Historia el.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1180
Absolwenci Uniwersytetu Poznańskiego rozpoczęli pracę w Biurze Szyfrów w momencie, kiedy relacje polsko-niemieckie stawały się coraz bardziej napięte. Wojna celna, apele rewizjonistyczne dotyczące zachodniej granicy, podważanie pozycji Polski na forum Ligi Narodów były niestety standardem. Marian Rejewski po pobycie w Getyndze zdawał sobie sprawę, że to nie przejściowe nastroje.
Stałą pracę w Biurze Szyfrów Rejewski rozpoczął 1 września 1932 roku. Wspólnie z nim do stolicy przeniosła się pozostała dwójka kolegów, którzy zdążyli skończyć studia w Poznaniu. Co ciekawe, pomimo wykonywania doniosłej pracy na rzecz wojska, nie zapewniono im mieszkania. Marian wynajął pokój na warszawskim Żoliborzu przy placu Inwalidów u pani Hoppowej. Z dzielnicą tą związał się na wiele lat. W latach 20. XX wieku była to nowa część miasta, którą rozbudowywano wokół powojskowych terenów Cytadeli. Okolica, w której zamieszkał Rejewski, była kojarzona z tzw. Oficerskim Żoliborzem. W dzielnicy tej mieszkali także przedstawiciele innych zawodów, stąd Żoliborz Urzędniczy, Żoliborz Dziennikarski, Żoliborz Policyjny, a także osiedle Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. W wydaniu „Tygodnika Żoliborskiego Ilustrowanego” z 1 października 1933 roku czytamy:
„Mieszkańcy Żoliborza są „patriotami” swej dzielnicy. Stało się tak, że do tego nowoczesnego miasta, które stworzyli własnemi środkami,
przywiązali się więzami uczucia. My, Żoliborzanie – wiemy jak to się stało. Przywiązaliśmy się do własnego dzieła – najmłodszej dzielnicy
Warszawy, dzielnicy, która powstała w całości w Wolnej Polsce, w tem miejscu, w którem Rosja umocniła groźbę zniszczenia Warszawy fortecą Cytadeli. Cmentarzysko dzielnicy, zburzonej przez Rosję porosło nowymi domami. Życie wolne zatryumfowało nad śmiercią”.
Była to zatem dzielnica idealna dla nowych mieszkańców. We wspomnianej gazecie można znaleźć informację o rodzącej się wspólnocie,
nowych miejscach spędzania czasu oraz teatrze dla dzieci. Co czekało trójkę kryptologów w Warszawie? Ich nowe miejsce pracy – Sztab Generalny Wojska Polskiego – znajdowało się w Pałacu Saskim. Biuro Szyfrów mieściło się w prawym skrzydle budynku z widokiem na pomnik księcia Józefa Poniatowskiego, który został ponownie odsłonięty kilka tygodni przed maturą Rejewskiego.
Nowe zadania do samego końca pozostawały zagadką dla absolwentów Uniwersytetu Poznańskiego. W rozmowie z Ryszardem Woytakiem Marian Rejewski powiedział: „nie wiedzieliśmy o tym dokładnie, na czym nasza praca ma polegać – no, po prostu uważaliśmy, że będziemy rozwiązywać niemieckie szyfry”. Jak szybko zorientowali się młodzi kryptolodzy, nowa praca wymagała zupełnie innego podejścia. Transpozycja podwójna, którą opisywał Rejewski w swoich Wspomnieniach, była już niewystarczająca. Co więcej, nowy szyfr był już wcześniej rozpracowywany przez jednego z profesorów Uniwersytetu Warszawskiego (wcześniej wspomnianego prof. Mazurkiewicza),
ale nie udało się go złamać, a sam naukowiec miał powiedzieć, że jest on „nierozwiązywalny”. Być może to była prawdziwa motywacja do zaangażowania na pełen wymiar młodych kryptologów do Warszawy.
Nowy szyfr, z którym nie mogli sobie poradzić pracownicy i współpracownicy Biura Szyfrów, wymagał wzmocnienia jednostki o nowe osoby, które wniosłyby świeże spojrzenie i mogłyby całkowicie poświęcić się temu zadaniu. Jak wspominał Marian Rejewski – „Początek pracy był trudny (…) nie mieliśmy żadnego punktu zaczepienia”. Szyfrowanie odbywało się maszynowo, a częstotliwość występowania liter była przypadkowa. Gdyby ktoś chciał podejść do takiej depeszy w sposób tradycyjny, tj. wykorzystując właściwości języka, szybko dostrzegłby, że jest to nieskuteczne.
Szukanie prawidłowości w tak zaszyfrowanej depeszy było po prostu niemożliwe. Analiza treści mogła jedynie prowadzić do coraz większej dezorientacji. Była to zatem rywalizacja człowieka z maszyną, pewnie pierwszy tego typu pojedynek w historii. Nie dziwi więc absolutne przekonanie Niemców o pełnej niezawodności i bezpieczeństwie nowego szyfru. Konieczne było nie tylko znalezienie klucza na podstawie posiadanych narzędzi analizy matematycznej, ale także docelowo zrekonstruowanie samej maszyny.
Wiadomo przecież było, że Niemcy nie będą stosowali wersji handlowej Enigmy. Kierownictwo Biura Szyfrów obserwowało efekty pracy nowych pracowników i z pewnością niecierpliwie czekało na jakieś wyniki. Ciekawe, jakie w ogóle pokładano nadzieje w nowej grupie pracowników, skoro wcześniej przywołani profesorowie nie dawali żadnych szans na złamanie szyfru. Dlaczego młodzi absolwenci matematyki mieliby być skuteczniejsi?
Jaki był tzw. plan B na wypadek braku powodzenia? Było w tym zamyśle coś szalonego od samego początku. W pewnym momencie pojawiła się nowa okoliczność, wskazówka, która okazała się przełomowa. Przedstawiciel francuskiej komórki kryptologicznej, Gustave Bertrand, w czasie osobistej wizyty w Warszawie na początku grudnia 1932 roku przekazał dokumentację dotyczącą Enigmy. Wszedł w jej posiadanie dzięki pozyskanemu przez francuskie wojsko niemieckiemu pracownikowi cywilnemu Chiffrierstelle, który pracował przy tym urządzeniu szyfrującym. Asche – gdyż tak nazwano tego szpiega – zdecydował się przekazać materiały za wysoką opłatę. Miejsce, w którym pracował, uwiarygodniało to, że pozyskane informacje będą prawdziwe. Francuscy kryptolodzy nie potrafili zrobić z tej istotnej zdobyczy pożytku, w związku z tym przekazali materiały Polakom, myśląc pewnie, że są bezużyteczne. Były to tabele kluczy za dwa miesiące – wrzesień i październik – z których korzystali Niemcy.
Jak Rejewski pisał w swoich Wspomnieniach: „Wkrótce zresztą odizolowano moich kolegów i mnie tak dokładnie od reszty pracowników, że nawet woźny wnoszący herbatę na śniadanie nie miał prawa wstępu do naszego pokoju, u którego drzwi rozwieszono na domiar czarną kotarę, wskutek czego pokój nasz żartobliwie przezwano black chamber według książki Yardleya”. Rejewski nawiązywał w ten sposób do znanego z literatury pokoju znajdującego się w komórce kryptologicznej amerykańskiego Departamentu Stanu z czasów pierwszej wojny światowej.
