Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 3701
Wpłynęło na to wiele przyczyn:
- brak rzetelnej źródłowej wiedzy o idei komunizmu głoszonej przez jej twórcę Karola Marksa,
- przekaz negatywnych doświadczeń życiowych przez rodziców i dziadków z okresu dyktatury proletariatu, stalinizmu i tzw. socjalizmu realnego (z reguły lepiej pamięta się to, co złe, aniżeli to, co dobre, zwłaszcza, gdy było się antagonistą lub represjonowanym),
- nagonka ideologiczna prowadzona przez kościół, dla którego komunizm (utożsamiany z cywilizacją zła, demonizowany i wyklęty), wiązany z ateizacją, oznaczał klęskę w walce o władzę, a przynajmniej utratę hegemonii w państwie i społeczeństwie i związanych z nią profitów ekonomicznych oraz innych przywilejów i majątków uzyskanych w mniej lub bardziej niegodziwy sposób w poprzednich wiekach,
- dążenie do wymazania ideologii komunizmu z pamięci i świadomości, żeby nie przeszkadzała w okresie transformacji ustrojowej w budowaniu nowego, a właściwie restauracji starego ustroju kapitalistycznego i związane z tym utożsamianie komunizmu z hitleryzmem oraz zakaz pokazywania symboli,
- zohydzanie komunizmu przez wiązanie go z ludobójstwem (jakby to było głównym celem komunizmu, a nie „produktem ubocznym” rewolucji socjalistycznej w Rosji, jak każdej innej; nota bene, bardziej ludobójcza była rewolucja związana z chrystianizacją świata (masowe mordowanie tzw. pogan, inkwizycja itp.), tylko o tym się nie wspomina, gdyż sądzi się, że wystarczyło słowo „przepraszam”, bez żadnego zadośćuczynienia wypowiedziane raptem kilkanaście lat temu przez papieża. A najgorsze jest to, że o „komunie” na ogół wypowiadają się źle najwięksi ignoranci, którzy nie wiedzą o czym mówią oraz opluwają ją ci, którzy dzięki komunie uzyskali wyższy status społeczny i wiele jej zawdzięczają. Teoria a praktyka Z reguły ideologię komunizmu utożsamia się z praktyką polityczną, która chce ją realizować, a jest to zasadniczy błąd. W istocie dziewiętnastowieczna idea komunizmu jest jedną z prób likwidacji sprzeczności między kapitałem a pracą w wyniku zniesienia alienacji pracy i wielu innych konfliktów społecznych, niesprawiedliwości i wyzysku w ustroju kapitalistycznym. Jak każda inna, zwiera pomysły utopijne. Ale ideologia jest tym nośniejsza i tym więcej znajduje zwolenników, im więcej w niej utopii - ludzie lubią być karmieni iluzjami i nadzieją.
„Zaletą” ideologii komunizmu jest to, że stosunkowo szybko, bo w ciągu niespełna wieku, dała się w pełni sfalsyfikować w praktyce. Państwo socjalistyczne okazało się tyranią, a gospodarka socjalistyczna nie wytrzymała konkurencji z kapitalistyczną, co doprowadziło do zupełnego kolapsu. Na szczęście, twórcy ideologii komunizmu nie doczekali tego, bo byłoby największym nieszczęściem dla nich dożyć gorzkich owoców własnej rewolucji, nie takich, jak sobie wyobrażali.
Trudno orzec, czy winna temu była sama ideologia, czy warunki historyczne, w jakich próbowano ją wdrażać, czy przywódcy polityczni bez odpowiedniej wiedzy, wyobraźni i doświadczenia. Właściwie dobrze się stało, że nie podtrzymywano na siłę tego niewydolnego systemu i pozwolono mu rozpaść się bez większych szkód i żalów u schyłku dwudziestego wieku. Oczywiście, są tacy, którym żal tamtych „dobrych” czasów, kiedy wiele rzeczy było prawie za darmo i dlatego były dostępne dla każdego: oświata, służba zdrowia, wczasy, sanatoria, czynsze, bilety itd., kiedy można było nie napracować się i jakoś żyć na średnim, choć niskim poziomie („czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”), a i dokraść coś z państwowego (czyli – jak uważano - niczyjego) zakładu pracy.
Zazwyczaj czas swojej młodości ocenia się najlepiej, choćby był biedny i okrutny. Ci ludzie wyrażają swoją tęsknotę za młodością w zawołaniu „Komuno wróć!” Jak w każdym ustroju, jednym żyło się lepiej, innym gorzej, chociaż poziom życia oscylował nieznacznie wokół przeciętnego, nie tak, jak teraz. Twórcy ideologii komunizmu przewidywali, że w komunizmie zniknie między innymi państwo (jako aparat przemocy), rodzina (jej model burżuazyjny), pieniądz, naród i religia. Praktyka realnego socjalizmu, zapoczątkowanego niefortunnie przez Lenina w wyniku nieprzemyślanej i dokonanej „na zamówienie” rewolucji w Rosji nie realizowała tych celów. Nadal państwo socjalistyczne było aparatem przemocy i to nie byle jakiej, pieniądz odgrywał taką samą rolę w gospodarce, jak w kapitalizmie, rodzina funkcjonowała w swym tradycyjnym modelu, nie zanikały podziały narodowe, a zwalczanie religii sprowadzało się do ateizacji rozumianej jako zastąpienie światopoglądu religijnego przez tzw. naukowy i do walki z kościołem, głównie katolickim. To, czego nie udało się dokonać w ustroju socjalistycznym na drodze rewolucji, z powodzeniem udaje się w ustroju kapitalistycznym na drodze ewolucji. Możliwe, że postkapitalizm okaże się jakąś wersją komunizmu, niekoniecznie znanego nam z przeszłości. Historia, którą wprawdzie tworzą ludzie, toczy się niezależnie od tego, co im się podoba, ani czego sobie nie życzą. Obumieranie państwa Państwo jako instytucja polityczna zaczyna przeżywać kryzys. Przejawia się on w wielu aspektach. Przeżytkiem staje się państwo narodowe. Coraz więcej różnych narodowości i grup etnicznych zamieszkuje w coraz większej liczbie państw głównie z przyczyn ekonomicznych i globalizacji. W związku z tym, państwa jednonarodowe, nawet te hermetyczne i niechętne przybyszom, stały się mieszaniną etniczną i wyznaniową – utraciły swoją tożsamość narodową i wyznaniową. (Pisałem o tym w artykule Napędzanie strachu w SN, Nr 3, 2012).
