Filozofia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3516
W powszechnym przekonaniu ustrój demokratyczny polega na tym, że większość społeczeństwa decyduje o funkcjonowaniu państwa. Większość rozumie się tu najprościej, czyli w aspekcie ilościowym, jako przeważającą liczbę elementów jakiejś zbiorowości ludzi.
Większość w społeczeństwie powinno stanowić ok. 70% (dwie trzecie) jednostek wchodzących w jego skład. (To wynika z rozkładu naturalnego, którego reprezentacją geometryczną jest krzywa Gaussa). Jednak takie pojęcie większości utraciło właściwy sens w wyniku zrelatywizowania go w zależności od tego, czemu lub komu ma służyć.
Zrelatywizowane pojęcie większości stało się narzędziem manipulacji i dezinformacji i wypacza istotę demokracji rozumianej tradycyjnie. Ustrój demokratyczny, w którym rządzi większość społeczeństwa rozumiana inaczej niż tradycyjnie, jest faktycznie demokratycznym tylko z nazwy. W rzeczywistości jest jego karykaturą, atrapą, albo formą zdegenerowaną. Dlatego coraz częściej krytykuje się demokrację i akceptuje ją jako zło konieczne: demokracja jest zła, ale nikt nie wymyślił lepszego ustroju.
Wygrana mniejszość, przegrana większość
Zdarza się, że w wyniku wyborów parlamentarnych jakaś partia uzyskuje liczbę głosów elektoratu wystarczającą do tego, by mieć taką większość w parlamencie, która po pierwsze, jest w stanie przegłosować wszystkie uchwały niezależnie od głosów opozycji i po drugie, pozwala liderowi tej partii powołać jednopartyjny rząd większościowy i stanąć na jego czele.
W związku z tym, lider partii zwycięskiej jest przekonany o tym, że jego partia i rząd:
• W pełni reprezentują społeczeństwo,
• Działają dla dobra wspólnego i mogą spełnić oczekiwania całego społeczeństwa i zapewnić mu dobrostan.
• Powołane są do uszczęśliwiania obywateli, choćby wbrew ich woli.
• Mają prawo narzucać swoją ideologię, swoje normy i swój sposób sprawowania władzy całemu społeczeństwu.
• Spełniają rolę misji dziejowej lub opatrznościowej, a nie posługi wobec społeczeństwa.
Społeczeństwo - z wyjątkiem niektórych jednostek i organizacji - godzi się z tym, gdyż wie, że po pierwsze, zwycięzca z reguły zagarnia wszystko, a po drugie, jest to zgodne z zasadą funkcjonowania ustroju demokratycznego, czyli sprawowania władzy większości nad mniejszościami.
Czy na pewno zwycięska większość ma prawo do tego wszystkiego? Raczej nie, jeśli poprawnie rozumie się pojęcie większości. Ale partia rządząca pojmuje większość według swego uznania, jak jej wygodnie. Dla niej większością może być nawet mniej niż połowa elektoratu.
Partia polityczna, której liczba członków wynosi od około jednego do kilku, czy też kilkunastu procent całej populacji państwa, albo tylko osób uprawnionych do głosowania, nie ma żadnej podstawy, aby pretendować do reprezentowania całego społeczeństwa, wypowiadać się w jego imieniu, ustanawiać akty prawne przez parlament zdominowany przez nią, ani liczyć się z interesami ogółu, ich poglądami, zwyczajami, wartościami itd.
Na przykład, w Polsce liczba członków poszczególnych partii politycznych waha się od kilku tysięcy do nieco ponad 100 tys. członków, tj. od 0,03 do 0,37 procent populacji liczącej ok. 37 mln. (Aktualnie, według stanu z grudnia 2018 r., rządząca partia PiS liczy 37 400 członków tj. 0, 09% populacji kraju liczącej 37, 8 mln, albo 0,12% spośród 30 mln ludzi uprawnionych do głosowania.) Podobnie jest w innych krajach demokratycznych.
W Niemczech największe partie liczą: SPD - 438 tys. członków i CDU 415 tys. członków, tj. odpowiednio 0,53% i 0,51% populacji liczącej 82 mln. W Hiszpanii Partia Socjalistyczna liczy 460 tys. członków, a Partia Ludowa - 707 tys. członków, tj. odpowiednio 0,97% i 1,6% populacji liczącej 47 mln. Lepiej jest w USA. Tam Partia Republikanów liczy 32,8 mln członków, a Partia Demokratów - 44,7 mln członków, tj. odpowiednio 11% i 15% populacji liczącej 308,74 mln.
A więc, jeśli jakaś partia twierdzi, że reprezentuje całe społeczeństwo lub jego większość, to kłamie. Podobnie ma się sprawa ze zdobyciem większości głosów w wyborach parlamentarnych, gdy tę większość odniesie się do całej populacji kraju, a zwłaszcza tylko do tych, którzy faktycznie uczestniczyli w wyborach, czyli do frekwencji wyborczej. Dla przykładu, przy frekwencji 50,92% zdobycie 5,71 mln głosów przez PiS stanowi 38,57% populacji, 19% uprawnionych do głosowania i 15,43% faktycznie głosujących. Jak mają się te liczby do większości społeczeństwa, skoro żadna nie przekracza chociażby 50%? Faktycznie jest to tylko niby-większość.