Pewnego dnia mjr Ciężki poprosił Rejewskiego na rozmowę. Sam zainteresowany nie pamiętał dokładnie, kiedy to było – w swojej rozmowie z Woytakiem powiedział, że był to prawdopodobnie listopad 1932 roku. W trakcie konwersacji Ciężki zadał pytanie – czy Marian ma wolny czas po południu i mógłby przychodzić do pracy? Takie pytanie w takim miejscu musiało oznaczać coś szczególnego. W związku z tym, że Rejewski nie miał jeszcze wówczas rodziny i w Warszawie był sam, zgodził się na dodatkowe obowiązki.
Prośba miała charakter poufny. Rejewski miał nikomu o tym nie wspominać, nawet swoim kolegom kryptologom. Wracał więc do pracy na dodatkowe kilka godzin. Pracował samodzielnie, w odosobnieniu i właśnie wówczas rozpoczęła się jego przygoda z Enigmą. Robił dokładnie to samo co wcześniej, ale miał do dyspozycji inne materiały. Jak można się domyślać, dowództwu zależało na szybkim efekcie. Wartość wojskowa rozszyfrowanych materiałów jest największa właśnie wtedy, kiedy czas potrzebny na odczytanie zawartych w depeszy informacji jest stosunkowo najkrótszy. Rejewski przystąpił do swojego zadania z pełnym zaangażowaniem.
Rozszyfrowanie Enigmy wymagało dwóch działań. Po pierwsze trzeba było doprowadzić do rekonstrukcji samej maszyny, a po drugie opracować metody, które pozwoliłyby na szybkie odtwarzanie kluczy dziennych, bo to one pozwalały na odczytanie zaszyfrowanej depeszy.
Było to wyzwanie herkulesowe, biorąc pod uwagę, że cała przygoda z maszyną rozpoczęła się stosunkowo niedawno. Rejewski miał do
dyspozycji dwa narzędzia: wiedzę matematyczną z czasu studiów oraz wyobraźnię.
Zacznijmy od kroku pierwszego – rekonstrukcji maszyny. Enigma, czyli co? Uproszczony opis techniczny maszyny przedstawił Rejewski w aneksie dołączonym do książki Władysława Kozaczuka W kręgu Enigmy. Enigma ma 26-literową klawiaturę, za którą znajduje się płytka
z 26 literami podświetlanymi żarówkami. Główne urządzenie szyfrujące stanowią umieszczone na jednej osi trzy wirniki szyfrujące i czwarty, nieruchomy, tzw. walec odwracający, który można za pomocą dźwigni przysunąć lub odsunąć od wirników szyfrujących.
Trzy wirniki szyfrujące mają umieszczone na swych obwodach litery alfabetu, z których górne widoczne są pod małymi okienkami wieka.
Obok widać wystające nieco pokrętła, umożliwiające manipulowanie wirnikami. Każdy z nich ma po jednej stronie 26 koncentrycznie
rozmieszczonych kontaktów stałych, a po drugiej 26 kontaktów sprężynujących.
Kontakty stałe są połączone z kontaktami sprężynującymi w sposób nieregularny za pomocą izolowanych drucików przechodzących przez ebonitowe wnętrza wirników. Walec odwracający ma tylko z jednej strony kontakty sprężynujące, połączone parami między sobą. Połączenia tych czterech podzespołów stanowią istotną część szyfrującą i tajemnicę Enigmy.
Obwód elektryczny zasilany jest baterią. Z przodu maszyny, przed klawiaturą, znajduje się łącznica wtyczkowa, przypominająca łącznicę, jaką znamy z obrazków dawnych central telefonicznych. Sześć par wtyczek umożliwiało zamianę 12 spośród 26 liter alfabetu. Naciśnięcie każdego z klawiszy maszyny powodowało obrót wirnika prawego o 1/26 część kąta pełnego i zamknięcie obwodu prądu, który biegnie przez wszystkie wcześniej wskazane części szyfrujące Enigmy. W rezultacie zapala się jedna z żarówek, podświetlając literę, zawsze inną niż na uderzonym klawiszu. Każde kolejne naciśnięcie klawisza, nawet tego samego, powoduje kolejne przesunięcie wirnika i w ten sposób zaszyfrowanie kolejnej litery. Maszyna służyć może zatem do zaszyfrowania tekstu otwartego na szyfr, jak i odwrotnie do zamiany szyfru na tekst otwarty.
Istotne jednak było to, aby osoba odczytująca szyfr potrafiła ustawić maszynę w taki sposób, w jaki nastawiła ją osoba szyfrująca. A zatem
szyfrant najpierw nastawiał wirniki w ustalonej z góry, obowiązującej na dany dzień pozycji zasadniczej. Określone były także przełączenia
w łącznicy, a więc wtyczki w odpowiednich gniazdach. Następnie samodzielnie już wybierał dla depeszy klucz indywidualny w postaci trzech liter, które dwukrotnie szyfrował. Otrzymywał w ten sposób 6 liter, które umieszczał na początku depeszy. Takie działanie miało wyeliminować ewentualne błędy literowe, które mogły pojawić się przez pomyłkę. Dalej przestawiał wirniki na obrany klucz indywidualny
i rozpoczynał szyfrowanie tekstu depeszy.
Jak zauważył w przywołanym aneksie Rejewski – jeżeli mamy wystarczającą liczbę depesz z danego dnia (około 80), wówczas na wszystkich sześciu miejscach początków depesz wystąpią na ogół wszystkie litery alfabetu. Tworzą one na każdym miejscu wzajemne jednoznaczne przekształcenie zbioru liter na samego siebie, czyli są permutacją. Posiadany układ permutacji uzyskany z początków depesz stanowił punkt wyjścia do rozwiązania Enigmy. Uzyskanie układów permutacji pozwoliło w zaledwie kilka dni na odtworzenie połączeń wewnętrznych maszyny. Te z kolei były podstawą do zbudowania kopii maszyny, które pozwalały przez wiele lat na rekonstruowanie zmieniających się codziennie kluczy i czytanie zaszyfrowanych depesz.
Jak zauważył sam Rejewski, powyższy opis ma charakter uproszczony i służy wyjaśnieniu mechanizmu działania maszyny. W rzeczywistości
istotne są jeszcze inne jej części, takie jak walec wstępny, który w dużym stopniu utrudniał złamanie szyfru. Kolejną stosowaną komplikacją była zmiana kolejności wirników, która prowadziła do wzrostu możliwych kombinacji sześciokrotnie, a po późniejszym dodaniu nowych wirników, łącznie pięciu, nawet sześćdziesięciokrotnie.
Ważną wskazówką dla Rejewskiego było otrzymanie tabeli kluczy za dwa miesiące – wrzesień i październik – z których korzystali Niemcy. To, że były to właśnie te miesiące, miało duże znaczenie. Niemcy co kwartał zmieniali bowiem klucze szyfrów. Mając materiały z trzeciego i czwartego kwartału, można było zaobserwować, jak one się zmieniały. Rejewski w rozmowie z Woytakiem poszedł nawet dalej i powiedział: „dzięki temu, że były te klucze za dwa miesiące, za wrzesień i za październik, udało się całą maszynę zrekonstruować”.
W rzeczywistości mjr Bertrand przywiózł do Warszawy znacznie więcej materiałów, jednak Marian Rejewski otrzymał do analiz tylko pewną ich część. To był ten punkt zaczepienia, którego potrzebowali polscy kryptolodzy. Dzięki tym informacjom liczba niewiadomych w równaniu znacznie się zmniejszyła.
