Filozofia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2679
Z prof. Andrzejem Szahajem, filozofem kultury i polityki, dziekanem Wydziału Humanistycznego UMK w Toruniu, autorem głośnej książki „Kapitalizm drobnego druku”, rozmawia Anna Leszkowska
- Wiemy już sporo o powodach wyboru przez Polskę po 89 r. modelu neoliberalnego w gospodarce – w dodatku jego wersji anglosaskiej, najbardziej radykalnej. Umyka nam jednak pewna refleksja ogólniejsza, dotycząca czasu, w którym go wprowadzano w wielu państwach, uwarunkowań cywilizacyjnych, politycznych i kulturowych.
Przypomnijmy, że narodziny neoliberalizmu to lata 70., tuż po rewolcie ogólnoświatowej roku 1968 i lata rozkwitu postmodernizmu - upadek wiary w rozum i systemowość, indywidualizm oraz konsumpcyjny styl życia.
W 1989 r. Polska, leżąca na peryferiach terytoriów wysokorozwiniętych, dopiero odkrywała te prądy, które właściwie wchodziły już w okres schyłkowy. Czy taki skok społeczeństwa i państwa w inny świat może się udać? Naukowcy i politycy po latach przyznają, iż weszliśmy w neoliberalizm w nieodpowiednim momencie…
- To było tak: gdy rozpoczynaliśmy swoje reformy, neoliberalizm był absolutnie dominującym, wręcz hegemonicznym prądem intelektualnym, szczególnie w ekonomii. Jego przedstawicielom wydawało się, że wreszcie wprowadzili ekonomię na tory nauki ścisłej, że są w stanie formułować żelazne prawa w oderwaniu od refleksji filozoficznej, socjologicznej czy politologicznej.
A do tego, praktyka państw zachodnich, w szczególności anglosaskich, sterowana neoliberalizmem zdawała się wykazywać na jego słuszność. Po latach stagnacji nastąpiło niewątpliwe ożywienie gospodarcze.
Nadto międzynarodowe organizacje gospodarcze jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy przyjęły założenia neoliberalne jako jedynie słuszne (jak najmniej państwa, jak najwięcej rynku).
Trudno się zatem dziwić, że i nasi reformatorzy uznali, iż nie ma co eksperymentować, tylko trzeba iść neoliberalną ścieżką, która zdawała się wtedy prowadzić do ekonomicznego raju. Tym bardziej, że neoliberalne rozwiązania ekonomiczne podpowiadali nam wszyscy transformacyjni pomocnicy. Wewnętrzny opór zaś był słaby i to zarówno w sensie politycznym, jak i ekonomicznym.
Poza tym byliśmy państwem upadłym i trzeba było coś zrobić szybko, aby odbić się od dna.
Co do reszty rzeczy, o których Pani wspomina, to faktycznie bardzo ciekawy jest kontrkulturowy kontekst narodzin neoliberalizmu czy wręcz libertarianizmu, prądu jeszcze skrajniejszego niż neoliberalizm. Oto zbuntowani studenci z lat sześćdziesiątych za swojego głównego wroga obrali państwo. Bunt odbywał się w imię nieograniczonej wolności oraz praw jednostki do szczęścia. Ważne było także nastawienie na kolekcjonowanie ciekawych wrażeń, ogólny hedonizm sprzyjający późniejszej eksplozji konsumpcjonizmu.
Wszystko to stanowiło pożywkę dla rozkwitu libertarianistycznych nastrojów, które zostały znakomicie skonsumowane przez proroków neoliberalnych rozwiązań gospodarczych, choć oni sami jako obyczajowi konserwatyści brzydzili się ruchem kontrkultury (jak np. Milton Friedman).
Tak oto paradoksalnie zbuntowani studenci swoimi pragnieniami utorowali drogę do dominacji ideologii, która w swoich efektach przyniosła skutki całkowicie sprzeczne z ich tęsknotami, jak utowarowienie wszelkich aspektów życia oraz narodziny czegoś, co wielki kanadyjski politolog C. B. Macpherson nazwał kiedyś „społeczeństwem rynkowym”.
System jak zwykle przetworzył ludzkie pragnienia i bunt w towar.
- Pokolenie 68 dostało od rządzących dobre posady, aby się nie awanturowało i spokojnie weszło w buty klasy średniej, przeciwko której się buntowało. Tak się skończyła ta rewolta, która u nas zdecydowanie nie jest doceniana i której przypisano zupełnie inną ideologię.
Wydaje się, że u nas pokolenie 89 poszło tą samą drogą i dostało równie dobre apanaże. Kariery, jakie zrobili „opozycjoniści” – bez względu na kompetencje społeczne - pokazują dzisiaj, że mimo pięknych, a często bałamutnych haseł, celem było głównie zdobycie władzy, a mniej reforma państwa. Przecież prof. Kowalik wyraźnie pisze, że w 89 r. Sachs nie był tak radykalny w programie napisanym dla Polski jak Balcerowicz; nie wierzył, że można tak iść po trupach…
Widać z tego, że wprowadzenie skandynawskiej odmiany kapitalizmu, czego Pan był i jest zwolennikiem, podobnie jak prof. Kowalik, nie było chyba wówczas możliwe. A przynajmniej nie z tymi kadrami…
- Jak Pani świetnie wie, jestem zdecydowanym zwolennikiem modelu skandynawskiego. Cieszyłbym się, gdyby zaczęto go wprowadzać w Polsce zaraz na początku transformacji. Obawiam się jednak, że nie było to możliwe. Wymagałoby znacznie wolniejszego tempa przemian. Tymczasem trzeba było coś zrobić szybko i szybko osiągnąć jakieś widoczne efekty. Stąd ogromny pośpiech, który zaważył na naszych reformach. Jakoś go rozumiem.
