tak małe jak Korea Północna.
Tragedia Oppenheimera nie polegała na tym, że w epoce McCarthy'ego stał się ofiarą i utracił poświadczenie bezpieczeństwa. Einstein nigdy nie miał poświadczenia bezpieczeństwa, więc nie musiało to być poważne nieszczęście. Złamało go publiczne upokorzenie podczas przesłuchań, podczas których kwestionował cofnięcie poświadczenia bezpieczeństwa.
Fizycy, złoci chłopcy ery atomowej, w końcu pokazali swoje prawdziwe miejsce w wyłaniającym się świecie kompleksu wojskowo-przemysłowego.
Einstein, Szilard, Joseph Rotblat i inni przewidzieli taki świat. W przeciwieństwie do Oppenheimera, wybrali ścieżkę budowania ruchu przeciwko bombie atomowej . Stworzywszy bombę, naukowcy musieli teraz działać jako strażnicy sumienia świata przeciwko bombie, która może zniszczyć całą ludzkość – tej bombie, która wciąż wisi nad naszymi głowami jak miecz Damoklesa.
Prabir Purkayastha
Prabir Purkayastha jest inżynierem i działaczem naukowym w sektorach energetycznych, telekomunikacyjnych i oprogramowania. Jest współzałożycielem Delhi Science Forum, założycielem Newsclick.
Powyższy tekst pochodzi z portalu Global Research (tłumaczenie maszynowe)
https://www.globalresearch.ca/oppenheimer-power-science-weakness-scientists/5829058
Oryginalnym źródłem tego artykułu jest NewsClick, 2023
Recenzja filmu „Oppenheimer” - https://www.globalresearch.ca/movie-moment-oppenheimer-review-through-lens-anti-war-activist/5826925
Recenzja książki Hiroszima 45 w Sprawach Nauki (SN 1/22)– Atak, który zmienił świat
p. także - Czy potrzebna była bomba atomowa - https://www.globalresearch.ca/war-won-hiroshima-generals-dropped-bomb-knew/5828515
oraz - Cień Trójcy: Pierwsza bomba atomowa zwana Trójcą. Przerażająca sytuacja, którą wielu chce ignorować
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1016
Wielu ludzi w Polsce zbulwersowała polityka historyczna prowadzona na Ukrainie po przewrocie politycznym w 2004 roku, w dobie prezydentury Wiktora Juszczenki (2005–2010), a zwłaszcza po przewrocie politycznym z 2014 roku w okresie rządów Petra Poroszenki (2014–2019).
Oczywiście wśród zbulwersowanych nie było – przynajmniej oficjalnie – znacznej części polskich elit politycznych i medialnych, które uważały i uważają, że należy wspierać każdą Ukrainę, o ile jest antyrosyjska, a polskiej opinii publicznej tłumaczą, że kult UPA na Ukrainie ma charakter jakoby tylko antyrosyjski (co jest w porządku?), a nie antypolski.
Niemniej jednak wielu tzw. szarych obywateli polskich bulwersowała i bulwersuje obecność w przestrzeni publicznej Ukrainy miejscami obłędnego kultu OUN i UPA, w tym licznych pomników czołowych nacjonalistów ukraińskich, odpowiedzialnych za ludobójczą czystkę etniczną na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Oburza ich narracja historyczna zakłamująca historię nacjonalizmu ukraińskiego, negująca faszystowski charakter jego ideologii oraz ciemne strony jego historii.
Tak zwani szarzy obywatele mieli prawo być zbulwersowani tym, że np. w tym samym czasie, gdy minister stanu Krzysztof Szczerski mówił publicznie o wspieraniu przez Polskę „europejskiego wyboru Ukrainy”, na Ukrainie w szokujący sposób pokazano, jak ten „europejski wybór” wygląda. 5 marca 2015 roku miały tam miejsce pierwsze po „rewolucji godności” państwowe obchody 66. rocznicy śmierci Romana Szuchewycza – hitlerowskiego kolaboranta, twórcy i dowódcy Ukraińskiej Powstańczej Armii, czołowego inspiratora i organizatora ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego.
W następnych latach też odbywały się podobne uroczystości ku czci tej i innych czołowych postaci OUN i UPA, w których zawsze brały udział nie tylko władze państwowe i samorządowe oraz duchowieństwo, ale i młodzież szkolna, ubrana w czarne koszule i czerwone krawaty (barwy banderowców), maszerująca z czerwono-czarnymi flagami OUN-B oraz portretami Bandery i Szuchewycza, śpiewająca banderowskie pieśni.