Krok drugi – znalezienie metody umożliwiającej odtworzenie kluczy dziennych – był w rzeczywistości odwrotnością pierwszego kroku. Jak napisał Rejewski: chodziło o wykazanie, jak – posiadając już maszynę – można odtwarzać klucze. I w tym momencie znowu najważniejsze znaczenie miała teoria permutacji. Możliwą liczbę kombinacji tworzyło sześć różnych sposobów ustawienia wirników, następnie każdy z wirników mógł być ustawiony na 26 sposobów. Oznaczało to, że mogły przyjąć 26 × 26 × 26 pozycji, czyli razem 17 576 kombinacji.
Pamiętając o tym, że czas odszyfrowania depesz miał kluczowe znaczenie dla wojska, znalezienie skutecznej i szybkiej metody było bardzo ważne. I z tym poradził sobie Rejewski, o czym więcej nieco dalej.
Korzystając ze swoich wcześniejszych ustaleń i informacji przekazanych przez Francuzów – pod koniec 1932 roku, między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, Marian Rejewski złamał szyfr Enigmy. Było to wydarzenie bezprecedensowe w kryptologii. Oznaczało, to że Polacy jako pierwsi potrafili wyjaśnić ustawienia wewnętrzne maszyny oraz odwracając sposób jej funkcjonowania, wskazać, jak ją rozszyfrować.
Kolejny krok był zatem oczywisty: „Należało teraz tylko zbudować tę maszynę” – jak stwierdził Rejewski. Konkretnej daty, kiedy to się stało, nie znamy. Wiemy jedynie, że było to podczas przerwy świąteczno-noworocznej 1932 roku. Czy Rejewskiemu towarzyszyła wielka radość ze złamania Enigmy? Czy miał świadomość znaczenia swojego odkrycia? A może pojawiła się ona z biegiem czasu, kiedy czytał informacje przekazywane przez niemieckie wojsko? Z pewnością była to satysfakcja zarówno osobista, jak i zawodowa.
Miał świadomość tego, że kierownictwo Biura Szyfrów powierzyło mu specjalne zadanie i przekazało informacje wywiadowcze pozyskane dzięki współpracy polsko-francuskiej. Co więcej, wiedział, że nie tylko poprzednicy młodych kryptologów nie dali rady złamać szyfru, ale także wywiad francuski poniósł porażkę. Był pierwszą osobą, która rozszyfrowała Enigmę. Jednakże na pewno nie zdawał sobie wówczas sprawy z tego, jakie jest znaczenie tego odkrycia. Nie posiadał generalnej wiedzy wywiadowczej na temat sytuacji wojskowej na kontynencie, ale będąc absolwentem kursu kryptologicznego, na pewno wiedział, że te informacje są dla wojska bezcenne. Koncentrował się wyłącznie na swoim zadaniu.
Jak wspominał podczas jednego z wywiadów: „W sztabie, a szczególnie w Biurze Szyfrów nie ma zwyczaju pytać. To co mnie powiedzieli, ja przyjąłem”. Taka była specyfika tej pracy. Prawdopodobnie potraktował to jako swój obowiązek zawodowy, z którego chciał wywiązać się jak najlepiej. Skorzystał z wiedzy matematycznej, którą zdobył podczas studiów, a także, jak sam mówił, „nieco spostrzegawczości i trochę zmysłu kombinatoryjnego wystarczy”. Nie ulega jednak wątpliwości, że bez talentu posiadane dane nie doprowadziłyby do skutecznego ataku – dziś powiedzielibyśmy – hakerskiego.
Zadziwiające jest to, że spośród wielu wywiadów, które ukazały się z Rejewskim długo po drugiej wojnie światowej, nikt nie pytał o ten moment. W samych Wspomnieniach także próżno szukać jakichś, nawet pośrednich, zwrotów, dookreśleń, które pozwoliłyby wyciągnąć wniosek o okolicznościach towarzyszących temu wydarzeniu. Po latach w rodzinie żartowano, że gdyby Marian Rejewski założył wcześniej rodzinę, to pewnie Enigma nie zostałaby złamana, bo poświęciłby się obowiązkom domowym. On sam także z własnej inicjatywy nie opisywał tego momentu podczas rozmów z dziennikarzami. Jaka była tego przyczyna? Wyjaśnić to można pewnie skromnością i brakiem chęci szukania popularności.
W samym momencie złamania szyfru, z racji charakteru odkrycia, musiało ono pozostać w ścisłej tajemnicy. Wiedziało o nim zaledwie kilka osób. Marian Rejewski uzyskał premię finansową za wykonane zadanie, którą sam określił jako znaczącą kwotę. Dzięki wynikom pracy matematycznej kryptologów, maszynie handlowej oraz dokumentom przekazanym przez francuski wywiad można było rozpocząć pracę nad budową repliki Enigmy. Zajęła się tym współpracująca z Wojskiem Polskim firma AVA.
Miesiąc po złamaniu szyfru Enigmy, 30 stycznia 1933 roku, kanclerzem Niemiec został Adolf Hitler. Oznaczało to oczywiście poważną zmianę polityczną u zachodniego sąsiada Polski, ale także pewne zmiany w sposobie zachowania Niemców. Jak zauważył Kozaczuk, przywołujący w swojej książce wypowiedź Rejewskiego: „W styczniu-lutym 1933 roku, kiedy Enigma była już od paru tygodni rozwiązana – błędy i niedociągnięcia niemieckich szyfrantów znikły. Gdybyśmy się więc zabrali do pracy nie w październiku 1932 roku, ale tylko parę miesięcy później, mielibyśmy dużo większe trudności. Odnosiliśmy nawet wrażenie, że Niemcy stali się od tej pory jacyś nerwowi. Tak jak gdyby intuicyjnie wyczuwali, że coś się stało”. To pytanie, czy Niemcy wiedzą już, że Polacy złamali Enigmę, czy tylko się domyślają, że tak mogło się stać, będzie towarzyszyło kryptologom przez wiele jeszcze lat.
Złamanie szyfru Enigmy było punktem zwrotnym w funkcjonowaniu Sekcji Niemieckiej Biura Szyfrów. Opracowana przez Mariana Rejewskiego metoda pozwoliła rozpocząć pracę na większą skalę. Młodzi kryptolodzy ponownie zaczęli pracować razem. Zabieg ten miał na celu ulepszenie metody łamania Enigmy. Pamiętać bowiem należy, że sukces Rejewskiego nie oznaczał, że wszystkie depesze stawały się czytelne dla polskiego wojska. Szyfr trzeba było łamać niemalże każdego dnia na nowo, gdyż Niemcy zmieniali szyfry, które służyły do odpowiedniego ustawienia maszyny. Wypracowana przez Rejewskiego metoda pozwoliła na złamanie najważniejszego szyfru, który był kluczowy w dalszej pracy dekodowania depesz wojskowych.