Fikcja rządów ludu
Kiedy mowa o większości w państwie demokratycznym, to nie chodzi tylko o jej aspekt ilościowy, lecz także o jakościowy. Wszak w klasycznej (antycznej) demokracji w skład demosu wchodziły wyłącznie społeczności wolnych obywateli, dorosłych mężczyzn, stałych mieszkańców zamieszkujących dany dem, lub wywodzących się zeń oraz prawidłowo wywiązujących się z obowiązków wobec społeczeństwa. A zatem, jeśli demokracja oznaczała rządy demosu, to nie wszystkich mieszkańców i nie całej populacji zamieszkującej demy.
Również później w historii prawo głosu (elekcji) miały wyselekcjonowane elity. Zawsze należeli do nich ludzie światli i mądrzy. Dopiero od XX w. prawa wyborcze uzyskali prawie wszyscy. Wtedy antyczny demos utożsamiono z „ludem”, w skład którego weszły również tzw. klasy (warstwy) niższe, liczebniejsze od elit. W związku z tym reprezentantami społeczeństw stały się masy charakteryzujące się nikłą świadomością polityczną, słabym wykształceniem, niskim poziomem kultury („kultura masowa”), naiwnością, irracjonalnością, wiarą w zabobony, posłuszeństwem wobec instytucji i hierarchów kościelnych i zwykłą głupotą.
Te nieoświecone masy, dzięki „demokratycznym wyborom” zapewniającym im niby-większość, zaczęły rządzić mniejszościowymi elitami ludzi światłych. Tak było w krajach socjalistycznych (demokracji ludowej), gdzie „masom ludowym” (tłumowi) powierzono rolę reprezentowania społeczeństwa i wpływu na rządy. Z upływem czasu coraz bardziej ograniczano ją aż do postaci karykaturalnej i pozornej.
Faktycznie we wszystkich krajach demokratycznych udział mas w rządach i ich wpływ na losy państw był i nadal jest fikcyjny. W skład rządów tych krajów wchodziły jednostki wywodzące się z klas niższych, niewykształcone i nieprzygotowane do rządzenia. (W 1964 r. w związku z powołaniem Lucjana Motyki na stanowisko ministra kultury krążyła w Krakowie taka anegdota. Gdy jego matka (żona piekarza z Bieńczyc) dowiedziała się o tym, powiedziała: „Oj, Lucek, gdybym wiedziała, że zostaniesz ministrem, posyłałbym cię do szkół”).
W istocie „demokracje ludowe” były dyktaturami rządów monopartyjnych - partii komunistycznych liczących miliony członków, które też uzurpowały sobie prawo do sprawowania władzy w imieniu całego społeczeństwa. Teraz w skład rządów demokratycznych wchodzą wyłącznie przedstawiciele tzw. klasy politycznej, jednostki arcybogate (oligarchowie), intelektualiści i celebryci. A w rzeczywistości rządzą z ukrycia odpowiednio silne grupy nacisku, którym daleko do większości.
Przedwyborcze machinacje
Wpływ mas na takie rządy ujawnia się głównie w czasie wyborów parlamentarnych i sprowadza do oddawania głosów na partie, z których wywodzą się późniejsze rządy. Potem ten wpływ zanika. O masach rządy zapominają, nie pamiętają, że dzięki nim rządzą i ignorują je. Elity polityczne przypominają sobie o masach przed wyborami. Wtedy, w celu pozyskania ich sobie, prześcigają się w głoszeniu populistycznych haseł i robią - częściej tylko obiecują, że zrobią - wszystko dla dobra mas i zaspokojenia ich potrzeb nawet z nadwyżką („świadczenia plus”). A masy, zawsze łaknące panem et circensis (jadła, picia i taniej rozrywki) i doszczętnie otumaniane przez propagandystów, którzy zawłaszczyli mass media, łatwowiernie wierzą w hasła wieszczące „dobre zmiany” - równie złudne jak istnienie raju.
Propagandyści i manipulanci społeczni doskonale wiedzą o tym, że o decyzjach wyborców bardziej decydują czynniki subiektywne - psychiczne, osobowościowe i świadomościowe, takie jak przekonania, poglądy, nadzieja, wiara, emocje, światopogląd, upodobania, przekora itp. Dlatego, by wymusić na elektoracie pożądane decyzje wyboru, skupiają się przede wszystkim na sferze podmiotowej wyborców, na długotrwałym (nawet w czasie poprzedzającym kampanie wyborcze) i intensywnym oddziaływaniu na ich świadomość za pomocą sugestywnych spotów, banerów, plakatów, filmów, listów do wyborców itp. narzędzi marketingu i reklamy. Coraz częściej spotykają się też z wyborcami, by face to face, tj. bardziej przekonująco, składać im obietnice tym bardziej skuteczne, im mniej konkretne, realne i odlegle w czasie.
Dobór sposobów i środków pozyskiwania wyborców podyktowany jest przekonaniem, że przeważająca większość wyborców nie lubi wysiłku intelektualnego (myślenia logicznego, krytycznego lub racjonalnego), woli iść na łatwiznę i dokonywać wyborów na podstawie kryteriów irracjonalnych. Nie kieruje się mądrością, ani zdrowym rozsądkiem, lecz emocjami, intuicją, zaufaniem i nadzieją oraz takimi kryteriami wyboru, jak image kandydata, sugestywność jego wypowiedzi, zgodność składanych przez niego obietnic z własnymi oczekiwaniami na lepsze warunki życia, itp., a także stereotypami, uprzedzeniami i nieuzasadnioną sympatią lub awersją.