W zakresie rządzenia i gospodarowania coraz bardziej dochodzą do głosu organizacje i instytucje pozarządowe – już dziś można by z powodzeniem zlikwidować wiele ministerstw z pożytkiem dla funkcjonowania instytucji, które im podlegają, np. edukacji, nauki, i zdrowia. (Równie marnotrawcze i niepotrzebne jest dublowanie zarządzania resortami przez urzędników w randze ministrów w Kancelarii Prezydenta, chyba że chodzi o zapewnienie dobrych posad kolesiom partyjnym. (Ogromne pieniądze na ich utrzymanie należałoby przeznaczyć na inne cele).
James Scott w książce „Seeing Like a State” pisze, że coraz częściej przekonujemy się, że państwo nie jest w stanie kontrolować tego, co się wydarzy, nie potrafi zapanować nad dynamiką przestępczości, nie daje sobie rady z kontrolowaniem dynamiki gospodarki, nie radzi sobie z bezrobociem i w ogóle z polityką społeczną.
Kazimierz W. Frieske w wywiadzie pod tytułem "System niepewności" (Nowy Obywatel, 27.7.2011) oznajmia, że "państwo – tak jak ono funkcjonuje obecnie, organizując swoją aktywność w duchu neoliberalnej ideologii gospodarczej – samo produkuje niepewność. Przykładem jest system emerytalny, deregulacja rynku pracy, czy to, co stało się w szeroko rozumianym systemie edukacyjnym. To powoduje niepewność. Jeśli państwo produkuje niepewność, to produkuje również irracjonalność. W nieprzewidywalnym świecie, w którym nic nie jest pewne, człowiek nie potrafi racjonalnie kalkulować i podejmować racjonalnych decyzji. Państwo nie spełnia zatem swej podstawowej funkcji: stabilizowania społecznej rzeczywistości wokół nas".
W konsekwencji realizacji koncepcji społeczeństwa wiedzy znika przewidywana przez komunistów różnica między pracą fizyczną a umysłową: w dobie robotyzacji jest bardzo mało prac, które można zakwalifikował jako „fizyczne"; coraz więcej młodych ludzi z wyższym wykształceniem pracuje fizycznie, a do zatrudnienia na prostych stanowiskach żąda się dyplomu wyższej szkoły.
Postępuje też zanik demokracji. Ustroju, który, jak twierdził Marks w "Krytyce programu gotajskiego", sprzyjał uciskowi i wyzyskowi ludzi pracy przez kapitalistów, a teraz przez elity pasożytnicze – polityczne, partyjne i finansowe.
Faktycznie dziś rządzi znikoma mniejszość wysoko usytuowanych w finansjerze i polityce grup i pogłębia się przepaść między nimi a resztą mas społecznych -proporcjonalnie do gwałtownego wzrostu bogactwa jednych i ubóstwa drugich.
To wszystko świadczy o stopniowym, ewolucyjnym obumieraniu państwa w naszych czasach i o kształtowaniu się warunków do spełnienia (może nie dosłownie) Engelsowskiej wizji, zawartej w jego pracy "O pochodzeniu rodziny, własności prywatnej i państwa": "Społeczeństwo, które na nową modłę zorganizuje wytwórczość na podstawie wolnego i równego zrzeszenia wytwórców, odeśle całą machinę państwową tam, gdzie będzie wówczas jej właściwe miejsce: do muzeum starożytności, obok kądzieli i topora brązowego”, gdy funkcje państwa przejmą wspólnoty komunistyczne. Odchodzenie od tradycyjnego modelu rodziny Od pewnego czasu dość szybko postępuje załamywanie się modelu rodziny zbudowanego na mieszczańskich poglądach i wartościach chrześcijańskich. Po pierwsze, do rzadkości (w krajach rozwiniętych ekonomicznie) należą rodziny wielopokoleniowe i patriarchalne. Młodzi chcą być „na swoim" (są w stanie sami się utrzymać) i nie opiekować się starymi (rodzicami, albo dziadkami), a starym nie chce się wyręczać młodych i utrzymywać ich. Wskutek tego znacznemu osłabieniu ulegają więzy rodzinne.
Po drugie, coraz więcej małżeństw rozwodzi się; dotyczy to przede wszystkim tych z zaledwie kilkuletnim stażem. Wzrasta też liczba rozwodów kościelnych, o które teraz jest o wiele łatwiej niż dawniej. Występuje raczej już powszechne zjawisko wielokrotnego rozwodzenia się i zawierania małżeństw. Pomijając negatywne skutki rozwodu dla dzieci, zjawisko to mocno nadweręża więzi rodzinne i powoduje rozbicie rodziny, a przynajmniej rozluźnienie jej struktury. A rodzina - w tradycyjnym pojęciu - uznawana jest za podstawową komórkę społeczeństwa. Niestety, nie tak stabilną, by mogła być jego fundamentem.
Po trzecie, coraz więcej jest rodzin wywodzących się z małżeństw mieszanych, w których mieszają się różne narodowości lub grupy etniczne, nawet bardzo odległe od siebie pod względem rasowym, kulturowym, wyznaniowym i obyczajowym. Negatywnym skutkiem tego jest rozsadzanie od wewnątrz w sposób naturalny tradycyjnego modelu rodziny homogenicznej, stabilnej i trwałej.