Konieczne było teraz zrekonstruowanie maszyny oraz udoskonalenie metody łamania szyfru. Polscy kryptolodzy nie mogli przecież cały czas liczyć na to, że francuski wywiad będzie im dostarczał tablice kluczy. Osiągnięcie Rejewskiego trzeba było rozwijać. W budowę maszyny zaangażował się bezpośrednio Antoni Palluth, ten sam, który zaangażowany był w poznański kurs kryptologiczny. Współpracował on z Biurem Szyfrów na długo przed przeniesieniem się do Warszawy Rejewskiego, Różyckiego i Zygalskiego. Jako współwłaściciel firmy AVA wykonywał dla wojska zlecenia z zakresu łączności radiowej; co ważne, miał także doświadczenie w pracy kryptologicznej. Takie połączenie wiedzy było bardzo potrzebne, aby przenieść matematyczne rozwiązania na płaszczyznę techniczną.
Marian Rejewski nie pamiętał dokładnie, czy budowa pierwszej Enigmy realizowana była bezpośrednio w zakładzie AVA, czy też w jednym z pomieszczeń Biura Szyfrów. On sam bezpośrednio nie uczestniczył w tych pracach, choć jego wiedza była bardzo istotna w opracowaniu dokumentacji technicznej. Z kolei sami kryptolodzy zajęli się kwestią udoskonalania metod, które pozwoliłyby przyspieszyć łamanie szyfrów dziennych. Było to niezbędne, aby przyspieszyć prace kryptologiczne i móc czytać zdobyte z nasłuchu radiowego depesze w krótkim czasie od ich pozyskania. W przypadku Enigmy szybsze łamanie szyfru oznaczało możliwie najkrótsze ustalenie pozycji wyjściowych maszyny, a zatem kolejności pierścieni oraz ustawień łącznicy. W języku matematycznym powiedzielibyśmy, że konieczne było zmniejszenie liczby możliwych kombinacji, co pozwoliłoby na rozwiązanie szyfru. Każda redukcja liczby możliwości od wyjściowej wartości 26! była istotna.
Krótko po złamaniu szyfru przez Rejewskiego grupa kryptologów opracowała metodę rusztu i cyklometru. W jaki sposób powstały te
metody? Otóż podstawą ataków polskich kryptologów było spostrzeżenie, iż wirniki każdej maszyny sprawiają, że permutacje generowane przez te maszyny układają się w pewną strukturę cykliczną. Jeśli się je przedstawi w formie cyklicznej, to każde położenie tychże wirników jest unikalne. W praktyce oznacza to, że jeśli ustawimy wirniki w położeniu A–B–C, to wygenerują one określoną, charakterystyczną tylko dla tego położenia strukturę cykliczną szyfru. A zatem efektem zmiany położenia wirników na B–C–A będzie powstanie innej struktury cyklicznej szyfru. Koniecznie dodać tutaj należy, że cykle generowane przez wirniki są całkowicie niezależne od wspomnianej wcześniej łącznicy. Jej rolą jest jedynie zmiana znaków, które wchodzą w zakres szyfrowanej depeszy, ale w ogóle nie wpływa ona na zmianę długości i kolejności cykli wynikających z położenia wirników.
To spostrzeżenie miało bardzo ważne znaczenie, jeśli chodzi o rozpracowanie działania całej maszyny. Zdaniem niemieckich kryptologów
to właśnie łącznica miała być elementem gwarantującym dodatkowe i niemożliwe do złamania zabezpieczenie. Nie chodziło tu oczywiście o utrudnienie technologiczne, bo sama łącznica jest bardzo prostym rozwiązaniem. Jej rolą było wprowadzenie kolejnej liczby możliwych kombinacji, a więc zyskanie czasu, jaki byłby potrzebny do złamania depeszy. Wychodząc od powyższego założenia technicznego, można było zająć się znalezieniem narzędzi, które pozwoliłyby uprościć pracę i znaleźć właściwy cykl, a więc ustawienia maszyny. Jak zatem można było to zrobić?
Kryptolodzy rozpoczęli od sporządzenia katalogu zawierającego wszystkie możliwe ustawienia sześciu uporządkowań wirników na osi maszyny i wewnątrz każdej z nich skatalogowano 17 tys. pozycji startowych Enigmy. I dalej, dla każdej pozycji startowej wirników należało ustalić cykle, które będą generowały. W ten sposób powstał katalog wszystkich możliwości. Zrobienie tego ręcznie byłoby bardzo czasochłonne, dlatego kryptolodzy zdecydowali się zautomatyzować ten proces. Służyć temu miał cyklometr, urządzenie do mierzenia cykli. Był to odpowiednik dwóch maszyn Enigma, których wirniki były ustawiane ręcznie w badane w danym momencie położenie. Pierwsza maszyna była ustawiana w przyjętym położeniu losowym, a druga o trzy pozycje dalej w stosunku do pierwszej.
Takie rozwiązanie odpowiadało wzajemnemu położeniu wirników w momencie podwójnego zaszyfrowania depeszy. Wykorzystanie cyklometru polegało zatem na tym, że kryptolog łamiący szyfr ustawiał pierwszą Enigmę w położeniu A–A–A, a drugą A–A–D, pamiętając o tym, że na panelu czołowym było 26 lampek odpowiadających dwudziestosześcioliterowemu alfabetowi stosowanemu w depeszach. Mając ustawienie wyjściowe, kryptolog przełączał ustawienie w modelu czołowym i w panelu podświetlały mu się te litery, które generował dany cykl. Zapisywał długość cyklu, wyłączał ten znak, po czym włączał inny przełącznik odpowiadający dowolnej literze, która nie należała do wcześniejszego cyklu. Takie działanie było prowadzone aż do momentu, w którym zapaliły się wszystkie lampki.
Po zrealizowaniu tego zadania i zidentyfikowaniu właściwego cyklu zapisywano go, wkładano do koperty i opakowania po czekoladkach Wedla, a następnie przekazywano do pokoju kryptologów. Sam cyklometr nie służył zatem do łamania szyfru, ale generacji katalogu. Wygenerowane sekwencje ustawień trzeba było następnie weryfikować na samej Enigmie. Narzędzie nie uwzględniało bowiem wspomnianej wcześniej łącznicy. Nie zmienia to jednak faktu, że cyklometr posłużył radykalnemu zmniejszeniu liczby dopuszczalnych kombinacji z ponad 17 tys. do nieco ponad 100. Dzięki temu zaoszczędzono dużo czasu.
Praca w pierwszych miesiącach 1933 roku nie stanowiła dla Polaków większych trudności. Opracowane metody, jak również duża samodzielność szyfrantów w ustalaniu szyfru przyniosły szybki efekt. To z kolei spowodowało, że sekcja niemiecka zaczęła się rozwijać i specjalizować. Rejewski, Zygalski i Różycki zajmowali się łamaniem szyfrów, a druga grupa szyfrantów – odseparowanych od nich –
czytała depesze i przekazywała bezpośrednio przełożonym.
Niemcy nie poprzestawali jednak na modelu używanej dotychczas maszyny i obowiązującym sposobie wybierania szyfrów. Dlaczego tak się stało? Czy było to wynikiem ostrożności, charakteru narodowego czy może obaw o odkrycie ich tajemnicy? Może dojście w styczniu 1933 roku Adolfa Hitlera do władzy w Niemczech spowodowało, że większe znaczenie zaczęto przywiązywać do standardów ochrony informacji i rozwoju wojska.