Lansowaniu myślenia irracjonalnego i odwracaniu uwagi od realiów sprzyjają ludyczne wiece i mitingi wyborcze z fajerwerkami i występami estradowymi „pod publiczkę”.
Decyzje podejmowane pod wpływem czynników subiektywnych są wielce podatne na różne deformacje poznawcze: niepełną wiedzę, fałszywe obrazy i wyobrażenia, fikcje itp. Dlatego większą wagę przywiązuje się do form przedstawiania programów wyborczych aniżeli do ich treści oraz do wizerunku kandydatów, aniżeli do ich kompetencji.
Świadomy wybór wymaga posiadania odpowiedniej wiedzy o tym, kogo, co, dlaczego i po co się wybiera oraz wiedzę o skutkach zamierzonego wyboru. Jeśli takiej wiedzy się nie ma, to wybiera się na „chybił-trafił”, często popełniając błędy. Z tego względu w kampanii wyborczej tworzy się coraz więcej szumu informacyjnego. Wskutek tego przestrzeń publiczną nasyca się dezinformacjami (fake newsami) na temat kandydatów i programów. Chodzi o to, by wyborcy pogubili się w informacjach i nie potrafili odróżnić prawdy od fałszu.
Nie da się wykluczyć tego, że w nieodległej przyszłości oddziaływanie na świadomość da się zastąpić oddziaływaniem na podświadomość za pomocą technik opracowywanych przez neurofizjologów mózgu: promieniowania elektromagnetycznego, telepatii lub poddźwięków (Hyposonic Sound System) stosowanych już w niektórych supermarketach. Dzięki temu da się jeszcze skuteczniej wymuszać pożądane decyzje wyborców. A wtedy wybory staną się po prostu parodią, jak w dawniejszych państwach totalitarnych.
Z reguły w opracowywaniu programów wyborczych celowo unika się klarownych elementów ilościowych i racjonalnych i terminów realizacji haseł, żeby utrudnić dokonanie dobrego wyboru. A jeśli się je umieszcza, to za pomocą danych statystycznych, których wartość poznawcza jest mała. Jak wiadomo, statystyki są mało wiarygodne i mogą być dowolnie interpretowane.
Głupcy lub bandyci
W czasach współczesnych, do sprawowania rządów w coraz większym stopniu pretendują dwie kategorie ludzi, które profesor University of California w Berkeley Carlo Cippola nazwał „głupimi” i „bandytami”*
Jedni to tacy, którzy sami nie korzystają z niczego i nie pozwalają korzystać innym, a drudzy tylko sami chcą korzystać ze wszystkiego kosztem innych. Obie kategorie postrzegane są pejoratywnie, ponieważ zazwyczaj jednym brak odpowiedniego wykształcenia, kariery zawodowej, kompetencji, doświadczenia w zarządzaniu, kreatywności, znajomości języków obcych itp., a drugim - empatii, skrupułów i poszanowania innych ludzi („gorszego sortu”).
„Głupi” liczą na to, że przechytrzą „bandytów”, z kolei „bandyci” pragną legalnie (na podstawie stanowionego przez siebie prawa i konstytucji w zależności od okoliczności) zawłaszczyć władzę nad ogółem obywateli.
Propagandzie „głupich” mało kto wierzy, bo głupi nie jest przekonujący. Dlatego tylko nieliczni głosują na nich. Bardziej przekonujący są cwani (inteligentni i racjonalni) „bandyci”; oni wygrywają wybory i tworzą rządy. Są to najpierw rządy demokratyczne, ale wkrótce stają się tylko formalnie (z nazwy) i na pozór demokratyczne, ponieważ szybko przekształcają się w autorytarne lub dyktatorskie, a przywódcy partii rządzących - w jednostki powszechnego kultu („kult jednostki”).
Najnowsza historia dostarcza wielu przykładów potwierdzających taki scenariusz. Rządy „głupich” oraz/lub „bandytów” wiodą do narastającej dezintegracji społeczeństwa, niepotrzebnych podziałów oraz antagonizmów społecznych, nietolerancji i nienawiści wyrażanej masowo w postaci hejtu. Wskutek tego w coraz większym stopniu postępuje proces zanikania demokracji, który w końcu doprowadzi do jej kolapsu w wyniku przekształcenia się w „demokraturę”. Ta zbitka słowna może oznaczać zarówno parodię demokracji (demo-karykaturę), jak jej zaprzeczenie (demo-dyktaturę).
Wiesław Sztumski
* Głupi ludzie wyrządzają szkodę innym, chociaż sami nie odnoszą z tego żadnych korzyści, a nawet narażają się na straty. Głupota jest „przywilejem” wszystkich grup społecznych, nie zależy od innych cech człowieka i jest równomiernie rozłożona, zgodnie ze stałą proporcją.
Badania pokazały, że proporcja „głupich” do „mądrych” w każdej grupie jest stała i wynosi przeciętnie 4 do 5.