Moim zdaniem, największym błędem było jednak niewprowadzanie korekt na wzór skandynawski wtedy, gdy odbiliśmy się już do dna i było widać, że neoliberalny kapitalizm anglosaski przynosi sporo szkód. W tym sensie przespaliśmy szczególnie końcówkę lat 90-tych, no i wszystkie lata po wejściu do Unii Europejskiej. Co do kadr to sprawa nie jest taka prosta. Myślę, że znalazłyby się i stosowne kadry (choćby ludzie związani z prof. Tadeuszem Kowalikiem czy prof. Ryszardem Bugajem), gdyby była jakaś siła polityczna zdecydowana pchnąć Polskę na tory skandynawskie (tym faktycznie rządzącym absolutnie nie odmawiam dobrej woli; nigdy nie ośmieliłbym się posądzić np. prof. L. Balcerowicza o prywatę, albo cynizm; bardzo go szanuję i cenię, choć się z nim w wielu sprawach zupełnie nie zgadzam). Takiej nie było, co wynika z jednej strony z owej hegemonii neoliberalnej ideologii, a także układu sił i interesów.
Za neoliberalnym modelem ustroju opowiedziały się grupy interesu o decydującym znaczeniu dla losów naszego kraju w ciągu ostatnich dwudziestu siedmiu lat. Głównie wielkomiejska inteligencja, która bardzo zyskiwała na zmianach, klasa polityczna w całości bez względu na orientację ideową oraz kształtująca się grupa dużych przedsiębiorców mających ewidentnie wpływy polityczne.
Trzeba też pamiętać o otoczeniu ekonomicznym i politycznym. Nasi najważniejsi sojusznicy: Stany Zjednoczone oraz Unia Europejska realizowali projekt neoliberalny z ogromną żarliwością (i jedni i drudzy mają teraz z tego powodu spore kłopoty). Nasz zwrot w stronę Skandynawii wymagałby zatem odwagi i wizji, a tego nam bardzo przez ostatnie kilkanaście lat brakowało. Zabrakło męża stanu z prawdziwego zdarzenia oraz tak zdecydowanego i wpływowego ekonomisty jak prof. Leszek Balcerowicz, gotowego do wprowadzania w życie modelu nordyckiego.
- Profesora Kowalika intrygowała też rola premiera Mazowieckiego – „chodzącego kodeksu zasad moralnych” - we wprowadzaniu tak niesprawiedliwego społecznie ustroju, za którego skutki przepraszał Jacek Kuroń, bardzo krytycznie oceniał prof. Karol Modzelewski, a ostatnio prof. Marcin Król stwierdził brutalnie „Byliśmy głupi”. Oczywiście, historii nie zmienimy, choć zastanawia fakt, że przy właściwie dobrym dostępie do informacji na temat neoliberalizmu, jaki miały elity już w latach 70., zgodziły się na taką formę ustroju, który „umeblował” życie wielu pokoleń Polaków i to w większości źle.
Dzisiaj, po tylu latach szoku do głosu dochodzi kolejne pokolenie, któremu ten neoliberalny świat się nie podoba i wydaje się, że historia się powtarza… Jak pan ocenia tę sytuację nie tylko pod względem ustroju politycznego, ale i jego filozoficznej, kulturowej „podkładki”, czyli prądów intelektualnych - o ile takowe się pojawiły… Widzimy, że np. ruch alterglobalistów czy oburzonych umarł…
- Dosyć dobrze wiemy, co się stało i jakie są tego przyczyny. Literatura na temat kryzysu, neoliberalizmu, turbokapitalizmu jest ogromna. Diagnoza zatem została postawiona, wiemy, że w tę ślepą uliczkę nie można już brnąć. Kłopot w tym, że nie bardzo wiadomo co dalej.
Najlepiej byłoby powrócić do sprawdzonej polityki z najlepszych lat kapitalizmu, tzw. złotych dekad 1945 – 1975. Państwo socjalne, progresywna skala podatkowa, duży udział państwa w regulowaniu gospodarki, zrównoważony wzrost, duży udział płac w PKB, itd.
Problem w tym, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Warunki się zmieniły.
Chodzi przede wszystkim o globalizację, która poważnie ograniczyła pole manewru państwom narodowym, co za tym idzie podważyła także sens demokratycznie powziętych decyzji.