Po czwarte, coraz częściej zamiast rodzin, których podstawą jest małżeństwo spotyka się - zazwyczaj z powodów ekonomicznych - związki partnerskie, a z powodów odmienności upodobań - związki homoseksualne. Nie wszędzie są one uznawane przez prawo, wskutek czego nie wchodzą w skład struktur rodzinnych danych społeczeństw i dlatego zubożają je. Zmiana funkcji i istoty pieniądza Od niespełna pół wieku zauważa się deprecjację pieniądza, a mimo to wciąż jest on przedmiotem kultu i pożądania ludzi. Proces odwartościowania pieniędzy postępuje odkąd zaczęto zastępować monety wykonywane ze szlachetnych kruszców (złota i srebra) banknotami emitowanymi w dowolnej ilości przez banki centralne bez należytego pokrycia i kontroli ze strony rządów i innych banków. Namnożyło się różnych odmian pieniędzy: metalowe, papierowe, plastykowe, a w ekonomii występują pojęcia pieniędzy dodatnich, ujemnych, realnych i wirtualnych. Pieniądze namacalne – brzęczące lub szeleszczące – ustępują miejsca pieniądzom nienamacalnym – wirtualnym reprezentowanym w formie zapisów zero-jedynkowych na nośnikach pamięci komputerowej, a portmonetki i portfele nie są już wypchane banknotami i bilonem, lecz zawierają zazwyczaj tylko kartę płatniczą lub kredytową. Pieniądz wirtualny (elektroniczny, e-pieniądz) jako środek płatniczy i przedmiot operacji bankowych i giełdowych, będący w powszechnym obiegu, utracił swoją atrakcyjność i siłę oddziaływania na zmysły. Jest niewyczuwalny i często niewyobrażalny (trudno sobie wyobrazić, jakie korelaty materialne kryją się za zapisem algebraicznym, zwłaszcza wielocyfrowym, i mieć do nich jakieś uczucia). O ile pieniądz tradycyjny (realny, namacalny) zgromadzony w kieszeniach, portfelach, sejfach lub w przysłowiowej skarpetce wywoływał jakieś emocje, to pieniądz wirtualny w formie zapisu digitalnego na koncie bankowym raczej nie stymuluje uczuć. W swej ewolucji pieniądz przeszedł fazę od pieniądza kruszcowego, metalowego i papierowego do elektronicznego. Dzisiejszy pieniądz (w jakiejkolwiek postaci) należałoby zaliczyć do kategorii pieniądza fikcyjnego. O ile ekonomiczne funkcje pieniądza niezbyt się zmieniły, to jego funkcje społeczne - o wiele bardziej i to głównie negatywnie. Pieniądz jest jeszcze środkiem płatniczym i środkiem wymiany, ale nie jest już obiektywnym miernikiem wartości, lecz umownym, bowiem coś jest tyle warte, ile ktoś płaci za to. Wątpliwa jest jego funkcja tezauryzacyjna (gromadzenia oszczędności), bo po pierwsze, po co gromadzić pieniądze fikcyjne, a po drugie - gromadzenie ich na kontach bankowych jest bardzo ryzykowne, o czym świadczą afery bankowe, w wyniku których ludzie utracili majątki zgromadzone na swoich kontach. W miarę rozwoju neoliberalizmu, komodyfikacji (utowarowienia) i konsumpcjonizmu znacznie wzrosły negatywne oddziaływania pieniądza na zachowania ludzkie oraz na strukturę systemów społecznych. Pieniądze coraz bardziej wpływają na zachowania, postawy, działania i uczucia. Niesprawiedliwy podział dochodu narodowego i sposób uzyskiwania pieniędzy prowadzi do pogłębiającego się rozwarstwienia społeczeństwa (w poszczególnych krajach oraz w skali globalnej) i do zaostrzania antagonizmów społecznych, co grozi destrukcją systemu społecznego - niewykluczone, że nawet w wyniku jakiejś rewolucji. Pieniądz, który pełnił rolę pośrednika w wymianie między towarami, sam stał się towarem. Jego wartość jest umowna, często iluzoryczna, podyktowana przez giełdy i banki a nie przez społeczeństwo, które jest ich niewolnikiem i zakładnikiem. Jako towar pieniądz uległ procesowi alienacji - rządzi ludźmi i decyduje o ich losie. Wskutek utowarowienia pieniądza relacja towar1-pieniądz-towar2 przekształciła się w dziwną relację: towar1- towar'- towar2. Może to zapowiedź powrotu do wymiany bezpośredniej i bezpieniężnej „towar1 za towar2”, jak było kiedyś dawniej i jak miało być w komunizmie? Zanikanie różnic etnicznych i tożsamości narodu Od drugiej połowy dwudziestego wieku rozpoczął się proces szybkiego mieszania się narodowości i kultur na skalę światową w wyniku swoistej wędrówki ludów. Coraz więcej obcokrajowców przyjeżdża do pracy w krajach bogatych, gdzie tubylcom nie chce się, albo nie opłaci pracować, a przedsiębiorcy wolą zatrudniać o wiele tańszych pracowników z importu. Emigracja zarobkowa stała się koniecznością dziejową i jest skutecznym sposobem na przeżycie dla setek milionów ludzi. Przecież na świecie około miliarda ludzi żyje w skrajnej nędzy. W wyniku masowego napływu obcych, społeczeństwa krajów bogatych stają się mieszaniną coraz większej liczby różnych grup etnicznych. Daje się to szczególnie zauważyć w wielkich miastach, bo tam na stosunkowo małych przestrzeniach skupia się ogromna liczba przedstawicieli różnych nacji. Np. w Toronto, Chicago, czy Nowym Jorku mieszka około stu dwudziestu rozmaitych grup etnicznych. USA od samego początku były tyglem, w którym mieszali się różni ludzie i z czasem naturalizowali się. Prawdopodobnie globalizacja utożsamiana z amerykanizacją będzie docelowo realizować model kształtowania się społeczeństwa (chyba już nie narodu) amerykańskiego. A - jak w ostatnio opublikowanej książce stwierdza Al Gore - „Postępuje osłabianie państw narodowych o dużym potencjale możliwych konfliktów pod wpływem wzrastającej władzy wielonarodowych koncernów” (A. Gore, The Future. Six Drivers of Global Change, 2013).
W miarę upływu czasu społeczeństwo światowe ulegnie homogenizacji, przy czym prędzej zanikną różnice etniczne i narodowe aniżeli ekonomiczne. Dlatego miliardowe masy biedoty - być może - zjednoczą się kiedyś w walce o przeżycie pod hasłem „Głodujący całego świata łączcie się!”, jak kiedyś pod podobnym hasłem walczyli proletariusze o swe przeżycie. Spadek znaczenia i roli kościoła Kościoły jako organizacje wiernych przeżywają kryzys, a w szczególności Kościół katolicki z przyczyn zewnętrznych i wewnętrznych. Do zewnętrznych należy laicyzacja będąca konsekwencją postępu wiedzy i cywilizacji, różne ideologie współczesne, a wcześniej ateizacja. Do wewnętrznych należy upadek obyczajowości księży, afery pedofilskie (wg stwierdzenia papieża, na 50 duchownych przypada 1 pedofil), pycha, zarozumialstwo, brak empatii w stosunku do tzw. prostych ludzi, chęć rządzenia oraz bogacenia się i życia w ponadstandardowym, iście dworskim luksusie.