„Bandyci” realizują własne interesy nawet ze szkodą dla dobra publicznego. Wielu z nich, jak socjopaci, psychopaci , niepatologiczni „szarpacze” i amoraliści, działają z pełną świadomością negatywnych konsekwencji dla społeczeństwa. Ich działania są racjonalne, ale jest to paskudna racjonalność. (Zob. C. M. Cippola, The Basic Laws Of Human Stupidity, (Spring 1987). Whole Earth Review. (Retrieved 28 July 2013).
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 3824
Gatunek ludzki szczyci się tym, że – w odróżnieniu od innych - potrafi myśleć i jest świadomy swego postępowania.
Na ogół ludzie myślą zanim coś zrobią, myślą w trakcie wykonywania czynności i myślą o skutkach tego, co czynią. Dzięki temu w większości przypadków działają świadomie.
Ale myślenie i świadomość zobowiązują; przede wszystkim do odpowiedzialności za swoje postawy, zachowania i czyny – również za ich konsekwencje w bliskiej i odległej przyszłości.
Zdolność do myślenia dała ludziom przewagę nad innymi istotami żywymi, a myślenie stało się najpotężniejszym i najskuteczniejszym narzędziem w walce o byt i przetrwanie w świecie rywalizacji i zagrożeń.
To jest walorem myślenia.
Natomiast jego stroną ujemną jest to, że stworzyło ludziom pretekst do wywyższania się nad innymi gatunkami, do ideologii antroposzowinizmu oraz do przedmiotowego traktowania zwierząt. Im bardziej w systematyce biologicznej odległy jest od nas jakiś gatunek zwierząt, tym mniej ma się skrupułów do traktowania go jak rzeczy – bez współczucia i serca.
Walka o byt w środowisku przyrodniczym zmusiła ludzi do myślenia racjonalnego, czyli podporządkowanego wymogom logiki i pragmatyzmu. Taki sposób myślenia miał zapewnić większą skuteczność podejmowanych działań oraz oszczędność środków potrzebnych do zwycięstwa.
Do myślenia racjonalnego zmusiła też ludzi walka o byt w środowisku społecznym, przede wszystkim na płaszczyźnie ekonomii, zwłaszcza, odkąd w świecie zapanowała gospodarka wolnorynkowa. Tutaj zwycięstwo zależy od skuteczności działań gospodarczych (biznesowych), wydajności pracy i minimalizacji kosztów produkcji.
Toteż myślenie racjonalne rozwija się najbardziej w sferze gospodarki i w nierozłącznie związanych z nią sferach wytwórczości materialnej i usług.
Obecnie, wskutek uznania kryteriów ekonomicznych za powszechne i najważniejsze, coraz bardziej znajduje ono zastosowanie w dziedzinie wytwórczości niematerialnej, a nawet w twórczości naukowej i artystycznej.
Racjonalnie, czyli oszczędnie
Dość dobrze znane są negatywne konsekwencje myślenia racjonalnego doprowadzonego do skrajności. Ukazało się wiele publikacji na ten temat; sam również wielokrotnie pisałem o tym. Powszechne są narzekania na myślenie pozbawione uczuć, postępowanie oparte na zimnej kalkulacji i podobne do maszyn oraz wynikające stąd przedmiotowe odnoszenie się do ludzi i urzeczowienie relacji międzyludzkich.
Ale myślenie racjonalne na gruncie ekonomii i produkcji ma pewną niewątpliwą zaletę – dało impuls do oszczędzania i wykształciło w ludziach nawyk oszczędności.
Konieczność oszczędzania nasila się także ze względów ekologicznych. Odkąd ludzie uświadomili sobie fakt, że zasoby przyrody, z których korzystają w życiu codziennym we wzrastających ilościach, są ograniczone, zmuszeni zostali do tego, by gospodarować nimi racjonalnie, czyli oszczędnie. Myślenie racjonalne w ekologii sprowadza się do szanowania tego, co zawiera środowisko naturalne człowieka oraz do oszczędzania samego środowiska w całości.
W racjonalnym, czyli oszczędnym korzystaniu, wyraża się też troska o środowisko. Oszczędność można rozumieć na dwa sposoby: albo jako gromadzenie zapasów, by posiadać pewne nadwyżki do wykorzystania, gdy zajdzie potrzeba, albo jako korzystanie z czegoś lub użytkowanie w jak najmniejszym stopniu. Im bardziej zracjonalizowane są gospodarka i zarządzanie, tym więcej mogą przysparzać oszczędności.
Oszczędzanie, zwłaszcza przesadne, ze szkodą dla siebie i innych, jest także uwarunkowane subiektywnie, na przykład przez chciwość. Nie zawsze oszczędność jest dobra. Może okazać się zła, a gdy nie zachowuje się umiaru, przeradza się w chciwość.
Zdarza się też, że można stracić na oszczędzaniu, na przykład lokując oszczędności w niepewnym banku. Mimo to, oszczędność w rozsądnych granicach jest czymś pożytecznym i niewątpliwie stanowi warunek przetrwania.
Tak więc, pod wpływem gospodarki wolnorynkowej ukierunkowanej na maksymalizację zysku cecha rozumności łączyła się z oszczędnością, a homo rationalis - człowiek rozumny - coraz bardziej stawał się również homo frugi, czyli człowiekiem oszczędnym.