Warto jednak także pamiętać, że globalizacja nie może być traktowana jako wymówka. To, że trudniej dziś sterować pewnymi procesami ekonomicznymi czy społecznymi nie oznacza wcale, że jesteśmy bezradni. Przykład państw skandynawskich, w szczególności Szwecji, pokazuje, że można prowadzić suwerenną politykę gospodarczą i społeczną nawet w dobie globalizacji i osiągać sukces. To jeszcze jeden argument na rzecz modelu skandynawskiego.
Problem leży generalnie w tym, aby elity polityczne Zachodu zechciały wreszcie podjąć energiczne działania w celu odwrócenia negatywnych trendów, aby na miejsce partykularnych interesów pojawiło się solidarne działanie w imię dobra wszystkich. Pewne propozycje od dawna są znane jak np. podatek Tobina, który ograniczyłby rozmiary spekulacji finansowych, czy też likwidacja tzw. rajów podatkowych, która pozwoliłaby poddać jakiejś kontroli działania wielkich korporacji.
Jeśli chodzi o owe podkładki ideowe, o które Pani pyta to warto zwrócić się do idei klasycznej socjaldemokracji, do liberalizmu socjalnego, filozofii komunitaryzmu, niektórych nurtów filozofii chrześcijańskiej, jak np. personalizm, do społecznej nauki kościoła. Szukać inspiracji w stanowiskach filozoficznych, które podkreślały konieczność dbania o równość, sprawiedliwość społeczną, godność pracownika oraz o myślenie w kategoriach dobra wspólnego, a nie wyłącznie indywidualnego sukcesu, pamiętając jednocześnie, że wolność jest wartością trudną do przecenienia i trzeba ją chronić.
- Twierdzi pan, że proces naprawy neoliberalizmu to sprawa elit politycznych Zachodu. Czy to oznacza, iż tylko one mają takie możliwości i kompetencje? Czy nowe prądy i recepty na uzdrowienie tego ustroju nie mogą się narodzić poza Europą i USA?
- Neoliberalizmu nie da się naprawić. Można próbować trochę poprawić kapitalizm. To robota dla Zachodu. Reszta świata, za wyjątkiem Japonii, prezentuje jeszcze gorszą wersję kapitalizmu niż ta zachodnia. Dziki kapitalizm z nader wyraźnymi elementami socjaldarwinizmu. Próbują się z tego wyłamać niektóre kraje Ameryki Południowej, np. Ekwador czy Brazylia, ale idzie im tak sobie. Przez jakiś czas wydawałoby się, że ten ostatni kraj będzie pewnym wzorem dla wielu innych, szczególnie biednych, ale sen się skończył.
Zachód wciąż ma siłę wzorcotwórczą, i w tym co dobre, i w tym co złe. To stąd powinien wyjść impuls do zmiany. Tym bardziej, że dominujące międzynarodowe organizacje ekonomiczne i finansowe wciąż są de facto zdominowane przez kraje zachodnie, szczególnie przez USA.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 6179
Najgorszym rodzajem niesprawiedliwości jest sprawiedliwość udawana.
Platon
Czym jest niesprawiedliwość? Najłatwiej zdefiniować ją jako przeciwieństwo sprawiedliwości, Ale pojęcie sprawiedliwości nie jest tak proste, jak się na ogół wydaje. Jest to pojęcie złożone, którego rozumienie zależy od tego, czy odnosi się do wymiaru prawnego, etycznego (moralnego), religijnego, indywidualnego, społecznego, przestrzennego (sprawiedliwość lokalna i globalna), czasowego (sprawiedliwość dziejowa) i klasowego.
W wymiarze prawnym oznacza ona po pierwsze, stosowanie jednakowych przepisów prawa w taki sam sposób dla wszystkich przestępstw i wykroczeń tej samej kategorii, i w stosunku do każdego, niezależnie od jego pozycji społecznej; a po drugie, takie istnienie ustawodawstwa, które każdemu zapewnia równe szanse w dziele kształtowania swego losu.
W wymiarze społecznym sprawiedliwość sprowadza się do prawidłowej partycypacji w dostępie do przywilejów, dóbr, zasług itp. w myśl zasady: „każdemu według tego, co mu się należy z mocy prawa i proporcjonalnie do tego, w jakim stopniu przyczynia się do dobra wspólnego”.
W wymiarze religijnym sprawiedliwość sprowadza się w zasadzie do uczciwości i prawości postępowania w stosunku do bliźnich, przy czym uczciwość oznacza traktowanie ludzi bez uprzedzeń i stronniczości.
W wymiarze etycznym oznacza zachowanie się i postępowanie moralnie nienaganne.
Wymiar indywidualny sprowadza się do subiektywnego poczucia sprawiedliwości, tj. do przekonania, że żyje się w praworządnym środowisku społecznym, gdzie nie doznaje się krzywdy ze strony prawa ani nikogo ze swojego otoczenia i że każdy, kto skrzywdzi, zostanie ukarany adekwatnie do winy (dosięgnie go ręka sprawiedliwości).
Sprawiedliwość dziejową rozumie się jako rozliczanie się z przeszłością, albo jako przekonanie, że każde złamanie prawa zostanie kiedyś ukarane. Jest to przestrogą dla sprawujących władzę teraz, że, jak ich poprzednicy, też będą mogli być pociągnięci do odpowiedzialności przez ich antagonistów i utracić zdobyte stanowiska, przywileje i bogactwo.