Bez względu na to, jak w kolejnych latach rozbudowywano Enigmę, jaką metodę szyfrów wdrażano, Polacy posiadali już niezbędną wiedzę na temat tej maszyny. Mieli świadomość, czego nie wiedzą, a to było już bardzo dużo. Zidentyfikowali punkty zaczepienia, które pozwoliłyby na atak na szyfr. Pierwsze pół roku pracy młodych kryptologów w Warszawie okazało się wielkim sukcesem. Dokonali tego, czego wiele osób przed nimi nie potrafiło zrobić. Korzystając z wiedzy zdobytej podczas studiów na Uniwersytecie Poznańskim, a w szczególności teorii permutacji, uczynili Wojsko Polskie depozytariuszem tajemnicy, której nie miał żaden inny wywiad w Europie. Dla cały czas młodego państwa polskiego była to najpotężniejsza broń, jaką można było sobie wyobrazić.
Robert Gawłowski
Powyższy tekst jest fragmentem książki Roberta Gawłowskiego Jestem tym, który rozszyfrował Enigmę. Nieznana historia Mariana Rejewskiego, wydanej przez wydawnictwo Episteme. Recenzję tej ksiązki zamieszczamy w tym numerze SN - Rejewski i jego dzieło
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2773
Z chwilą podpisania kapitulacji w dniu 28 września 1939 roku przez generałów Johannesa Blaskowitza i Tadeusza Kutrzebę rozpoczął się nowy okres w życiu stolicy Polski.
We wcześniejszych rozmowach kapitulacyjnych uczestniczył także Prezydent Komisaryczny Warszawy Stefan Starzyński i wydawało się, że będzie sprawował nadal swoją funkcję, o ile Niemcy zgodzą się na jakąkolwiek formę polskiego samorządu.
27 października 1939 dotychczasowy prezydent został jednak aresztowany i jego miejsce jako Komisaryczny Burmistrz Warszawy, wyznaczony przez okupanta, zajął jego dotychczasowy zastępca Julian Kulski.
Ustrój Warszawy
W tym miejscu należy przypomnieć, że już przed wojną w całym kraju panował dualizm samorządowy. Rząd reprezentował Komisariat Rządu dla miasta stołecznego Warszawy oraz cztery starostwa grodzkie. Instytucje te były odpowiedzialne za sprawy porządku publicznego, bezpieczeństwa, mobilizację czy tzw. administrację ogólną. Obejmowała ona nadawanie obywatelstwa, wydawanie paszportów, zezwoleń na broń, kontrolę publikacji i widowisk, a więc cenzurę, a także rejestrację rozmaitych związków i stowarzyszeń twórczych i naukowych oraz nadzór nad ich ewentualną likwidacją, jak miało to miejsce w przypadku lóż masońskich zlikwidowanych dekretem prezydenta Ignacego Mościckiego w 1938 roku. Z tego powodu Komisariatowi podlegała Policja Państwowa.
Komisarz Rządu, którym w chwili wybuchu wojny był Włodzimierz Jaroszewicz, podlegał bezpośrednio ministrowi spraw wewnętrznych. Godność tę piastował akurat ówczesny premier Felicjan Sławoj- Składkowski.
Zarząd Miejski był natomiast wyłoniony przez Radę Miejską pochodzącą z wyborów powszechnych i przed nią jedynie ponosił odpowiedzialność za swoje decyzje. Podlegał jednak nadzorowi MSW, co niejako dawało władzy centralnej pewną przewagę nad samorządem, choć nie ingerowała ona w budżet czy sprawy gospodarcze.
Pieczy Zarządu z kolei podlegała ewidencja ludności, w tym rejestracja poborowych (choć sam pobór był przeprowadzany przez Wojskowe Komendy Uzupełnień), nadzór budowlany, służba zdrowia wraz ze szpitalami publicznymi, które w Warszawie posiadały 5 tysięcy łóżek, transport publiczny (spółki Autobusy i Tramwaje Miejskie), teatry i inne instytucje kulturalne, szkolnictwo, Straż Ogniowa, Muzeum Narodowe, Biblioteka Publiczna przy ul. Koszykowej, Zakład Oczyszczania Miasta, Rzeźnia Miejska, Zakłady Opałowe, gazownia i elektrownia miejska, Dom Składowy, w którym gromadzono zapasy żywności oraz Ogród Zoologiczny. Zarządowi podlegały wydziały odpowiedzialne za poszczególne segmenty gospodarcze miasta oraz miejskie spółki.
W chwili ustanowienia Generalnego Gubernatorstwa administracja rządowa uległa likwidacji, a jej urzędników zastąpili niemieccy nominaci. Zresztą większość administracji rządowej, w tym komisarz Jaroszewicz opuściła Warszawę wraz z najwyższymi władzami państwa 6 września 1939 roku.
Niemcy utrzymali dualistyczny system zarządzania stolicą. Na czele Warszawy oficjalnie stał prezydent (Stadtpräsident). Tę funkcję sprawowali kolejno Helmut Otto, Oskar Dengel i Ludwig Leist, który od października 1941 roku nosił tytuł starosty miejskiego. Ten ostatni uchodził za dość przyzwoitego człowieka, który przedkładał wygodne życie i spokój ponad gorliwość w wykonywaniu poleceń Berlina. I pewnie dlatego, po wojnie, w procesie, w którym gubernatora dystryktu warszawskiego Ludwiga Fischera skazano na śmierć, otrzymał zaledwie ośmioletni wyrok.
Obok cywilnego aparatu nadzoru nad polskim samorządem w mieście działały władze wojskowe i policyjne. Komendantem Miasta Warszawy był generał Friedrich von Cochenhausen, zaś wyższymi dowódcami SS i policji byli m.in. Ludwig Hahn, Jürgen Stropp, Franz Kutschera i Paul Otto Geibel. Byli dobrze wykształceni, ale zarazem niezwykle okrutni. To na nich spoczęła odpowiedzialność za masowe egzekucje i przetrzymywanie zakładników, często mordowanych w ramach akcji odwetowych. Mieli ponadto wpływ na decyzje zarówno niemieckiej jak i polskiej administracji cywilnej, nadzorowali pracę policji granatowej oraz żydowskiej służby porządkowej w getcie.
Na żądanie niemieckiej policji usuwano polskich urzędników, a często Gestapo (Tajna Policja Państwowa) zsyłało ich do obozów koncentracyjnych. Taki los spotkał m.in. zastępcę Kulskiego Henryka Pawłowicza, dyrektora Wydziału Personalnego Bolesława Strześniewskiego czy mecenasa Mieczysława Orlańskiego, radcę prawnego samorządu, a przed wojną prezesa Zrzeszenia Pracowników Samorządowych RP.
Trudna współpraca
Zarząd Miasta Warszawy od samego początku okupacji znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Z jednej strony podlegał najeźdźcy i nawet odmowa podjęcia urzędniczych obowiązków mogła skutkować wywózką do obozu lub nawet karą śmierci. Z drugiej strony warszawscy samorządowcy rozumieli konieczność realizacji polityki Rządu RP na Uchodźstwie w takim zakresie jaki był tylko możliwy.
Niemcy bacznie przyglądali się polityce kadrowej samorządu, a także brutalnie ingerowali w finanse i gospodarkę miasta, co było konsekwencją zmiennej sytuacji na froncie. Bez zatwierdzenia budżetu przez niemieckiego szefa finansów (Stadthauptmanna) ani jedna złotówka nie mogła być wydana na jakikolwiek cel.