Rozrzutność i marnotrawstwo
Jednak ten sam zracjonalizowany system ekonomiczny spowodował w naszych czasach pojawienie się u ludzi - z wyjątkiem biedoty, która i tak praktycznie nie ma żadnego wpływu na politykę gospodarczą i z którą nikt, oprócz populistów, faktycznie się nie liczy - cech krańcowo różnych od oszczędności, a mianowicie rozrzutność i marnotrawstwo.
Gospodarka ukierunkowana na maksymalizację zysku wykorzystuje wszelkie sposoby i środki - od stałego obniżania kosztów produkcji, zazwyczaj w wyniku obniżania płac realnych, do tworzenia sztucznego popytu i generowania towarów i usług dalece ponad potrzeby.
Elity rządzące rynkiem światowym tak nim sterowały, że rozwój gospodarki stawał się coraz bardziej niezrównoważony, a system ekonomiczny – coraz bardziej dynamiczny i jednocześnie coraz mniej stabilny.
Wydaje się wysoce prawdopodobne, że destabilizacji i niezrównoważenia gospodarki dokonywano świadomie po to, by trudno było połapać się w mechanizmach rządzących nią. Zresztą, nawet jeśli dokonywało się to przypadkowo, to i tak niczego to nie zmienia.
Wzrastające marnotrawstwo stało się faktem i jest zjawiskiem nieodwracalnym we współczesnym modelu gospodarki światowej. Nawet lansowana od niedawna idea rozwoju zrównoważonego nie zdoła chyba spowodować spowolnienia jego rozwoju.
Ta idea ma na celu nie tyle oszczędne gospodarowanie zasobami energetycznymi, ile zastępowanie tradycyjnych surowców energetycznych (węgla, drewna i ropy naftowej) alternatywnymi źródłami energii (wiatr, woda, słońce). Nie głosi ona wcale rezygnacji z nadmiernego wykorzystywania energii, na przykład na zbyteczne iluminacje, reklamy itp., ani z przesadnego zużycia materiałów. Mieści się bowiem w ramach modelu gospodarki nastawionej na wzrost konsumpcji ponad rozsądne potrzeby, czyli na nadkonsumpcję i - co za tym idzie – na nadprodukcję, a więc na coraz większe i szybsze nadzużywanie energii oraz różnych materiałów.
Wzrost zużycia energii będzie postępować w związku ze wzrostem produkcji, mimo stosowania energooszczędnych urządzeń technicznych. Nie ma wszak pewności, czy zaoszczędzona przez nie energia zrekompensuje narastające zapotrzebowanie na energię, wynikające ze wzrostu produkcji i usług. W przypadku energii nie chodzi o to, by zmniejszyć ilość jej zużycia w ogóle, ile o to, by nie zabrakło jej do postępującej nadprodukcji wobec perspektywy szybkiego wyczerpywania się tradycyjnych źródeł energii. A że przy okazji spełnia się jakieś wymogi ekologiczne, to całkiem inna i raczej drugorzędna sprawa.
To, co szczególnie oburza
Rozrzutność i marnotrawstwo idzie w parze z postępem cywilizacji i ze wzrostem stopy życiowej. Przejawia się w różnych formach i dotyczy różnych dóbr. Najbardziej widoczne i oburzające jest marnotrawstwo sprzętu, obuwia, odzieży, żywności i papieru.
Niszczenie dobrego jeszcze sprzętu jest spowodowane postępem technicznym, w którego wyniku bardzo szybko pojawiają się na rynku nowsze i doskonalsze przedmioty, a do starych nie produkuje się części zamiennych, albo ich naprawa jest nieopłacalna - lepiej kupić nowszy i lepszy sprzęt za cenę naprawy starego. Nie chodzi się w dobrych jeszcze butach ani ubraniach, ponieważ nie są już modne, a moda zmienia się coraz szybciej.
Wyrzuca się żywność kupowaną w nadmiarze (im więcej się kupuje i w większych ilościach, tym jest taniej), której nie jest się w stanie potem skonsumować.
Według badań przeprowadzonych w 2011 r. przez Szwedzki Instytut Żywności i Biotechnologii w ramach międzynarodowego programu Global Food Losses and Foot Waste pod auspicjami FAO, każdego roku traci się około 1,3 mld ton żywności, co stanowi 1/3 całkowitej globalnej produkcji rocznej.
W krajach uprzemysłowionych 40% żywności zdatnej do spożycia wyrzucają detaliści i konsumenci z różnych powodów. Można by nią nakarmić 12 mld ludzi.
Badania przeprowadzone w marcu 2012 r. na Uniwersytecie w Stuttgarcie pokazały, że rocznie w Niemczech marnuje się 11 mln ton żywności, z czego 60% w gospodarstwach domowych, tj. ok. 82 kg przez jednego mieszkańca.
Epoka cyfrowa kocha papier
Ogromne jest również marnotrawstwo papieru. Do nadmiernego i niepotrzebnego zużycia papieru przyczyniło się masowe - w urzędach i domach - korzystanie z drukarek i kserokopiarek. Pisanie ręczne i maszynowe wyszło z obiegu; łatwiej pisze się na komputerze i drukuje. Teraz już nikt nie liczy się z papierem.