Narastająca niesprawiedliwość
W społeczeństwie wiedzy, oraz wobec postępującej technomorfizacji i digitalizacji człowieka, ludzie powinni być coraz bardziej sprawiedliwi w miarę jak rozum eliminuje uczucia. Przemawia za tym badanie psychologów z Chicago, którzy odkryli ostatnio na podstawie skanowania mózgu, że ludzie z superpoczuciem sprawiedliwości kierują się bardziej rozsądkiem niż emocjami (p. „Mail Online”, 03.02.2018). Przecież człowiek-robot ocenia sytuacje obiektywnie i wydaje wyroki bez dylematów emocjonalnych.
Jednak trudno dzisiaj dać wiarę temu przypuszczeniu, gdyż mimo znacznemu postępowi wiedzy życie przeczy realizacji idei sprawiedliwości w każdym jej wymiarze. Jakby na przekór, ludzi coraz częściej spotyka niesprawiedliwość, która szerzy się i pogłębia. Można zaryzykować twierdzenie, że narastająca niesprawiedliwość stała się atrybutem współczesnego środowiska społecznego.
Najbardziej i najczęściej spotyka ludzi niesprawiedliwość prawna ze strony sędziów ferujących niesprawiedliwe wyroki. Jak pisze Piotr Trudnowski, „Nikt nie ma takiej władzy nad obywatelem, jak sędzia” (p. P. Trudnowski, M. Czarnecki: Jestem i będę adwokatem polskich spraw, „Porozumienie”, 19.5.2014).
Ze zrozumiałych względów dotyka ona przeważnie osób z tzw. nizin społecznych, słabo wykształconych, nieporadnych i biednych. Oni muszą dłużej oczekiwać na rozprawy sądowe (dochodzić sprawiedliwości), a w przypadku ich spraw sędziowie orzekają więcej wyroków niesprawiedliwych, aniżeli w sprawach innych ludzi, zwłaszcza władców, celebrytów i bogaczy.
Liczbę niesprawiedliwych wyroków szacuje się pośrednio i niezbyt precyzyjnie na podstawie liczby apelacji zakładając, że wnoszą je pokrzywdzeni. W 2010 r. w Polsce liczba apelacji od wyroków sądów rejonowych wahała się między 25% a 35% (w zależności od tego, jakie instytucje te dane podają), a od wyroków sądów okręgowych przekraczała 60 % (p. A. Dryszel, Sądy nierychliwe i niesprawiedliwe, „Przegląd” Nr 21, 2010).
Trochę lepiej jest w Niemczech, chociaż i tam „prawo” nie równa się „sprawiedliwość” (p. H. Crolly, In Deutschland ist Recht nicht gleich Gerechtigkeit, „Digital Zeitung TV“, 14.02.2011). Według oceny sędziego Trybunału Federalnego, Ralfa Eschelbacha, liczba niesprawiedliwych wyroków w Niemczech sięga 25%. Ta liczba wydaje się zawyżona, ale jeśli wynosiłaby nawet tylko 10%, to i tak byłaby o wiele za duża (p. H. Schmitz, Vom Rechtsstaat vernichtet, „The European – Das Debatten Magazin“, 30.04.2013).
Na sprawiedliwość nie ma co liczyć
Niesprawiedliwe orzekanie przez sędziów tłumaczy się tym, że oni też są ludźmi i mogą popełniać błędy. To prawda, ale sędziowie powinni wymierzać sprawiedliwość, a nie ograniczać się tylko do litery prawa. Z tej racji, po pierwsze, nie powinni popełniać błędów rażących (np. skazywać niewinnych ludzi bez dostatecznych dowodów winy), po drugie - starać się popełniać coraz mniej błędów i po trzecie - zostawiać wszystkie problemy osobiste za drzwiami sali rozpraw (tak czynią np. nauczyciele, którzy z chwilą wejścia do klasy zapominają o sprawach osobistych). A nade wszystko, kierować się bardziej własną wiedzą prawniczą, rozsądkiem, krytycyzmem i empatią niż poglądami autorytetów, orzeczeniami innych sędziów w analogicznych sprawach oraz presją przełożonych, opinii tłumu, różnych organizacji i polityków.
Niestety, w edukacji prawników za mało kształci się w zakresie logiki (jak można nauczyć logiki w kilkanaście godzin warsztatów?), a w ogóle nie w zakresie filozofii (z wyjątkiem filozofii prawa) i psychologii ogólnej (p. http://www.rp.pl/artykul/116342-Wszystko-o-studiach-prawniczych--rekrutacja--program-i-tryb-nauki-.html)
Braki w systemie edukacji prawników, nieprecyzyjnie formułowane akty prawne oraz nadmierne uleganie czynnikom subiektywnym i presji polityki sprawiają, że niesprawiedliwości prawnej nie da się wyeliminować. Stale będzie się ona utrzymywać na pewnym poziomie, mimo „dobrej zmiany” polegającej na wymianie kadr sędziów i prokuratorów na bardziej uległych wobec władzy. Gdyby jeszcze uzależnić adwokatów od polityków, to byłoby już prawie tak, jak w okresie stalinowskim.