W konsekwencji, coraz bardziej zmniejsza się liczba wiernych praktykujących, tzn. respektujących przykazania boże i kościelne na co dzień, w szczególności młodzieży, mimo zmasowanych działań i nacisków jawnych lub nieformalnych ze strony kleru i różnych organizacji przykościelnych. Swoistym przejawem gwałtu jest chrzest noworodków - statystyki podają, że około 90 % ludzi wierzących zostało ochrzczonych na siłę przez rodziców tuż po urodzeniu. Natomiast faktyczna liczba rzeczywiście, a nie na pokaz, albo interesownie, wierzących oscyluje w przedziale 30-60%, w zależności od wieku, wykształcenia i miejsca zamieszkania. Jedni odchodzą od kościoła ze względów ekonomicznych, np. żeby nie płacić podatku kościelnego, drudzy z powodu przekonań filozoficznych lub światopoglądowych, a inni, by zamanifestować swój sprzeciw wobec wtrącania się kościoła w sprawy prywatne i państwowe oraz żeby wyrazić swoje oburzenie na postępowanie zdeprawowanego kleru, głównie hierarchów. Do tego dochodzi jeszcze jedno zjawisko – jawna i coraz częstsza krytyka kościoła ze strony wiernych praktykujących. Dziś nie krępują się oni, ani nie obawiają, wyrażać publicznie negatywnych opinii o księżach, niezależnie od zajmowanego przez nich stanowiska w hierarchii kościelnej i często nie zgadzają się z decyzjami władz kościelnych.
Proporcjonalnie do nasilania się tych zjawisk spada autorytet kościoła i jego hierarchów. To, rzecz jasna, nie przekłada się wprost na zanikanie religijności ludzi w ogóle, jednak odnosi się wrażenie, że odzwierciedla zmianę religijności: wiara w byty nadprzyrodzone, bóstwa i kult okazywany im ustępuje miejsca wierze w jakieś abstrakcje (absolut, zasada porządkująca świat, Wielki Projekt itp.) oraz kultowi okazywanemu bytom materialnym.
Wydaje się, że na co dzień bardziej jest praktykowany kult rzeczy (przede wszystkim pieniądza) i ludzi (wielkich jednostek, idoli), aniżeli kult boga. To jakby renesans pogaństwa, kiedy czczono różnych bożków, których dziś nazwalibyśmy chyba idolami. Taka jest natura człowiecza, że ludzie zawsze i wszędzie wierzą w coś, albo w kogoś, bo to ułatwia im życie i przyczynia się do odczuwania komfortu psychicznego. Tak czy inaczej, w kościele i religijności dokonuje się metamorfoza, w wyniku której zmieni się teraźniejsze pojęcie religii. Wiesław Sztumski 24.07.14
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 5435
Trudno jest oszukać kogoś patrząc mu prosto w twarz, o wiele łatwiej anonimowo. Wtedy nie mogło być nawet mowy o wyzysku, a jeśli tak, to w bardzo małym i niemal niezauważalnym wymiarze. W miarę rozwoju techniki oraz postępu cywilizacyjnego i wzrostu produkcji związek producentów z konsumentami coraz bardziej komplikował się i rozluźniał. Najbardziej przyczyniła się do tego produkcja przemysłowa na dużą skalę. Robotnik pracujący w fabryce stawał się z czasem coraz bardziej tylko cząstkowym i anonimowym producentem, gdyż produkt finalny, który trafiał na rynek, był dziełem zespołu roboczego. W związku z tym robotnik-producent dóbr (towarów), w przeciwieństwie do rzemieślnika i pracownika rolnego, nie mógł sam sprzedawać ich, bo nie on był ich właścicielem, lecz właściciel fabryki lub farmy. Trzeba było korzystać z usług handlowców.
W ten sposób do prostej relacji producent-konsument doszedł dodatkowy człon – pośrednik handlowy. O ile w początkowej fazie pośrednikiem był pojedynczy i konkretny człowiek – sprzedawca, albo właściciel małego sklepu - to później stał się nim wyodrębniony z działalności gospodarczej sektor handlowy, który stopniowo rozbudowywał się, aż do rozmiarów olbrzymich holdingów, koncernów czy hipermarketów.
W tego typu sklepach (zwykle samoobsługowych), a właściwie już nawet nie w sklepach, lecz w organizacjach zajmujących się sprzedażą, nabywca w ogóle nie musi kontaktować się ze sprzedawcą, jak w małych tradycyjnych sklepikach, tylko z kasjerem lub przedstawicielem handlowym.
W tej sytuacji, w relacji łączącej producenta z konsumentem konkretnym członem – jednostkowym i rozpoznawalnym – pozostaje tylko konsument; oprócz producentów, anonimowymi są również sprzedawcy, bez których zresztą takie przedsiębiorstwa handlowe mogą się zupełnie dobrze obyć – wystarczą tylko magazynierzy, układacze towarów na regałach i kasjerzy, nie licząc pracowników administracji i obsługi.
Jeszcze gorzej przedstawia się ta sprawa w sklepach internetowych. W wyniku rozwoju handlu i wzrostu transakcji handlowo-pieniężnych zaistniała konieczność dodania banków, czyli wyspecjalizowanych organizacji zajmujących się depozytem i obrotem pieniędzmi, do pośrednictwa między producentami i konsumentami.
A walka konkurencyjna między producentami o zbyt swoich produktów wymusiła dołączenie jeszcze jednego członu pośredniczącego - sektora reklamy, który między innymi obsługuje też handel i banki. W konsekwencji, dzisiaj mamy mocno rozbudowane i nadal radośnie oraz w tempie przyspieszonym rozwijające się w skali globalnej sfery pośredników między producentami a konsumentami.
Pośredniczenie stało się zjawiskiem powszechnym i nieodłącznie towarzyszącym wszelkiej działalności gospodarczej i nie tylko. Wtryniło się ono w relację między wytwórcą i spożywcą i coraz bardziej rozpycha się wszędzie tam, gdzie konsument korzysta z handlu i usług.
Nowa klasa wyzyskiwaczy
Wpadliśmy w sieć pośredników, którzy we współczesnej fazie rozwoju kapitalizmu stanowią już wyraźnie ukształtowaną, specyficzną warstwę czy klasę społeczną wyzyskiwaczy większych i gorszych niż tradycyjnie definiowani kapitaliści. Nie posiadają kapitału, ziemi, fabryk, ani środków produkcji, a mimo to podporządkowali sobie ludzi należących do innych klas społecznych. Czynią z nich swego rodzaju niewolników i to skuteczniej niż feudałowie i kapitaliści. Sami niczego nie tworzą, tylko żerują na pracodawcach i pracobiorcach, na właścicielach środków produkcji, robotnikach, pracownikach rolnych, posiadaczach majątków ziemskich, na elitach władzy i poddanych, na artystach, aktorach, naukowcach, pisarzach itd. Nikt, kto jako tako chce pozytywnie funkcjonować na różnego rodzaju rynkach, nie może się już bez nich obyć. A ich apetyt wciąż rośnie i wraz z tym rośnie ich siła, znaczenie i panowanie.