Szczególne marnotrawstwo papieru występuje w reklamie i propagandzie przedwyborczej. Wytwarza się ogromne ilości różnych ulotek i plakatów, które wciska się przechodniom, wiesza na słupach i wysyła pocztą. (Np. w Niemczech około 30 kg ulotek reklamowych wrzuca się rocznie do jednej skrzynki listowej.) Prawie nikt ich nie czyta i dlatego bardzo szybko lądują w koszach na śmieci. A płacą za nie konsumenci i podatnicy.
To samo dotyczy druków urzędowych (nasz Sejm zużywa prawie 6 tys. kartek papieru dziennie), gazet i czasopism, których ukazuje się bez liku (prawie 7,5 tys. tytułów wydawanych jest obecnie, podczas gdy dziesięć lat temu było ich 5,5 tys., a dwadzieścia lat temu 3,2 tys.). A wystarczyłoby kilka, bo przecież wszystkie zawierają te same informacje i ilustracje czerpane z jednego źródła, z jednej światowej agencji informacyjnej, odpowiednio wyselekcjonowane czy ocenzurowane.
W ciągu ostatnich 40 lat, mimo - a może dzięki – komputeryzacji, 4-krotnie wzrosło zużycie papieru w świecie. U nas jedna przeciętna instytucja państwowa zużywa rocznie 4 863 029, 33 stron papieru formatu A4; ich wyprodukowanie wymaga wyrębu 405 drzew (z jednego drzewa otrzymuje się ok. 60 kg papieru). Roczne zużycie papieru w Polsce wynosiło w końcu lat 80. ok. 40 kg na osobę, a ostatnio wynosi już 72 kg.
Dla porównania, w USA w 2012 r. wynosiło ono 340 kg (najwięcej na świecie), a w Szwecji, Finlandii i Niemczech jest dwukrotnie wyższe niż w Polsce (Niemcy zużywają tyle, ile Ameryka Płd. i Afryka razem).
Pamiętam, że zanim zaczęto wprowadzać komputery do masowego użytku, twierdzono - a to miało między innymi świadczyć o zaletach komputeryzacji - że w wyniku dygitalizacji dokumentów nastąpi znaczny spadek zużycia papieru. Ale to się wcale nie sprawdziło. Wręcz przeciwnie, znacznie wzrosło zużycie papieru i jego marnotrawstwo.
A ilość zużywanego papieru uznaje się – o zgrozo, bo to przypomina czasy, kiedy o postępie decydowały ilości ton stali na głowę mieszkańca - za jeden ze wskaźników postępu cywilizacyjnego. Drukuje się różne mniej lub bardziej potrzebne dokumenty w niezliczonych ilościach, powiela się je, kopiuje i gromadzi, chociaż dokumenty można digitalizować, a wszystkie dane można zapisywać na nośnikach pamięci komputerowej i sięgać do nich w każdej chwili w razie potrzeby.
Upadek rozumu
Postęp cywilizacji zachodniej oraz permanentne ogłupianie spowodowały, że współczesny człowiek wykazuje wyjątkowy brak rozsądku w wielu swoich postępowaniach. Natomiast konsekwencją ideologii konsumpcjonizmu oraz ekonomii żywiącej się niepotrzebną nadprodukcją i nadkonsumpcją oraz nadzużyciem jest ukształtowanie się u ludzi zachowań, charakteryzujących się brakiem umiaru w konsumpcji. Toteż w życiu codziennym ludzie bez namysłu oraz poczucia odpowiedzialności szastają czym się da i ile się da, byleby tylko zaspokoić swoje - a w gruncie rzeczy narzucone przez dyktatorów mody i reklamy - zachcianki i poczuć się dowartościowanymi.
Przy tym często i nagminnie zaciągają pożyczki albo kredyty, które coraz trudniej im spłacać i w końcu pauperyzują się. Za to zapewniają rosnące zyski właścicielom koncernów globalnych i finansjerze światowej.
Tak oto skutecznie wypierana jest rozumność z życia ludzi, którzy może jeszcze w jakimś sensie są istotami racjonalnymi, ale już coraz bardziej pozbawionymi rozsądku i coraz mniej odpowiedzialnymi w swej działalności gospodarczej. To w znacznej mierze uszczupla ich racjonalność.
O ile wcześniej racjonalność wiązała się z oszczędnością, to dzisiaj bardziej wiąże się z rozrzutnością. Człowiek oszczędny, będący wytworem racjonalnej ekonomii, przekształca się już zauważalnie w człowieka rozrzutnego (homo prodigus). Ten proces przekształcania się będzie nadal postępować, ponieważ nic nie wskazuje na to, żeby miało być inaczej, przynajmniej w przyszłości dającej się przewidzieć.
Wiesław Sztumski
2 listopada 2012
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3283
Nie przeżywa najsilniejszy z gatunków ani najinteligentniejszy, ale taki, który najlepiej dostosowuje się do zmian.
Charles Darwin
Spirala ewolucji
Ewolucja biosfery, jak inne procesy w świecie sensorycznym, przebiega nieodwracalnie. Zaczęła się od organizmów najprostszych i jednorodnych, a z biegiem czasu czyni je coraz bardziej złożonymi i zróżnicowanymi. Nie wiadomo, czy zróżnicowanie i złożoność będą rosnąć nieograniczenie. Prawdopodobnie nie, ponieważ w świecie sensorycznym, wszystko przemija, nic nie trwa wiecznie, a co się zaczyna, kiedyś musi się skończyć. Podobnie ewolucja jakiegoś gatunku tworzy coraz bardziej skomplikowane odmiany i osobniki, ale tylko do pewnego momentu.