Tak samo jest z niesprawiedliwością społeczną, której główną przyczyną jest podział dóbr, nieadekwatny do wykształcenia oraz wkładu pracy, który urąga elementarnemu poczuciu sprawiedliwości.
Poczucie niesprawiedliwości społecznej wzmaga się wraz ze wzrostem różnorodnych sprzeczności, takich jak między biednymi a bogatymi, głodującymi a sytymi, pracą a kapitałem (nagradza się kapitał, czyli bogactwo, a nie pracę)*, warunkami życia w zależności od regionów lub kontynentów (np. na południu i północy globu, Afryce czy Europie, na terenach mniej i bardziej ucywilizowanych lub zurbanizowanych, w miastach i na prowincji itd).
Oprócz tych nierówności społecznych i niesprawiedliwości o zasięgu globalnym są jeszcze nierówności i niesprawiedliwości o zasięgu krajowym i lokalnym. Za niesprawiedliwe uznaje się sztucznie tworzone podziały obywateli np. na „prawdziwych” patriotów i „nieprawdziwych” (nazywanych „zdrajcami”), na swoich i obcych, przyjaciół i wrogów, na myślących „poprawnie” i inaczej, na zwolenników jednej opcji kulturowej, wyznaniowej, ideologicznej i innej, na narodowców (nacjonalistów) i kosmopolitów (obywateli świata) itd.
Te podziały są niesprawiedliwe, ponieważ prowadzą do bezpodstawnego wykluczenia społecznego pewnych jednostek lub grup ludzi, piętnowania ich i traktowania, jak jakiś „gorszy sort”.
Wnioski
- W toku ewolucji społecznej, w miarę komplikacji systemów społecznych i rozwoju neoliberalizmu narasta tendencja do wzrostu bezprawia i niesprawiedliwości.
- Bezprawie rozwija się głównie tam, gdzie istnieje wiele form i obszarów sobiepaństwa oraz „państw w państwie,” czyli takich enklaw, jak np. kościół katolicki, albo zakony (na mocy konkordatu), służby specjalne, korporacje zawodowe, nieformalne organizacje itp., gdzie mogą obowiązywać przepisy prawne lub prawa niepisane, niezgodne z prawem obowiązującym w danym państwie i konstytucją. Tam obraza prawa nie pociąga za sobą konsekwencji. W pewnym sensie „państwem w państwie” jest również aparat państwowy tak dalece wyobcowany od społeczeństwa, że nie liczy się z nim i nie odpowiada przed nim.
- Bezprawie pojawia się w krajach, w których dokonuje transformacja ustroju, np. totalitarnego w neoliberalny, gloryfikujący nieokiełzaną wolność, graniczącą z samowolą. Tam od początku panuje chaos prawny (moralny też). Dzieje się tak dlatego, ponieważ stare przepisy już przestają obowiązywać, a nowych jeszcze nie stworzono. Tworzy się luka prawna, której rozmiar z trudem udaje się zmniejszyć w ciągu wielu lat ze względu na silny opór sił konserwatywnych. Natomiast bezprawie maleje w wyniku transformacji odwrotnej, w której wyniku władza totalitarna jest w stanie bardzo szybko zaprowadzić porządek na swój sposób za pomocą bezprawnych sposobów.
- Wszystkie wymienione wcześniej formy bezprawia i niesprawiedliwości występują w różnych środowiskach (np. w rodzinie - jako niesprawiedliwy podział ról i obowiązków, w pracy – jako niesprawiedliwe płace i nagrody i traktowanie pracowników) nie tylko w naszym kraju.
- Niesprawiedliwość jest tym, czego państwo prawa musi unikać w przyszłości, a istniejące teraz – likwidować, nawet posługując się metodami, które nie są powszechnie akceptowane, bo – jak pisał Johann Wolfgang Goethe - „Nie rozumiem, dlaczego ktoś powinien być sprawiedliwy wobec niesprawiedliwych” (J. W. Goethe. Aus den Briefen 1808. An Eichstädt).
- Mimo wszystko, mizerne są efekty przeciwstawiania się bezprawiu i niesprawiedliwości. Przypomina to walkę z wiatrakami, albo syzyfowe prace – nigdy niekończące się wyzwanie i działanie, które może i powinno doprowadzić do ograniczania, ale nie do likwidacji tych patologii społecznych.
Nawet w państwach najbardziej totalitarnych i policyjnych są minimalne marginesy bezprawia i rozległe obszary niesprawiedliwości. A najlepsze prawo nie jest w stanie usunąć bezprawia i niesprawiedliwości. A zatem, prawo i sprawiedliwość pozostawać będą w sferze oczekiwań i marzeń mas, które mogą spełnić się wyłącznie w świecie iluzji, np. w królestwie „nie z tego świata”.
Wiesław Sztumski
Jest to druga część eseju prof. Wiesława Sztumskiego pt. Bezprawie i niesprawiedliwość. Pierwszą, dotyczącą bezprawia opublikowaliśmy w nr.4/18 SN.