Okazuje się, że nie tylko kapitaliści wyzyskują w wyniku zawłaszczania wartości dodatkowej, jak twierdził Marks. Mogą też to czynić, a nawet jeszcze bardziej, pośrednicy. Są to specyficzni wyzyskiwacze, ponieważ ograbiają wszystkich dookoła: kapitalistów z wartości dodatkowej - zagarniając coraz większą część ich zysku, innych ludzi z ich pieniędzy - zagarniając coraz większą część ich zarobków, a na dodatek państwo - coraz większa cześć dochodu narodowego dostaje się w ich ręce.
Wskutek tego ubożeje państwo, które musi coraz bardziej zadłużać się, bo brakuje mu pieniędzy na realizacje założeń budżetu, finansowanie oświaty, kultury, wojska, zdrowia itp. oraz na wypłaty dla emerytów i pracowników sfery budżetowej.
Biednieje też społeczeństwo w konsekwencji rosnących cen – przecież rosnące dochody pośredników wkalkulowane są w marże i ceny. Ktoś musi za to płacić, a kto, jak nie ci, którzy znajdują się w ostatnim ogniwie łańcucha od producenta do konsumenta, czyli indywidualni kupujący, zwykli ludzie, masy społeczne. Oni płacą tym więcej, im więcej jest pośredników w tym łańcuchu – przecież każde ogniwo trzeba opłacać - i tym bardziej biednieją.
Ale płacą też pośrednicy. Utworzyły się bowiem hierarchie pośredników; spośród nich najwięcej płacą ci, którzy są najbliżej konsumenta. Teraz niczego nie kupi się, ani nie załatwi bez odpowiedniego pośrednika-wyzyskiwacza, albo celowo wybranego, jak np. doradcy, albo przypadkowego i anonimowego, jak np. hurtownika, w którego sklepie robi się zakupy. Większość sklepów, również apteki, przekształciły się w punkty pośredniczenia między hurtownikiem a klientem. Pośrednicy są typową klasą pasożytniczą - czymś w rodzaju raka, który zżera organizm społeczny - i przyczyniają się do wzrostu oszustwa i przekupstwa.
Oszustów ci u nas dostatek...
Namnożyło się ostatnio pełno różnych pośredników: pracy, finansowych, ubezpieczeniowych, handlowych, turystyki, giełdowych, nieruchomości, kredytowych, hurtowników, dystrybutorów, telemarketerów, dealerów, brokerów, bookmacherów, akwizytorów, agentów, impresariów, moderatorów opinii na stronach internetowych, doradców prawnych i podatkowych, windykatorów itp. - z reguły naciągaczy i wydrwigroszów, a przeważnie ordynarnych oszustów.
Są też pośrednicy działający poza sferą gospodarki, którzy wprawdzie nie wyzyskują, ale albo utrudniają komunikację społeczną i dlatego są również szkodliwi, jak na przykład rzecznicy prasowi, albo niepotrzebnie komplikują łączność z bóstwami i świętymi, jak kapłani. Teraz bez łaski pośrednika niczego nie załatwi się, ani nie dostąpi przed oblicze jakiegokolwiek przedstawiciela wszelkiej władzy na każdym szczeblu zarządzania. Pośrednicy w postaci reklamy wciskają się także na strony internetowe, na których umieszczają natrętne i trudno usuwalne reklamy; są oni również szkodliwi, jak inni pośrednicy, ponieważ znacznie utrudniają i opóźniają odczytywanie wiadomości.
Nienasycony rynek
Coraz więcej ludzi przechodzi do pracy w sektorze pośrednictwa, jako że tam najwięcej jest miejsc pracy - w przeciwieństwie do sektora produkcji i sfery budżetowej, gdzie coraz trudniej można znaleźć zatrudnienie - a praca nie jest trudna i dość dobrze opłacana.
Tak na przykład w Polsce, na dzień 31 grudnia 2011 r., samych tylko brokerów ubezpieczeniowych i reasekuracyjnych zarejestrowanych było 1025 osób (Damian Kaczorowski, Raport o stanie rynku brokerskiego w 2011 roku,), a agentów było ponad 10 tys. Około 31% ogółu zatrudnionych, tj. 4,56 mln, stanowili pracownicy nieprodukcyjni, a 6,32 mln pracownicy produkcyjni. (Rocznik statystyczny 2011).
A w 2012 r. już około 57% ogółu zatrudnionych pracowało w sektorach nieprodukcyjnych. Obecnie jest ich znacznie więcej i w dalszym ciągu postępuje przyspieszony spadek liczby pracowników wytwarzających dobra materialne przy wzroście liczby pracowników nieprodukcyjnych, przeważnie utrzymujących się z pośrednictwa. Przy stałej liczbie konsumentów liczba producentów maleje, a pośredników rośnie, proporcjonalnie do spadku liczby producentów.
Społeczeństwo pośredników
Do czego to w końcu doprowadzi? Do społeczeństwa sklepikarzy i pośredników? Czy takie społeczeństwo ma szanse rozwijać się i przetrwać? Oto pytania, które budzą obawę i dlatego warto pochylić się nad nimi.
Chyba chore i szkodliwe jest opieranie gospodarki państwa na różnego rodzaju pośrednictwie, albo czynienie handlu kręgosłupem gospodarki: „Handel staje się kręgosłupem naszej gospodarki” (Zatrudnienie w handlu będzie rosło, pensje również - Newseria.pl, 12.6.2013). Bo tak naprawdę, co państwo ma z pośredników? Czy przynoszą oni zyski, czy straty? Jeśli ich działalność jest opodatkowana - a niektóre organizacje, zwłaszcza zagraniczne, zwolnione są z płacenia podatku - to zasilają oni budżet państwa i dają zatrudnienie wielu ludziom. Co prawda, często na tzw. umowach śmieciowych, ale zawsze jakieś, więc przyczyniają się do redukcji bezrobocia. I chyba nic więcej pozytywnego nie wnoszą.
A co państwo traci na nich? Wprawdzie działalność pośredników, z wyjątkiem szarej strefy, zasila budżet państwa, ale głównie pieniędzmi pustymi, czyli bez pokrycia majątkowego. Ile takich pieniędzy funkcjonuje na rynku, prawdopodobnie nikt dokładnie nie wie, tak, jak nie wiadomo, ile jest fałszywych banknotów w obiegu.