Zgodnie z ogólną koncepcją rozwoju, ewolucja całej biosfery nie przebiega liniowo, lecz raczej po wielowymiarowej i wielokształtnej spirali. Zakreśla ona zwoje, które w najprostszym przypadku są okręgami o różnych średnicach. Po nich, z biegiem czasu, gatunki wznoszą się na coraz wyższe poziomy ewolucji.
Ewolucja jakiegoś gatunku jest jednym z ogniw (epizodem) w jego filogenezie, albo w łańcuchu ewolucji całej biosfery. Rozwój gatunku przebiega po zwojach takiej spirali. Zaczyna się od powstania a kończy na pojawieniu się jakiejś jego odmiany lub na wyginięciu. Przechodzi kolejno fazy: wzrostu, apogeum (względnej stabilizacji lub plateau) i schyłku. W tych fazach, które zazwyczaj są długotrwałe, dokonują się stopniowe zmiany.
Po pełnym cyklu ewolucji możliwe są dwie sytuacje: albo istotna, przełomowa zmiana jakościowa, np. pojawienie się mutacji, albo wymarcie gatunku. Każda z nich zaznacza moment nieciągłości. Tak więc ewolucja jest procesem ciągłym i skokowym. Jak długo gatunek jest w stanie przystosowywać się do zmian środowiska, tak długo transformuje się, tworząc odpowiednie mutacje. A kiedy wyczerpie swój potencjał przystosowawczy (zdolność adaptacyjną) i zdolność do tworzenia mutacji, wtedy wymiera. Gatunek może też wcześniej zginąć - mimo zapasu możliwości adaptacyjnych i zdolności mutacyjnej - w wyniku utraty zdolności rozrodczych, zdarzeń katastroficznych lub wyniszczania go przez inne gatunki.
Ewolucja charakteryzuje się tym, że w marszu ku coraz wyższym formom istot żywych nie zanika wszystko, co stare. W filogenezie wiele elementów dawniejszych form zachowuje się i dziedziczy w przyszłych pokoleniach w postaci atawizmów. Dlatego mówi się, że występują w niej powtórzenia. Jednak nie są to dokładne powroty do tego samego co było, tylko częściowe i ograniczone do niektórych elementów lub funkcji - genomów, cech, struktur anatomicznych itp. Te „powtórzenia” - przeskoki od jednego zwoju spirali ewolucji do drugiego, wyższego - dokonują się za każdym razem po zakończeniu cyrkulacji po kolejnych zwojach spirali ewolucji.
Ewolucja ludzkości
Ewolucja gatunku ludzkiego przebiega również zgodnie z takim modelem. Losy ludzkości i jej szanse na przetrwanie zależą od:
• Trwałości genomu (odporności na działania bodźców destrukcyjnych z zewnątrz lub z wewnątrz),
• Zdolności przystosowawczej (elastyczności fenotypu),
• Zdolności rozrodczej,
• Zwycięstwa w walce o byt biologiczny z innymi gatunkami i sukcesu w rywalizacji lub w walce o byt społeczny z osobnikami własnego gatunku.
Zależą też od czynników zewnętrznych - od szkodliwych dla życia zmian w środowisku przyrodniczym i społecznym. Te czynniki są jednak ważniejsze od wewnętrznych, bo to raczej one kształtują się pod wpływem czynników zewnętrznych, a nie na odwrót. W walce o przetrwanie gatunek ludzki (podobnie jak inne) tworzy odpowiednie mutacje. Zdalność mutacyjna jest orężem w walce o byt, podobnie jak zdolność adaptacyjna.
Mutacje biologiczne i społeczne
W przypadku ewolucji gatunku ludzkiego powstają nie tylko mutacje biologiczne, ale i społeczne. Mutacje biologiczne powstają ze względu na konieczność przystosowania się do zmian środowiska przyrodniczego, a społeczne pod wpływem zmian środowiska społecznego i z chęci przetrwania w nim. Mutacje społeczne polegają nie tyle na strukturalnych lub funkcjonalnych zmianach genetycznych, (chociaż to też może wystąpić jako efekt wtórny), co na zmianach sposobów zachowań, stylów myślenia, postaw, postrzegania sensu i celu życia, hierarchii wartości, relacji międzyludzkich itp.
O ile mutacje biologiczne tworzą się po bardzo długim upływie czasu, to społeczne pojawiają się dość szybko. Dlatego tak jest, że zmiany w biosferze i procesy przystosowania się do nich dokonują się o wiele wolniej niż w socjosferze. Dopiero od niedawna ludzie zaczęli coraz szybciej zmieniać swe środowisko przyrodnicze dzięki postępowi technicznemu i pod presją czasu. Toteż kiedyś może dojść do wyrównania tempa zmian w środowisku przyrodniczym i społecznym.