* W 2017 r. nie 8, jak w 2016 r., ale 3 osoby mają większy majątek niż biedniejsza połowa ludzkości. Aż 82% majątku wypracowanego w 2017 roku trafiło do 1% najbogatszych ludzi na świecie. Natomiast połowa ludzkości nie wzbogaciła się wcale. Od 2010 r. majątek najbogatszych rośnie średnio o 13% rocznie. (p. http://rynekinwestycji.pl/nierownosci-spoleczne-na-swiecie/)
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 3593
Co może, a nawet powinno, być dla większości edukowanych osób zdumiewające, porządek świata, w znacznej części już ten współczesny, w jeszcze większej przyszły, jawi się jako wyraźnie arystokratyczny, z tendencją do kastowości, zbudowany na systemowym wyzysku, podpartym finansowymi fetyszami i demokratycznym bałwochwalstwem, dyskretnie i selektywnie wspierany przez przemoc i gwałt, zadawane skrycie i poza wszelkimi prawami przez różne służby.
Elity kulturowo i nawet biologicznie odrębne od mas, fałsz nauk społecznych, usłużność edukacji, fasadowość państw... Najczystsza teoria spisku, prawda? No, ale skoro już tyle razy niedawne herezje uznawano za naukową prawdę, a stare dogmaty zaczynano uważać za psychozy, i leczyć, to jaką wagę i jaką trwałość ma dziś taki zarzut?
Ewolucja społeczna zdaje się konsekwentnie zmierzać w kierunku wymóżdżenia, wywłaszczenia oraz zniewolenia większości ludzi. Planetarny system społeczny może się docelowo wypiętrzać nawet bardziej niż ten średniowieczny, bo choć ciemnota, nędza i poddaństwo ludu będą raczej mniej głębokie niż wtedy, to nowa arystokracja będzie się wynosić na wyżyny niepojęte, trudne do ogarnięcia wyobraźnią, a i liczebność elit może być mniejsza niż kiedykolwiek.
Czy taki proces musi być celowy? Z pewnością nie. Masowe media i powszechna edukacja samorzutnie obniżają poziom swój i poziom ludu, nawzajem ciągnąc się w dół. Wolny rynek w naturalny sposób prowadzi do koncentracji bogactwa, wydziedziczając ubogich i powiększając istniejące fortuny, podobnie też demokracja poddaje prawomyślnych i przyzwoitych obywateli władzy cynicznych demagogów, rozwarstwiając społeczeństwo na rządzących i rządzonych. To są procesy naturalne, co nie znaczy, że sprawiedliwe czy nieuniknione.
Zresztą, głównym problemem rodzącego się ładu może być nie tyle nędzne położenie ludu - i nawet nie odczłowieczająca go indoktrynacja, zakrywająca jego upodlenie - lecz raczej rosnąca zbędność mas, coraz szerzej wykluczanych z gospodarki przez maszyny. Wkrótce nieszczęściem ludu może być nie to, że ktoś go wyzyskuje lub otumania, lecz przeciwnie: to, że nikt go nie chce ani wyzyskiwać, ani otumaniać, ani nawet gwałcić. Lud może stać się po prostu zbędny.
Skądinąd, dość trudno wierzyć w przyszłość cywilizacji, dla której ludzie nie są dobrem, tylko obciążeniem. Chyba, że nie miałaby to być cywilizacja ludzi... Ale to znów science fiction. Czyżby już tylko fantastyka była w stanie opisywać rzeczywisty świat?
Bez rozumu
Ludzie nie są równi, zawsze ich można posortować według jakichś cech. Gdyby na przykład wszystkich ponumerować według wagi, wyróżni się grubasów. Czy jednak można mówić o ich jakimkolwiek uprzywilejowaniu w stosunku do reszty, nawet w czymś tak niby oczywistym, jak dostęp do jedzenia? Gdyby ważyć ludzi przez sto lat, pewnie się okaże, że dzieci grubasów są zazwyczaj także grube. Czy zatem oznacza to jakąś pokarmową zmowę kosztem głodujących mas? Raczej nie, do wyjaśnienia tego wystarcza zwykłe dziedziczenie. Podobnie mogą się dziedziczyć inne cechy, jak inteligencja, chciwość czy skłonność do dominacji. Niektórzy ludzie i niektóre rodziny mogą zajmować uprzywilejowaną pozycję nie w wyniku spisków, lecz dzięki genom albo wychowaniu, które pomagają im wygrywać gry o to, co akurat lubią: autorytet, majątek, władzę... zresztą, jedzenie też.
Życie społeczne to raczej nierówna gra, chociaż niekoniecznie ustawiona, bo niesprawiedliwość nie musi mieć sprawcy. Typowa giełda, nawet bez nadużyć i bez nierównego dostępu do informacji, transferuje bogactwo od mniejszych do większych graczy, znaczy: od biedniejszych do bogatszych. Podobnie wolny rynek Smitha, gdy go nie pilnować, prowadzi do koncentracji majątku i kończy się oligopolem albo monopolem. Jest to proces samorzutny, który nie wymaga spisków ani porozumień, przeciwnie, to jego powstrzymywanie potrzebuje świadomych i konsekwentnych działań antymonopolowych.