A tak na marginesie: czy jest jakaś istotna różnica między pieniądzem fałszywym a pieniądzem pustym, czyli bez pokrycia, jeśli jeden i drugi nic nie jest warty? Chyba tylko taka, że fałszywy funkcjonuje na rynku nielegalnie, a pusty – oficjalnie, za zgodą banków. Ani handel, ani inne pośrednictwo nie przysparza dóbr materialnych, które wzbogacałyby realne, a nie fikcyjne, umowne czy wirtualne, zasoby majątkowe państwa i stanowiły realne pokrycie pieniądza.
Im mniej producentów, tym mniej rosną te zasoby. A dalszy szybki wzrost liczby pracowników nieprodukcyjnych kosztem redukcji pracowników produkcyjnych (zatrudnionych w przemyśle i rolnictwie) będzie je równie szybko pomniejszać, niezależnie od wzrostu wydajności pracy.
Fakt, że w przyszłości wskutek robotyzacji, automatyzacji i wzrostu wydajności nie będzie potrzeba tylu pracowników produkcyjnych co dziś i dlatego więcej ludzi będzie musiało przejść do sektorów usług i pośrednictwa. Ci, którym nie uda się znaleźć tam zatrudnienia, będą zwiększać liczbę bezrobotnych.
Sektor usług jest już prawie nasycony – tu ma się do czynienia raczej z rotacją - jedne zakłady się likwiduje, a w ich miejsce powstają inne - a pośrednictwa nie nasyci się prędko. W związku z tym więcej ludzi będzie zatrudniać się w sektorze pośrednictwa. Ale to nie rozwiąże problemu bezrobocia, które siłą rzeczy będzie rosnąć, nie przyniesie też korzyści w postaci wzrostu dochodu narodowego.
Jak się okazuje na podstawie danych zaczerpniętych z różnych statystyk, czynienie z handlu kręgosłupa gospodarki oraz rozbudowa sfery pośrednictwa nie przyczynia się wiele do wzrostu dochodu narodowego.
Podobnie ma się sprawa z zadłużeniem państwa, które rośnie w tempie przyspieszonym. Redukcja zadłużenia wobec banków krajowych i zagranicznych zależy przede wszystkim od wzrostu produkcji - od producentów, bo oni tworzą realny majątek państwa. Wszelako sam wzrost produkcji jeszcze nie wystarcza. Trzeba bowiem sprzedać to, co się wyprodukowało. A to z kolei zależy od funkcjonowania handlu, banków, reklamy itp., czyli od pośredników. Z tego względu są oni pożyteczni dla państwa, bo bez nich państwo nie dałoby sobie rady. Jednak z drugiej strony, szkodzą mu, bo wyzyskują je, uszczuplają majątek państwa i zmuszają do dalszego zadłużania się. Szkodzą mu również dlatego, że korumpują i osłabiają władzę, albowiem oni, a wśród nich głównie elity finansowe, faktycznie rządzą i sprawują kontrolę nad państwem. Podobnie jak w wielkich korporacjach, faktyczną władzę nie sprawują już ich właściciele, lecz menedżerowie. Jesteśmy świadkami narodzin, rozbudowy i umacniania się nowej klasy wyzyskiwaczy – klasy pośredników. Jak kiedyś inna „nowa klasa” - czerwona burżuazja - tak wówczas nazywano klasę biurokratów, technokratów i oligarchów komunistycznych (Milovan Dżilas, Nowa Klasa, Londyn 1957) - wyzyskuje ona nie tylko pracowników produkcyjnych i to o wiele bardziej, ale ponadto zagraża prawidłowemu funkcjonowania państwa i społeczeństwa.
Wiesław Sztumski 27 września 2013
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6148
Dzięki pracy stawaliśmy się ludźmi
i dzięki niej przestajemy być nimi.
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 4810
Od co najmniej dwóch tysiącleci w cywilizacji zachodniej urabiano w świadomości kolejnych pokoleń nastawienie do pracy na gruncie religii chrześcijańskiej - jak do kary za grzech pierworodny na podstawie zapisu biblijnego „W pocie czoła będziesz zdobywał pożywienie”. Stąd ukształtowało się traktowanie pracy jak „dopustu bożego”.
Obecnie znaczna większość ludzi tak właśnie traktuje pracę; odnosi się do niej z niechęcią, a w wielu przypadkach z wrogością, stara się unikać pracy jak zarazy i jak tylko się da - uciekać od niej, albo wymigiwać się.
Dopiero w drugiej połowie XX wieku kościół katolicki zmuszony był zreformować swoje dotychczasowe podejście do pracy pod wpływem ideologii socjalizmu, nasilających się ruchów robotniczych, a także nowej ekonomii i postępu technicznego i dokonał jakby sakralizacji pracy. Wtedy uznano, że „Praca nie jest /…/ sama w sobie karą, upadkiem, niewolnictwem, jak sądzili niektórzy nawet z najlepszych w starożytności. Jest ona wyrazem naturalnej potrzeby człowieka do ćwiczenia swych sił, do mierzenia ich trudnościami rzeczywistości, by ją uczynić sobie poddaną.
Praca jest dobrowolnym i świadomym wyrazem uzdolnień ludzkich, rąk człowieka, kierowanych przez jego rozum. Praca jest więc czymś szlachetnym i jak każda uczciwa działalność ludzka jest ona rzeczą świętą.” (Paweł VI, Chrześcijańskie pojęcie pracy. Rozważanie w czasie Audiencji Generalnej, 1. 5. 1968). W podobnym stylu Jan Paweł II w encyklice Laborem Exercens w 1981 r. wyraża stanowisko Kościoła wobec pracy.
Taki zwrot w podejściu do pracy, jak i ustanowienie etosu pracy, pojawiły się jednak zbyt późno, aby mogły spowodować radykalną zmianę potocznej świadomości, ugruntowanej w ciągu tysiącleci. Świadomość charakteryzuje się bowiem wyjątkowo dużą inercją. W innych religiach pracę rozumie się jak każdą czynność, niekoniecznie produkcyjną, nawet rozmyślanie i doskonalenie samego siebie. Np. w islamie, choć prorok zachęca wyznawców do pracy, to urzędnik-muzułmanin w krajach arabskich pracuje średnio w biurze 27 minut dziennie, resztę czasu spędzając na piciu kawy i różnych czynnościach niezwiązanych ściśle z pracą biurową.