Najlepiej układała się współpraca z Karlem Laschtoviczką, Niemcem który przez wiele lat przed wojną mieszkał w Warszawie, doskonale mówił po polsku i był jednym z dyrektorów Banku Dyskontowego. Wprawdzie władze sanacyjne zafundowały mu krótki pobyt w Berezie Kartuskiej, jednak nie odgrywał się z tego powodu na Polakach.
Inni „nadzorcy polityki monetarnej” samorządu nie byli tak przychylni, ale jako ekonomiści pilnowali dyscypliny finansowej, gdyż i oni mogli popaść w niełaską i znaleźć się na froncie wschodnim za braki w kasie czy bałagan w dokumentacji. Doświadczył tego inżynier Suppinger, radca do spraw budowlanych w siedzibie Stadtpräsidenta, który dopuścił do zniknięcia teczki z dokumentacją ważnych robót fortyfikacyjnych wraz …z zaufaną sekretarką.
Sytuację finansową komplikowała wymiana pieniędzy zainicjowana w 1940 roku. W kwietniu tegoż roku władze okupacyjne powołały do życia Bank Emisyjny pod kierownictwem Emila Młynarskiego, który rozpoczął emisję nowych banknotów. Ponadto zmianie uległy priorytety budżetowe. Przed wojną koncentrowano się na inwestycjach, teraz do głównych zadań należała odbudowa, utrzymanie służby zdrowia, okrojonego do szkół powszechnych i zawodowych szkolnictwa i infrastruktury - wodociągów, kanalizacji (choć znaczna część miasta korzystała z szamb) oraz sieci elektrycznej i gazowej.
Wcześniej okupant zgodził się na funkcjonowanie przedwojennej waluty polskiej, choć nakazał konfiskatę najwyższych nominałów. Teraz drukowano banknoty o znacznie niższej sile nabywczej, tak więc automatycznie obniżeniu uległy wszystkie pensje. Ponadto funkcjonowała marka niemiecka, a w powszechnym, choć nielegalnym obrocie były twarde (złote monety) i miękkie (banknoty dolarowe, rzadziej funtowe i innych walut).
Wiele artykułów spożywczych i gospodarczych objęto reglamentacją. System kartkowy sprzyjał zatem spekulacji, którą trudniła się znaczna część społeczeństwa. Wprawdzie dopuszczono bazarowy handel warzywami czy owocami, ale za nielegalny ubój i sprzedaż mięsa przewidziane były surowe kary. W miarę napływu towarów na takie bazary jak Kercelak czy bazar Różyckiego oraz bujnego rozkwitu pokątnego handlu władze niemieckie usiłowały odgórnie uregulować „wolny rynek”. Usiłowały wprowadzić koncesje, które miałyby obejmować posiadaczy budek i stoisk. Na nic się zdały represje, obławy i rewizje. Handel kwitł w najlepsze, a na targowiskach można było nabyć deficytowe towary z niemieckich magazynów, a nawet broń i amunicję po cichu zbywane przez… niemieckich żołnierzy.
Przeciągające się działania wojenne stały się przyczyną masowej wywózki Polaków do Niemiec na przymusowe roboty. Początkowo okupant podjął akcję propagandową, zachęcającą ochotników do wyjazdu do Rzeszy, jednak jej nikły oddźwięk spowodował, że urzędy pracy (Arbeitsamt) wymusiły na władzach odpowiednie zarządzenia, pozwalające na „rekrutację” przymusowych robotników. Źródłem siły roboczej były imienne listy, łapanki, a nawet naloty w lokalach gastronomicznych. Warszawscy samorządowcy, zwłaszcza z Wydziału Ewidencji Ludności, usiłowali zmniejszyć skutki tak bestialsko prowadzonej akcji, ale wiele zależało od ich osobistych relacji z przedstawicielami okupanta.
Czasami pomagały dobre kontakty z Leistem, a czasem pozycja w oczach władz niemieckich. Wiele pomógł profesor metalurgii Jan Czochralski, który przed wojną studiował i pracował w Niemczech, posiadał paszport tego kraju, a w czasie okupacji traktowany był przez władze jak rodowity Niemiec.
Kłopot sprawiali również polscy samorządowcy, którzy podpisali volkslistę. Większość z nich zachowywała się z umiarem wobec polskich kolegów, ale zdarzały się niechlubne wyjątki, jak Otto Holfeier, przedwojenny naczelnik wydziału w Tramwajach Miejskich. Był dobrym znajomym byłego ministra komunikacji Alfonsa Kühna, który wziął go pod swoje skrzydła w warszawskiej elektrowni. Bardzo szybko dawny podwładny zajął jego miejsce…
Największe straty poniosła nauka i kultura. Niemcy nie byli zainteresowani kształceniem Polaków. Potrzebowali jednak fachowej siły roboczej toteż zezwolili na działalność szkół podstawowych i zawodowych, rzecz jasna z obowiązkową nauką języka niemieckiego. Programy nauczania były opracowywane przez Niemców, zaś polski samorząd miał jedynie zajmować się sprawami administracyjno- gospodarczymi. Nawet tak uszczuplone zadania niełatwo było wykonać. Brakowało pieniędzy na opał, renowacje budynków, a nawet pensje nauczycieli, których statut od początku okupacji był bardzo niepewny. Co więcej, zarządzenie dotyczyło szkół państwowych, tak więc wiele prywatnych ośrodków nauczania starało się o przejęcie przez gminę, aby ocalić swoje istnienie.
Ciekawym przykładem okupacyjnej „symbiozy” była szkoła handlowa Zielińskiego, która po upaństwowieniu pod czujnym okiem okupanta kontynuowała program przedwojennej Wyższej Szkoły Handlowej.
Oczywiście istniała Tajna Organizacja Nauczycielska (TON) kierowana przez Czesława Wycecha, która organizowała tajne komplety i podziemne wyższe uczelnie, ale nie mgła ona zrekompensować braku legalnej edukacji.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności „nadzorcą oświatowym” niemal przez cały okres wojenny był dawny nauczyciel, doskonale znający język polski i stosunki panujące w środowisku edukacyjnym dr Hans Fuhr. Nie był zbyt dociekliwy, jeśli chodzi o zgodność nauczania z niemieckim programem, dlatego w wielu budynkach szkolnych odbywały się „zajęcia pozalekcyjne” mające zgoła inne priorytety.
Niemcom nie udało się także do końca ograbić muzeów i bibliotek, gdyż znaczną część eksponatów i książek udało się zabezpieczyć dzięki ofiarności taki ludzi jak profesor Stanisław Lorenz, długoletni dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie.
Samorząd, a Polskie Państwo Podziemne
Od samego początku Zarząd Miejski starał się wypracować jakiś kompromis ze strukturami konspiracji.
W pierwszej kolejności należało tak „uporządkować” dane ewidencyjne ludności, aby w ręce niemieckie nie wpadły akta byłych oficerów, wyższych urzędników czy osób, które mogłyby zostać uznane za niebezpieczne dla Rzeszy jak członkowie Związku Zachodniego. Udało się więc, dzięki tytanicznej pracy magistra Romana Orłowskiego i jego zespołu, usunąć z kartoteki wielotysięczną grupę oficerów i oficerów rezerwy, a także zdekompletować dane personalne poborowych.
Osobiście zastępca burmistrza Pawłowicz z dyrektorem Wydziału Ewidencji Ludności Janem Delingowskim zainicjowali akcję fałszowania dowodów osobistych, wydawanych na oryginalnych blankietach, opatrzonych prawdziwymi pieczęciami, tyle że ze zmienionymi danymi personalnymi. Dzięki temu udało się ukryć niearyjskie pochodzenie wielu obywateli miasta, jak również utajnić personalia działaczy podziemia.