Faszyzacja na Łotwie
Taka faszyzacja przestrzeni publicznej nie jest jednak rzeczywistością tylko i wyłącznie Ukrainy. Ma miejsce także na Łotwie, gdzie 16 marca obchodzony jest dzień pamięci Ochotniczego Legionu Łotewskiego Waffen-SS, utworzonego 16 marca 1943 roku. Do obchodów tych dochodzi pomimo protestów części opinii publicznej, a nawet – jak w 2015 roku – negatywnego stanowiska premiera Łotwy Marisa Kučinskisa. Władze Rygi z reguły wydają na te uroczystości pozwolenia. Tzw. marszów pamięci Legionu Łotewskiego Waffen-SS nie powstrzymują też protesty międzynarodowe.
Podczas drugiej wojny światowej po stronie III Rzeszy walczyło około 150 tysięcy Łotyszy. Służyli oni w Ochotniczym Legionie Łotewskim Waffen-SS, składającym się z 15 i 19 Dywizji Grenadierów Waffen-SS (1. i 2. łotewska), Łotewskim Legionie Luftwaffe, dywizjach niemieckich oraz batalionach policyjnych19. Popełnili wiele zbrodni wojennych. Jedną z nich była zbrodnia w Podgajach, 2 lutego 1945 roku. Podczas walk na Wale Pomorskim, esesmani z grupy bojowej „Elster” – wchodzącej w skład 15 Dywizji Grenadierów Pancernych Waffen-SS „Lettland” (1. łotewskiej) – dokonali w Podgajach (niem. Flederborn) zbrodni na 32 jeńcach z 3 pułku piechoty 1 Dywizji WP, których związali drutem kolczastym i spalili żywcem w stodole. Marsze ku czci łotewskich esesmanów są organizowane w Rydze regularnie od 1990 roku. W 1998 roku rząd Łotwy ustanowił święto narodowe w rocznicę powstania Legionu Łotewskiego Waffen-SS. W 2000 roku, po międzynarodowych protestach obniżono rangę tego święta do narodowego dnia pamięci.
W Estonii, na Litwie, w Chorwacji…
Nie inaczej jest w sąsiedniej Estonii. Tam z kolei podobnym świętem jest 28 sierpnia – rocznica rozpoczęcia przez niemieckie władze okupacyjne w 1942 roku werbunku do Estońskiego Ochotniczego Legionu Waffen-SS, który po wielu zmianach organizacyjnych przybrał ostatecznie formę 20 Dywizji Grenadierów Waffen-SS (1 estońskiej). Brała ona udział w walkach pod Narwą oraz na Dolnym Śląsku i w Czechach. Przedtem jednak estońscy esesmani uczestniczyli w akcjach antypartyzanckich na zapleczu
frontu wschodniego, popełniając masowe zbrodnie na ludności cywilnej. Dowodził nimi wówczas SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelewski, późniejszy kat powstańczej Warszawy.
Niezależnie od 30 tysięcy Estończyków służących w Waffen-SS, dalsze tysiące służyły w pułkach straży granicznej SS, niemieckiej policji porządkowej i Wehrmachcie.
Na Litwie kultem otaczany jest tzw. Legion Plechavičusa (Litewski Korpus Lokalny – LVR) – zbrodnicza formacja kolaboracyjna w służbie III Rzeszy, a na Ukrainie 14 Ochotnicza Dywizja Grenadierów Waffen-SS „Galizien” (1. ukraińska), której rocznica utworzenia (27 kwietnia 1943 roku) jest od lat hucznie świętowana we Lwowie i innych miastach zachodniej Ukrainy. Gloryfikacja dywizji SS-Galizien, obok gloryfikacji OUN-UPA, stała się fundamentem, na którym w okresie prezydentury Wiktora Janukowycza i Petra Poroszenki budowano tożsamość narodowo-polityczną Ukrainy. Wreszcie na Litwie, Łotwie i w Estonii krzewi się kult tzw. „leśnych braci” (tamtejszych żołnierzy wyklętych), czyli antykomunistycznej partyzantki z lat 1944–1953, złożonej niejednokrotnie z byłych esesmanów i kolaborantów hitlerowskich.
W Chorwacji tamtejsza prawica od początku lat 90. XX w. czci ustaszy. Jak zauważył red. Ziemowit Szczerek: „Chorwacja to kolejny środkowoeuropejski kraj, w którym wykładnia „godności narodowej” znajduje się w pieczy rządzącej partii i wszelkiej maści nacjonalistów”.
Faszyzm przechodzi
Czy kult OUN-UPA na Ukrainie, formacji SS w Estonii, na Łotwie i Ukrainie, formacji kolaboracyjnych na Litwie oraz ustaszy w Chorwacji nie stoi w sprzeczności z wartościami europejskimi, do których odwołuje się Unia Europejska? Stoi. Faszyzacja przestrzeni publicznej tych krajów jest jednak tolerowana przez Zachód, a zwłaszcza przez USA. Warto zwrócić uwagę, co łączy kult wymienionych formacji. To antykomunizm i antysowietyzm (antyrosyjskość).