Pracofobia i pracoholizm
W warunkach prywatnej własności środków produkcji, tj. wszelkich postaci kapitalizmu, praca uległa procesowi alienacji – stała się czymś obcym i wrogim dla ludzi, przede wszystkim dla pracowników najemnych. Czymś, co rujnuje ich zdrowie i życie, i przyczynia się do wielu nieszczęść. Tę kwestię przedstawił jasno i wyczerpująco zapomniany od pewnego czasu i bezpodstawnie marginalizowany u nas Karol Marks w Rękopisach ekonomiczno-filozoficznych z 1844 r. Mimo upływu ponad półtora wieku, w ciągu którego mieliśmy do czynienia z niebywałym postępem technicznym i transformacją form kapitalizmu oraz ekonomii wolnorynkowej, wszystko, o czym wówczas pisał Marks, nadal okazuje się aktualne, a jego przepowiednie, niestety, spełniają się.
Wskutek uznawania pracy za karę oraz z wagi na społeczne skutki alienacji pracy ukształtował się w świadomości mas negatywny stosunek do pracy. Powszechna jest negatywna świadomość pracy, jaka by ta praca nie była, a pośrednio także pejoratywne odnoszenie się do pracodawców. Jest to przyczyną stanów lękowych lub chorobowych. Z jednej strony, wielu ludzi dostaje „gęsiej skórki” i stresuje się nawet już na samą myśl o pracy, a z kolei inni - pracoholicy – są „chorzy na pracę”. Pracoholizm jest przecież chorobą społeczną (cywilizacyjną) spowodowaną przez konieczność ekonomiczną oraz narastające tempo pracy, przez wydłużenie czasu pracy wskutek postępującej redukcji tzw. czasu wolnego oraz przez nieustanne podnoszenie wydajności pracy.
Jedno i drugie - stresowanie się pracą i pracoholizm - jest złe, każde na swój sposób. Pracofobia odbija się niekorzystnie na zdrowiu i dlatego powoduje spadek wydajności, natomiast pracoholizm, oprócz innych czynników, przyczynia się do szybkiego wypalenia zawodowego.
Wyzysk – istota kapitalizmu
Negatywne nastawienie do pracy u pracobiorców usiłuje się redukować czyniąc ją łatwiejszą poprzez doskonalenie narzędzi i technologii, postęp techniczny. Narzędzia wykonują za pracownika wiele uciążliwych czynności. W wyniku zabiegów humanizacyjnych, dzięki psychologom pracy, tworzy się coraz lepsze warunki pracy, kształtuje przyjazne środowisko oraz klimat pracy. A u pracodawców kładzie się nacisk na kształtowanie humanitarnych postaw wobec pracobiorców – na ludzkie traktowanie ich i na przestrzeganie norm zawartych w kodeksach etyki zawodowej. To jednak nie daje w pełni zadowalających efektów.
Nawet najłatwiejsza praca wykonywana w zhumanizowanym środowisku pracy i przy życzliwym nastawieniu pracodawcy jest mimo wszystko traktowana jak zło konieczne, jak coś, co jest narzucone wbrew naturze i woli człowieka. Bierze się to m. in. stąd, że praca zarobkowa jest źródłem utrzymania dla bardzo wielu ludzi, a dla nielicznych tylko źródłem bogacenia się i to wskutek różnych – jawnych, albo zakamuflowanych - form wyzysku, nierozłącznie związanego z pracą najemną.
Nie da się całkowicie zlikwidować sprzeczności miedzy pracobiorcami a pracodawcami, albo - mówiąc ogólniej - między pracą a kapitałem; co najwyżej, można ją w jakimś stopniu łagodzić z mniejszym lub większym powodzeniem. Dopóki kapitał i praca są kontradyktoryczne, dopóty praca najemna będzie dla człowieka czymś obcym i niechcianym, a nawet znienawidzonym przez niego, co pociąga za sobą negatywną świadomość pracy.
Dotychczas ludzie unikali pracy, jak tylko mogli, przede wszystkim pracy fizycznej, wyczerpującej i monotonnej i normowanej i nadal tak robią. Dlatego coraz więcej ludzi pracuje w sektorach usług, ale też tych, które nie wymagają dużego wysiłku fizycznego. Wiele osób zakłada własne firmy, nawet jednoosobowe, żeby być pracodawcami, a nie pracobiorcami. Myślą, że w ten sposób nikt ich nie będzie wyzyskiwał. Oczywiście, mylą się. Wyzysk należy do istoty kapitalizmu, niezależnie od jego postaci lub fazy rozwoju – w tym ustroju jeden stara się wyzyskać drugiego, jak i ile się da.
Wciąż jeszcze ucieka się od pracy i traktuje się ją jak zło konieczne i sądzi się, że przysparza ona ludziom więcej szkód niż pożytków. Nie jest to całkiem bezzasadne. Faktycznie, praca - jaka by nie była – przyczynia się do destrukcji. Taką hipotezę sformułowałem w artykule Praca - czynnik degenerujący,
opublikowanym w „SN” Nr 10/2009. Podałem tam kilka argumentów przemawiających za tym, że od pewnego czasu praca nie sprzyja rozwojowi naszego gatunku, lecz raczej upadkowi. Mimo to, pracować musimy, ponieważ od tego zależy nasza egzystencja biologiczna, byt społeczny i wszystko, co się z nimi wiąże.
Dobro deficytowe
Postęp techniczny wraz z gospodarką nastawioną na maksymalizację zysku, wynikającą z lawinowego wzrostu konsumpcji (i zarazem produkcji), powodują istotne zmiany na rynku pracy i w konsekwencji również zmianę świadomości pracy. O co chodzi? Rynek pracy systematycznie i radykalnie kurczy się wskutek automatyzacji, komputeryzacji (robotyzacji), ciągłego doskonalenia technologii oraz zarządzania procesami wytwarzania i usług jak i dążenia do redukcji kosztów produkcji. Coraz mniej jest stanowisk pracy i coraz mniejsze jest zapotrzebowanie na pracowników. Pociąga to za sobą permanentny i przyspieszony wzrost bezrobocia.
Oczywiście, sytuacja przedstawia się różnie i zmienia się w przypadku poszczególnych zawodów. Raz jest za dużo jednych, drugi raz innych, ale niezależnie od tego stopa bezrobocia nieustannie wzrasta i będzie rosnąć proporcjonalnie do osiąganego poziomu wzrostu gospodarczego i postępu cywilizacyjnego. Dostosowanie profilu kształcenia oraz ilości kształconych specjalistów do potrzeb rynku pracy i możliwości zatrudnienia ich jest w znacznym stopniu utrudnione przez szybkie i coraz szybsze zmiany w obrębie tego rynku.