Inteligencja jest ważną i wyróżniającą człowieka cechą, ale chyba przecenianą, jeśli chodzi o znaczenie w makroskali. Do ukształtowania ogólnego, a nawet ogólnoludzkiego ładu, nie jest konieczny wielki rozum. Może nawet wystarczyć sam instynkt rywalizacji i dominacji, zdolny sortować ludzi także wtedy, kiedy każdy widzi tylko najbliższe, chwilowe otoczenie i w nim zajmuje najlepszą w jego rozumieniu pozycję. Wtedy całościowo, bez niczyjego planu, może się utworzyć planetarny porządek dziobania. Niejako sam z siebie.
Czy miałoby to znaczyć, że wielki system może istnieć bez świadomych władz? Bez wątpienia, może. Czy znaczyłoby to, że globalizacja nie musi mieć sprawców? Może i nie musi. A beneficjantów? A tych to już musi, bo nawet zjawiska naturalne sprzyjają jednym bardziej niż drugim. Nieurodzaj premiuje tego, kto ma pełne magazyny, powódź ‒ tego, kto mieszka na górze, ostra zima ‒ tego, kto ma tani opał. Cokolwiek się dzieje w tej największej grze, zawsze ktoś wygrywa. Nawet, jeśli nie gra, a mówiąc precyzyjniej, nie wie, że gra. Taka to gra.
Jedno zjawisko zdaje się wymagać planu, a nawet zmowy, choć i tutaj może, a przynajmniej mógł kiedyś zadziałać dobór, niczym w ewolucji. Jest to system pieniężny świata, konstytuujący coś w rodzaju kamienia filozoficznego. Dawni alchemicy przez tysiąclecia poszukiwali recepty na zamianę pospolitych pierwiastków w złoto, dzisiejsi bankierzy po prostu ją zadekretowali. Drukując liczby na papierze, każą wierzyć innym, że są one równoważne złotu, a przestawiając bity na dysku, każą ludziom oddawać majątki, rzekomo powiązane z tym porządkiem spinów albo elektronów.
Bankierzy to chyba jedyna elita, której pozycja zdaje się wymagać przebiegłej i konsekwentnej zmowy. Pozostałe elity mogą działać nieświadomie i bez planu, chociaż oczywiście nie muszą. Zaznaczyć przy tym należy, że spisku nie wymaga sama wiara w pieniądz, ten zawsze był tylko opartym na wierze symbolem, a często powstawał samorzutnie. Spisek jest potrzebny raczej dla podtrzymywania, kamuflażu i ochrony prawnej monopolu kilkunastu rodzin na kreację pieniądza, przynoszącą im gigantyczne i nieuzasadnione niczym ‒ oprócz właśnie spisku ‒ zyski.
Sprawcy ewolucji
Gdyby istniał sprawca opisanych procesów, to może, aby je powstrzymać, wystarczyłoby go zabić. Czy jednak ktoś taki istnieje? Czy w ogóle musi istnieć? Według prawa rzymskiego, winien jest zwykle ten, kto odnosi korzyść. To jednak dotyczy tylko działań zamierzonych. Sprawca wypadku może być i winien, i zarazem martwy, a to przecież dość wątpliwa korzyść. Ewolucja ma i będzie mieć jakichś beneficjantów, ale nie musi mieć sprawców, może przebiegać całkiem samorzutnie. Tym bardziej zresztą warto ją rozumieć.
Znane nam mechanizmy ewolucji opierają się na doborze. To takie zawody na dostosowanie, w których nagrodą jest reprodukcja, mnożąca tych, którzy dziedziczą zwycięskie cechy. Ponieważ, dla różnych form władzy, dobór mógłby selekcjonować odmienne właściwości, łatwiej będzie zbadać, zamiast przyczyn, skutki, czyli nie dlaczego, ale co podlega dziedziczeniu. Geny? Oczywiście, wszak definiują one wiele cech osobniczych, decydujących o sukcesie. Klasa społeczna? Również, choć ta nie jest teraz dziedziczona formalnie, to realnie zwykła się reprodukować. Majątek? Jak najbardziej, chociaż ten z kolei, mimo że jest dziedziczony prawnie, to nie zawsze faktycznie, bo spadkobiercy mogą go roztrwonić.
Doborowi podlegałyby zatem rodziny, klasy społeczne i majątki. W ten sposób, splatałaby się biologia, kultura i ekonomia, tworząc wspólną podstawę dla różnych form władzy. Czy taka ewolucja dałaby się powstrzymać? Teoretycznie, tak. Można łatwo zakwestionować dziedziczenie pozycji społecznej i własności, robiły to już różne rewolucje i wojny. Jak jednak twierdzi Braudel, utracona pozycja zwykle odbudowuje się. Badając księgi wieczyste dawnej Europy, odkrył on, że o ile bezpośrednio po rewolucjach większość nieruchomości przechodzi w ręce nowych właścicieli, to już po upływie pokolenia ci nowi stanowią tylko mały ułamek posiadaczy, bo dawni właściciele lub ich potomkowie odzyskują utraconą własność ‒ majątki zdają się jakoś do nich przywiązywać. Problem ten może wprawdzie rozwiązać częste ponawianie rewolucji czy wojen, ale to by mogło stwarzać inne, kto wie, czy nie jeszcze większe problemy.