Ukraina oraz państwa bałtyckie są krajami peryferyjnymi szeroko rozumianego świata euroatlantyckiego i od 2014 roku odgrywają kluczową rolę w polityce amerykańskiej, nastawionej na polityczno-ekonomiczną penetrację obszaru poradzieckiego oraz wbijanie klina pomiędzy Unię Europejską i Rosję. Do ich peryferyjnego, ale zarazem frontowego, znaczenia w polityce amerykańskiej zostały dostosowane ich polityki historyczne. W sytuacji geopolitycznej, w jakiej znajdują się te kraje, istotne jest stałe podtrzymywanie nastrojów antyrosyjskich oraz dostarczanie tamtejszym władzom takiej ideologii historycznej, która nie będzie miała jakiegokolwiek związku z tradycją radziecką i lewicową. Mało tego – będzie negowała tę tradycję i uniemożliwiała wykreowanie alternatywy geopolitycznej i gospodarczej.
Temu służy odpowiednie preparowanie historii oraz kult faszystowskich
formacji i organizacji na Ukrainie, w Chorwacji i w krajach bałtyckich. Natomiast w Polsce w ten sam nurt wpisuje się kult tzw. żołnierzy wyklętych, których oczywiście par excellence nie można nazwać faszystami. Pełni on jednak podobną funkcję. Jest mianowicie elementem propagandy totalnie dyskredytującej PRL.
I Polska w tym towarzystwie
Ta dyskredytacja wynika nie tylko z tego, że Polska po 1989 roku jest budowana na negacji PRL-u, ale także z tego, że potencjalnie krytyczne nastroje wobec projektu III/IV RP najlepiej pacyfikować przez obrzydzanie – zwłaszcza młodemu pokoleniu – przeszłości z lat 1945–1989. Uczestnicy polskiego podziemia antykomunistycznego znaleźli się na płaszczyźnie politycznej w jednym szeregu z UPA, litewskimi szaulisami oraz łotewskimi i estońskimi esesmanami, nie dlatego, że tak jak tamci byli jawnymi faszystami, ale dlatego, że propaganda kreowana przez IPN i PiS tam ich postawiła. A Polskę postawiła równocześnie w gronie państw pokonanych w drugiej wojnie światowej.
Zamiast pokazać złożoność ówczesnej sytuacji politycznej, różnorodność postaw i skomplikowanych losów oraz tragizm wyborów moralnych, zamiast wyciągnąć z tej bolesnej lekcji historii jakieś wnioski na przyszłość stworzono infantylny mit o żołnierzach wyklętych i niezłomnych. Bo nie o wnioski z historii tu chodzi, ale o mit właśnie. Mit ten ma dwa główne cele: podtrzymywanie wrogości do utożsamianej z ZSRR Rosji oraz dyskredytowanie PRL-u i wymazywanie go z historii – by nie można się było do niego odwoływać, by nie mógł być odniesieniem dla rzeczywistości stworzonej po 1989 roku. Ważną rolą tego mitu w polityce wewnętrznej
jest również pacyfikowanie opozycji politycznej poprzez etykietowanie osób zdobywających się na krytykę takiej peryferyjnej polityki historycznej określeniami typu „postkomuna”, „lewacy”, „rosyjska agentura wpływu” itp.
Kreowanie członków polskiego podziemia antykomunistycznego na „niezłomnych bohaterów”, którzy ponoć jako jedyni zajęli właściwą postawę polityczną po 1945 roku, jest takim samym zabiegiem ahistorycznym jak kreowanie UPA na narodową partyzantkę ukraińską (podczas gdy było to tylko zbrojne ramię OUN-B), walczącą nie tylko z ZSRR, ale podobno też z Niemcami, czy kreowanie estońskich, łotewskich i ukraińskich formacji SS oraz litewskich formacji kolaboracyjnych na obrońców Europy przed „sowiecką zarazą”.
Ahistoryczny kult podziemia antykomunistycznego w Polsce, połączony z tezą, że Polska w 1945 roku jakoby przegrała wojnę i przeszła pod drugą okupację, ma daleko idące konsekwencje historyczno-polityczne. Najważniejszą z nich jest ta, że Polska automatycznie wypisuje się ze zwycięskiej koalicji antyhitlerowskiej i wchodzi do obozu pokonanych kolaborantów III Rzeszy, gdzie zajmuje miejsce obok nacjonalistów ukraińskich, faszystów estońskich, litewskich i łotewskich oraz chorwackich ustaszy. Widać to było doskonale podczas uroczystości 70. rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej, zorganizowanych 7 maja (sic!) 2015 roku na Westerplatte, gdzie prezydent Bronisław Komorowski zaprosił prawie wyłącznie przedstawicieli krajów, które były kolaborantami III Rzeszy i drugą wojnę światową rzeczywiście przegrały.
Bohdan Piętka
Jest to fragment książki Bohdana Piętki Kłamstwa o historii wydanej przez Fundację Oratio Recta, której recenzję zamieszczamy w tym numerze.
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.