Wydział Personalny, odpowiedzialny za zatrudnianie w urzędach podległych samorządowi, spreparował mnóstwo legend i dokumentów tożsamości dla osób szczególnie narażonych na represje. Dzięki tym zabiegom przyszły Komendant Główny ZWZ-AK Stefan Rowecki podjął pracę jako statystyk o nazwisku Jan Sokołowski.
Obok niego zatrudnienie w rozmaitych urzędach i przybudówkach „ratusza” znaleźli całkowicie ideowo obcy sobie ludzie: Delegat Rządu na Kraj Jan Stanisław Jankowski, adwokat Stanisław Dubois, przyszły marszałek Marian Spychalski czy późniejszy prezydent Bolesław Bierut. Na szczęście ze strony niemieckiej nadzorował pracę wydziału Hans Tkotsch, człowiek dbający jedynie o porządek w papierach.
Co ciekawe, Spychalski już przed wojną jako architekt współpracował z prezydentem miasta Starzyńskim, a w 1937 roku otrzymał złoty medal za swoją koncepcję urbanistyczną na wystawie w Paryżu.
Wydział Ewidencji Ludności fałszował również personalia osób zagrożonych wysłaniem na roboty, a także wskazywał najbardziej zagorzałych polakożerców wśród personelu niemieckiego urzędu pracy. W ramach zniechęcenia ich do nadgorliwości w ramach Akcji Główka komórka likwidacyjna AK zlikwidowała szczególnie zajadłych urzędników Williego Luberta i Eugena Bollondino.
Zarząd Miasta utrzymywał także kontakty z więźniami za pośrednictwem polskiego personelu więziennego, lekarzy i pielęgniarek. Dzięki temu znał dokładnie personalia katów z Pawiaka czy Gęsiówki i przekazywał je odpowiedni komórkom AK, o ile jej wywiad sam nie dokonał wcześniej rozpoznania. Owocem tej współpracy była likwidacja najbardziej zawziętych funkcjonariuszy jak zastępcy komendanta Pawiaka Franza Bürkla czy zastępcy komendanta Gęsiówki Augusta Kretschmanna.
Julian Kulski zrezygnował ze swojej funkcji kilka dni po wybuchu powstania warszawskiego. Władzę w mieście przejął Delegat Rządu na miasto stołeczne Warszawę Marceli Porowski. Także na Pradze zajętej jesienią przez Armię Czerwoną zaczęły być tworzone nowe władze, a pierwszym powojennym prezydentem został wspomniany wcześniej Marian Spychalski.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1575
Jeżeli samurajom czegokolwiek brakuje, to tylko strachu.
Anonim
Nie sposób wyobrazić sobie historii Japonii bez samurajów. Samuraje czy cesarz? Alternatywa nie do pomyślenia. W ciągu siedmiuset lat sprawowania rządów samuraje odcisnęli na historii Japonii piętno, które nie poddaje się łatwej, jednoznacznej interpretacji.
Kim byli? Nieznającymi strachu wojownikami czy pozbawionymi skrupułów politykami, którzy siłą podporządkowali sobie cały naród i wprowadzili dyktaturę wojskową? A może poetami, filozofami i malarzami, maniakalnie przywiązanymi do ceremonii parzenia herbaty i zen, tak bardzo z nimi utożsamianego, że postrzeganego jako jeden z ich atrybutów?/…/
Odmalowuję ich życie prywatne i publiczne, uplecione z intryg, zdrad i żądzy władzy. Wstrząsały nimi ludzkie, zbyt ludzkie waśnie. Targały nimi takie same emocje jak zwykłymi śmiertelnikami? Tak, a nawet silniej. Na ich życiowe doświadczenia składały się fetyszyzacja miecza, bratobójstwa i seksualne perwersje, lecz również uduchowienie, estetyzm i... owszem, miłosierdzie.
Byli wojownikami i służącymi, zgodnie z etymologią słowa samuraj. Nawiązuje do tych ideałów Ghost Dog, bohater filmu Jarmuscha o tym samym tytule: najważniejsze jest oddanie panu, nawet jeśli w tym wypadku chodzi o bossa yakuzy, japońskiej mafii. Między kolejnymi zabójstwami pogrąża się w lekturze Hagakure, kodeksu mówiącego o pokonywaniu samego siebie i zasadach postępowania samuraja.
Świadectwo epoki
To właśnie ten film zainspirował mnie do napisania książki o samurajach. Chciałem zrozumieć Ghost Doga, ale i współczesny świat, bo nawet dziś na każdym kroku możemy znienacka natknąć się na samuraja. Jakby wojownicy z Kraju Kwitnącej Wiśni nigdy nie zniknęli, jakby wciąż z pasją dawali świadectwo epoce, która bezpowrotnie minęła. Podjąłem próbę cofnięcia się pamięcią do ich historii, ta zaś ściśle wiąże się z filozofią.
W oczach człowieka Zachodu – jakże często krótkowzrocznych – pełni sprzeczności samuraje stanowią ucieleśnienie japońskiej psyche. Surowi i szczodrzy, budzący podziw i wstręt – ukazują nam oblicze niejednoznaczne, lecz nie schizofreniczne.
Spójrzmy chociażby na Musashiego, najbardziej autentycznego reprezentanta legendarnego stanu. Na bakier z prawem, zżerany ambicją, lecz jednocześnie mądry i refleksyjny. Do dziś w Ameryce i w Europie jego Gorin-no Sho służy za podręcznik do kształcenia managerów i repertorium zasad sukcesu. Cóż, dla Musashiego tryumf oznaczał pognębienie przeciwnika.
Samuraje, lżeni lub podziwiani, zależnie od klimatu danej epoki. Samuraje przeciwko buddystom, lojalistom, poplecznikom cesarza, przeciwko ludziom Zachodu. Samuraje przeciwko wszystkim. Kurosawa umiejętnie odmalował ich ducha, skłonnego do rywalizacji, choć nie zawsze do walki. Siedmiu samurajów to szkic przedstawiający ich tymczasowy, efemeryczny sojusz z chłopami. W oddali majaczy widmo ligi Ikkō-ikki, wieloklasowej, antyrządowej formacji.
Lecz również w Sierpniowej rapsodii, testamencie ostatniego reżysera-samuraja, obserwujemy zawstydzającą konfrontację z Ameryką, która zresztą przesądziła o zniknięciu tej klasy społecznej. Samuraje nie zostali pokonani przez chrystianizację, przez cesarza ani buddyjskich mnichów-wojowników; umarli śmiercią naturalną, na anachronizm, w epoce, która już ich nie potrzebowała.
Lecz czy na pewno? A może to tylko złudzenie? W każdym razie gdy tożsamość samurajów zaczęła kruszeć, usunęli się ze sceny bez wielkich batalii. No, chyba że egzystencjalnych.
Z jednej strony kultura, z drugiej sztuki walki.