Kandydaci na studia kierują się zazwyczaj aktualnym zapotrzebowaniem na poszczególne zawody i wybierają odpowiednie specjalności. (Wielu wybiera też studia łatwe, na które nie ma zapotrzebowania, ale oni z góry skazują się na bezrobocie.) Zanim jednak ukończą studia - przeważnie w ciągu pięciu lat – te specjalności nie interesują już pracodawców, a absolwenci, nawet bardzo zdolni i dobrze wyedukowani w swoim zawodzie powiększają zasoby bezrobotnych wysoko wykwalifikowanych kadr. Stąd zgłasza się pretensje do szkół, że nie kształcą na potrzeby aktualnego rynku pracy i wydaja publiczne pieniądze właściwie na darmo.
Rzecz jasna, absolwenci mogą przekwalifikować się na przykład w ramach studiów podyplomowych, ale nie wszystkich na to stać, nie każdy wykazuje takie zdolności; a poza tym to też wymaga pewnego czasu, w ciągu którego potrzeby rynku pracy mogą ulec kolejnej zmianie i da capo al fine.
Bezradność polityków
Sprawa jest niezwykle skomplikowana i trudna do załatwienia. W rezultacie, tysiące absolwentów szkół zawodowych, średnich i wyższych (nawet trzeciego stopnia), których edukacja pochłonęła duże pieniądze rodziców i podatników, utrzymuje się z zasiłku dla bezrobotnych, w najlepszym wypadku podejmuje prace nie wymagające takich kwalifikacji.
Według statystyk, liczba młodzieży w wieku 18-24 lat bez szans na zatrudnienie oscyluje w wielu krajach wokół 25% w zależności od kraju. To jest przerażające i żenujące zjawisko, wobec którego politycy i ekonomiści okazują się całkowicie bezradni. Na razie przebiega ono żywiołowo zgodnie z własnymi mechanizmami, gdyż mimo deklaracji żaden spośród reprezentantów władzy poważnie się nim nie zajmuje, bo po prostu nie ma pomysłu, jak temu zaradzić, a społeczeństwo jest jeszcze w stanie udźwignąć koszty utrzymywania tak ogromnej armii bezrobotnych.
Ale jak długo będzie mogło płacić za nikomu niepotrzebne kształcenie, marnotrawstwo edukacji i za bezrobocie absolwentów szkół? Rezerwy kapitałowe, wypracowane wcześniej – jeszcze w dobrych czasach - ulegają znacznej redukcji i kiedyś wyczerpią się. A co wtedy? Czy zacznie działać prawo Malthusa albo inne prawa darwinowskiej socjobiologii, które przywrócą równowagę społeczną? Wówczas psu na buty przydadzą się piękne ideologie pełne treści humanitarnych. To jest kwestia może nie tak bardzo odległej przyszłości. A my żyjemy raczej teraźniejszością.
W teraźniejszych czasach należałoby zmienić swój stosunek do pracy. Uświadomić sobie fakt, że pracy nie należy nienawidzić, gardzić nią, ani jej unikać. Wręcz przeciwnie, w związku z coraz większymi trudnościami znalezienia pracy trzeba ją szanować i troszczyć się o nią, dbać o utrzymywanie miejsc pracy i robić wszystko, by ich liczba nie zmniejszała się w szybkim tempie, a w ostateczności utrzymywać ją na stałym poziomie, takim, na jaki pozwala stan gospodarki danego kraju.
Wprawdzie tendencji do wzrostu bezrobocia nie da się uniknąć w warunkach obecnie dominującego w świecie systemu społeczno-gospodarczego i w czasach maksymalizacji wydajności pracy oraz zysku - nie bez znaczenia jest też definicja bezrobocia i pracy zarobkowej - ale chodzi o to, by poddawać ją kontroli. A to wydaje się możliwe w jakiejś, choćby minimalnej, mierze.
Towar luksusowy
W przeciwieństwie do czasów tzw. komunizmu, kiedy praca szukała ludzi (stale i wszędzie brakowało rąk do pracy, mimo stosowania przymusu pracy oraz nakazów pracy dla absolwentów szkół) - i dlatego ją lekceważyli - teraz jest dokładnie na odwrót: to ludzie szukają pracy, cieszą się nią i szanują, gdy tylko uda im się znaleźć zatrudnienie, niezależnie od tego, gdzie pracują i u kogo, oraz, jakie i kiedy dostają wynagrodzenie.
Ciągle postępujący wzrost bezrobocia w ciągu kilku ostatnich lat zasadniczo zmienił stosunek do pracy, co w krótkim czasie powinno doprowadzić do radykalnej zmiany świadomości pracy. Rzecz jasna, nie dotyczy to ludzi z marginesu społecznego oraz notorycznych nierobów, pasożytów, którzy żyją z cudzej pracy.
Zatrudnienie (praca zarobkowa) stało się zmienne i niepewne, jak wiele innych rzeczy we współczesnym świecie - w każdej chwili można je zmienić lub stracić w sposób niezawiniony przez siebie, niezależnie od tego, czy się dobrze pracuje, czy źle, czy jest się solidnym pracownikiem, czy obibokiem. Wszystko zależy od koniunktury gospodarczej i od woli pracodawców, którzy kierują się przede wszystkim osiąganiem coraz większego zysku za wszelką cenę.
Na nic zdają się ideały humanitaryzmu, nakaz religijny miłości bliźniego ani odwoływanie się do etosu pracy, dopóki ekonomia i pieniądz grają o wiele większą rolę aniżeli ideologie, etyki, religie i sumienie. W tych okolicznościach praca będzie stawać się coraz bardziej przedmiotem pożądania oraz towarem tym bardziej poszukiwanym, im bardziej deficytowym i dlatego trudniejszym do znalezienia.
Być może, wkrótce dojdzie jeszcze do tego, że pracować - w sensie pracy zarobkowej - i cieszyć się z posiadania miejsca pracy będą mogli tylko nieliczni wybrańcy - wybitnie zdolni, kreatywni lub wydajni albo ci, którym w jakiś przypadkowy lub zamierzony sposób uda się znaleźć zatrudnienie. A praca opłacana, podobnie do innych podmiotów luksusowych, stanie się czymś atrakcyjnym dla ludzi, obiektem podziwu oraz zazdrości i istotnym wyznacznikiem szczęścia człowieka. O ile praca uznawana za dopust boży odpychała ludzi od siebie, o tyle praca traktowana jak luksus może zacznie przyciągać ich do siebie.
Wiesław Sztumski
25 marca 2013