Kontrolując rozród, można także przerwać dziedziczenie biologiczne, a jeszcze łatwiej przeciąć dziedzictwo społeczne i ekonomiczne, po prostu odbierając dzieci rodzicom. Przykładów kontroli rozrodu dostarcza celibat oraz kastracja, tworzące szczególne i raczej stabilne kasty księży lub eunuchów. Jeśli chodzi o wychowywanie dzieci poza rodzinami, po to chętnie sięgano w dziejach, zwłaszcza dla wytwarzania fanatyków, ale ani różne przykłady historyczne, ani dzisiejsze domy dziecka, nie dostarczają tu budujących przykładów.
Przy osiąganiu granic pojemności środowiska, i tak pewnie będzie trzeba zakwestionować nieograniczoną własność oraz jej proste dziedziczenie, bo to prowadzi nieuchronnie do całkowitego wywłaszczenia mas, co w końcu będzie trudno kamuflować czy usprawiedliwiać. W miarę zanurzania się w sieci i delokalizowania więzi społecznych, samoistne dziedziczenie pozycji społecznej powinno się zmniejszać, bo ludzi może dywersyfikować bardziej wykształcenie niż pochodzenie. Tym ważniejsza zresztą byłaby rola oświaty i tym bardziej musi zasmucać jej dzisiejsza degeneracja. To jednak jest do przełamania, zwłaszcza dzięki telenauczaniu, które na razie skutecznie powstrzymują zagrożeni utratą pracy i autorytetu nauczyciele, ale w sieci może się ono rozwinąć samorzutnie.
Pozostaje dziedziczenie biologiczne, najbardziej naturalne i stosunkowo najodporniejsze na społeczne eksperymenty. Tu jednak wiele zmieni technologia, zwłaszcza inżynieria genetyczna, która może nawet spowodować, że na własne życzenie ambitnych rodziców, dzieci przestaną być ich biologicznymi potomkami ‒ wskutek uszlachetniania genotypów.
Wydaje się zatem, że przerwanie obecnych mechanizmów ewolucji społecznej jest nie tylko możliwe, ale wysoce prawdopodobne i nawet powinno zajść samorzutnie. Tylko w jakiej fazie?
Rehumanizacja człowieka
Monokultury są z natury nietrwałe. Niestabilność nowego modelu władz i społeczeństwa wydaje się w dłuższym horyzoncie bezdyskusyjna, zresztą, przecież w wystarczająco długiej perspektywie nic nie jest trwałe. Jednak już marne sto lat to dla większości z nas wieczność i raczej słaba to pociecha, że w sto pierwszym roku miałaby nastąpić istotna poprawa.
Czy skutki zapowiadanych zmian będą odwracalne? Wątpliwe, choć to trochę zależy od tego, jak daleko zajdą. Według mnie, dominująca dziś cywilizacja oświeceniowa czy postoświeceniowa, europejska czy euroamerykańska, zachodnia czy północna, chrześcijańska czy judeochrześcijańska, obojętne, jak jeszcze ktoś chciałby ją nazywać, w każdym razie, chodzi o tę naszą, weszła na ścieżkę rozwoju w kierunku cyborgizacji ludzi, potem hybrydyzacji ludzi z maszynami, a w końcu pewnie postępującej redukcji składnika biologicznego. Podobny los może czekać, jak sądzę, jednostkowe umysły, gdy w równoległym procesie, inteligencję indywidualną zastępować będzie inteligencja zbiorowa. Oczywiście, procesy te nie muszą dojść do samego końca, ale już we wczesnych etapach mogą stać się nieodwracalne. O ileż łatwiejszy, a przecież już praktycznie niemożliwy, byłby dla nas, dziś żyjących, zwykły powrót do natury?
Opisana ewolucja falsyfikuje ideały oświeceniowe. Znosi demokrację, równość, wolność, własność, wydziedzicza masy i prawie deifikuje elity. Czy to jest w ogóle możliwe? A jeśli możliwe, to czy konieczne? Wątpię, ale na razie w takim zmierzamy kierunku. Im dłużej pozostajemy tego nieświadomi, tym dalej to może zajść. Sama zresztą świadomość też raczej niewiele pomoże, najwyżej złagodzi przebieg oraz skutki zmian. Ale też zwiększy frustrację. Cóż, widać, nie tylko kij ma dwa końce.
Pokojowe zakończenie opisanych procesów wydaje się niemożliwe, bo po pierwsze, przerwać je może tylko wielki wstrząs, co najmniej porównywalna z wojną katastrofa, a po drugie, nawet gdyby się miały samorzutnie wyczerpać, to przecież też trudno oczekiwać, że runą bez zniszczeń. Jakoś nie widać pokojowej ścieżki rehumanizacji. Zresztą, na dzisiejszych mapach, nie widać jej żadnej. Co nie znaczy, że nie istnieje.
Marek Chlebuś
więcej - http://chlebus.eco.pl/POWERS/GlobWladz.htm