Oto dwoiste dziedzictwo samurajów, wojowników i artystów, naukowców i strategów. Japońscy wojownicy wielbili chińską literaturę, łapczywie pochłaniali klasyczne księgi oraz kroniki wojenne. Zawsze spoglądali na Sunziego z szacunkiem. W końcu to Sztuka wojenna pokazywała im, jak żyć. Człowiek kompletny nie lęka się sprzeczności, pielęgnuje różne umiejętności, dąży do perfekcji w każdej z nich. Upodabnia to samuraja do człowieka Renesansu. Lecz samuraj jest postacią konkretną, bynajmniej nie bezpłciową. Archeologiczna rekonstrukcja zniekształciłaby jego rysy.
Czymże byłaby wielkość bez sprzeczności?
A śmierć? Człowiek Zachodu uważa ją za kres istnienia ciała, stara się odpędzić ją za pomocą rozpaczliwych, acz nieskutecznych egzorcyzmów. Samuraj nosi ją na ramieniu, widzi ją wszędzie dokoła siebie od chwili otwarcia oczu o poranku. To nie metafora. Samuraj wie, że jego czas może dobiec końca w każdej chwili i z tą świadomością rzuca się w wir walki. Czy zwycięży? Być może. Zostanie pokonany? W takim wypadku znajdzie się wśród pozostałych bohaterów tysiącletniej sagi. Istnieje sztuka ponoszenia porażki, ukoronowanie samotnością. Seppuku, otwarcie brzucha, przywilej wybranych dusz.
Miłość, życie, śmierć, namiętności. Samuraje oferują nam każde z tych doznań w wymiarze odmiennym od zachodniego, w wymiarze, który z trudem przychodzi nam pojąć, jak ostatni przyczółek na Ziemi, za którym rozciąga się dominium nieznanego. Japończycy zdają nam się dziwni, ciekawi, nieprzewidywalni. To samo, dzięki ich wielorakiej naturze, dotyczy samurajów.
Aspekt egzotyki
Nie byli metaforą, ani nieistotnym bądź marginalnym zjawiskiem. Ich zdolność reagowania na życiowe niespodzianki świadczy o właściwej im sile. Samuraje, bohaterowie historii, ofiary historii. Pognębieni kryzysem tożsamości, wiecznie żądni władzy. Padali, lecz nie dali się ujarzmić. Uginali się, lecz nie pozwalali się pokonać. Tacy właśnie byli. Tylko tak możemy zrozumieć Minamota Yoshitsunego lub Takedę Shingena.
W odczytywaniu historii samurajów nie do przecenienia jest również aspekt egzotyki. Samuraje są nam dalecy, ale i bliscy, proponują wzorce życia bardziej autentycznego, wcale niekoniecznie brutalnego czy niemoralnego. Bez nich Japonia byłaby dziś zupełnie inna.
Samuraje wracają. Nie jako zombie, lecz żywa, inspirująca obecność. Podobnie jak Kurosawa, często odwoływał się do nich Mishima, najbardziej „zachodni” z japońskich pisarzy. Obaj artyści przywołują samurajów, lecz nigdy nie traktują instrumentalnie. Mishima, duchowy spadkobierca D’Annunzia, powołuje się na nich nie tylko w twórczości, lecz również w życiu. Mangi dostarczają jeszcze innego świadectwa obecności samurajów: powołują do życia postacie historyczne lub współczesne, które podążają śladem tych historycznych.
Niniejszy wstęp ukazuje zarys problematyki książki, stanowi swego rodzaju panoramę. Podstawowa lekcja udzielona przez samurajów dotyczy sfery psychiki, tego, co głębiej niż spowita welonem pozorów rzeczywistość, niż fizyczna walka. Mistrz wśród szermierzy, Yagyu Tanemori, ujmuje to w następujący sposób: sztuka wojenna nie polega na pokonaniu nieprzyjaciela, lecz samego siebie. Nic nie mogło silniej dotknąć duszy Musashiego.
A samuraje dzisiaj? To po prostu ludzie, którzy dążą do samorealizacji.
Leonardo V. Arena
Powyższy tekst jest wstępem do książki Leonarda V. Areny Samuraje, której recenzję zamieścimy w następnym numerze.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: lb
- Odsłon: 5261
W Instytucie Słowackim w Warszawie odbył się 25 kwietnia pokaz dokumentalnego filmu Igora Sivaka Bohom zabudnuté kúty o osławionym Józefie Kurasiu – ps. Ogień, którego postać wciąż budzi kontrowersje, zwłaszcza na Podhalu, północnej Orawie i Spiszu, gdzie „działał" ze swoim oddziałem w okresie wojennym i po wojnie.
Mimo dobrze udokumentowanych zbrodni popełnionych przez bandę Ognia (mordowali cywilów, chłopów polskich i słowackich, żydów, Rusinów), w 2006 r. Prezydent Lech Kaczyński uroczyście odsłonił w Zakopanem pomnik jego pamięci. Drugi taki – tym razem w kształcie krzyża (bo w Polsce nikt krzyża nie ruszy) i też objęty monitoringiem (sic!), ma powstać w Nowym Targu.
Reżyser filmu Bohom zabudnuté kúty (Zapomniane przez Boga kąty) wykorzystał w nim materiały archiwalne słowackiego UPN (Ustav Pamati Naroda - odpowiednika IPN, ale bez uprawnień politycznych, jakie posiada polski IPN) oraz dokumentację AK. Na dokumentację AK – jako najbardziej obiektywną - powołuje się też w swoich tekstach na łamach tygodnika Przegląd red. Leszek Konarski (obecny na spotkaniu).
W filmie nie ma komentarza – ani odautorskiego, ani jakiegokolwiek – są tylko zarejestrowane kamerą wypowiedzi ludzi – Słowaków i Polaków – którzy ocaleli z napadów bandy Ognia. Są to opowieści o zamordowanych bliskich, zagrożeniu swojego życia, strachu przed oddziałem Ognia, także o dobytek, który był przez tych „żołnierzy wyklętych" rabowany.
Film miał premierę 26 sierpnia 2010 w Instytucie Polskim w Bratysławie. Istnieje tylko w wersji słowackiej i angielskiej – nie ma chętnych do stworzenia polskiej ścieżki dźwiękowej, choć wydawałoby się, że powinien to zrobić IPN. Ten jednak – zapewne z powodów politycznych - nie jest tym zainteresowany (tak, jak nie zareagował na prośby Towarzystwa Słowaków w Polsce o przeprowadzeniem śledztwa w tej sprawie). Na pokazie zresztą nie było nikogo z tej instytucji (ze słowackiego UPN był dyrektor archiwum UPN, Lubomir Durina).
Po projekcji wywiązała się burzliwa dyskusja licznie zgromadzonych gości (w maleńkiej salce ledwie zmieściło się ok. 80 osób) z różnych pokoleń. Przeważali świadkowie tamtych czasów, dobrze znający – i cytujący – dokumenty historyczne i przekazy ustne ludzi z południa Polski oraz Słowacji, dotyczące bandy Ognia, które w prawicowej narracji w Polsce są przemilczane lub ignorowane. Nie zabrakło też emocjonalnych wypowiedzi osób o krańcowo różnych poglądach politycznych.
Film jednak nie jest polityczny, to tylko dokument – podkreślali twórcy. Obecny podczas dyskusji ambasador Słowacji Vasil Grivna z wielkim talentem dyplomatycznym studził emocje, przypominając, iż w każdym państwie i na każdym pograniczu – zwłaszcza w tej części świata – są sprawy kontrowersyjne, które powinni badać historycy, ale nie powinny one dzielić narodów. (lb)
Film dostępny na DVD ze strony -