Żeby człowiek mógł sprostać tempu zmian i życia w środowisku społecznym, dyktowanemu przez zasadę akceleracji, powinien niezwłocznie adaptować się do zmian zachodzących w tym środowisku. Jednak nie da się tego łatwo zrobić, zwłaszcza, gdy są to zmiany radykalne. Ewolucja biologiczna nie przygotowała organizmu ludzkiego i psychiki do tak szybkich i istotnych zmian. Zdolność adaptacyjna jest ograniczona nie tylko ze względu na zakres i rodzaj zmian, ale też na czas ich następowania po sobie; zawsze jest pewien interwał retardacji, różny dla różnych osobników. Niektórzy ludzie nie mogą, nie potrafią, albo nie chcą dostosowywać się, a ich liczba wzrasta. Wskutek tego coraz częstszymi zjawiskami są: niedostosowanie się do aktualnych warunków życia społecznego i związane z tym choroby, przede wszystkim psychiczne (np. autyzm).
Adaptacja do środowiska
Problem dostosowywania się do środowiska społecznego, w szczególności kulturowego, rozwiązała w pewnym stopniu ewolucja biologiczna człowieka. Otóż powołała ona do istnienia w mózgu tzw. neurony lustrzane (zostały odkryte w latach 90. XX w. przez Giacoma Rizzolattiego, Leonarda Fogassi’ego i Vittoria Gallesego. Znajdują się w mózgach małp i ludzi, ale u ludzi jest ich o wiele więcej). Nazwano je tak, ponieważ odzwierciedlają one, jak lustro, czynności wykonywane przez innych ludzi, ich zachowania, a nawet uczucia. Dzięki tym neuronom mamy zdolność uczenia się i do adaptacji przez naśladowanie. Zdaniem Michaela Tomasella, stanowi ona podstawę dla kumulatywnej ewolucji kulturowej, czyli rozwijania przez kolejne pokolenia otrzymanego dziedzictwa kulturowego.
Marco Iacoboni napisał, że neurony lustrzane „są maleńkimi cudeńkami, które pozwalają nam jakoś przetrwać każdy dzień. Znajdują się w sercu tego, w jaki sposób poruszamy się przez nasze życia. Wiążą nas z innymi, mentalnie i emocjonalnie” (p. Mirroring People: The New Science of How We Connect with Others).
Tylko od drugiej połowy XX wieku, odkąd nastała era antropocenu, w wyniku różnych zawirowań społecznych - zmian sposobów produkcji, rewolucji technologicznych i społecznych, wojen, buntów, transformacji ustrojowych, ekonomicznych i ideologicznych, kryzysów gospodarczych, masowych transmigracji, dyfuzji kultur itp. - pojawiło się wiele społecznych mutacji człowieka.
Ci mutanci rywalizują ze sobą o dominację w społeczeństwie. Należą do nich: człowiek ekologiczny, ekonomiczny, marnotrawny, zabawowy, wirtualny, cyfrowy, konsumujący, rozrzutny, zegarowy i chciwy. Masowy przyrost terrorystów, fanatyków religijnych i politycznych, aferzystów, hipokrytów i oszustów świadczy o narodzinach nowych mutantów społecznych. Tacy ludzie byli dużo wcześniej, chyba od zarania ludzkości, ale nigdy nie występowali w skali masowej z wyraźną tendencją wzrostu i nie odgrywali tak wielkiej roli, jak obecnie.
Zbliża się przełom
Wiele zjawisk i symptomów wskazuje na to, że gatunek ludzki kończy cyrkulację po aktualnym zwoju spirali swojej filogenezy. I coraz szybciej, proporcjonalnie do tempa rozwoju cywilizacji i przyspieszania aktywności ludzi, zbliża się do momentu przełomowego.
Nie wiadomo, czy dojdzie do wymarcia (zagłady ludzkości), do przeskoku na kolejny zwój (na wyższy poziom rozwoju) i pojawiania się w konsekwencji bifurkacji bliżej nieokreślonej mutacji w postaci postczłowieka, czy do relatywnego powrotu do stanu wyjściowego - do człowieka małpopodobnego nie ze względu na wygląd, co na inne cechy.
Coraz szybsze i częstsze mutacje społeczne człowieka, kumulacja zmian w środowisku (szkodliwych dla zdrowia ludzi), osłabianie genomu w wyniku manipulacji genami (inżynierii genetycznej), malejąca zdolność przystosowawcza i rozrodcza, przybliżają moment przełomowy w ewolucji gatunku ludzkiego.
Wpływ zanieczyszczenia środowiska przyrodniczego na trwałość naszego gatunku nie budzi wątpliwości.
Ingerencja w genom ludzki, a zwłaszcza tworzenie organizmów transgenicznych, grozi poważnymi, nie do końca przewidywalnymi, konsekwencjami, przed czym przestrzegają uczeni.
Zdolność rozrodcza - nawet na ogół zdrowych osobników - zmniejsza się na razie w krajach wysoko rozwiniętych ekonomicznie i cywilizacyjnie (jednej z przyczyn bezpłodności upatruje się np. w piciu wody z butelek plastikowych, w wyniku czego do układu hormonalnego przedostają się ksenoestrogeny). Jednak w miarę globalizacji będzie ona szerzyć się również w innych krajach, gdzie przyrost demograficzny jest jeszcze bardzo wysoki.
Z różnych powodów zmniejsza się też zdolność przystosowawcza u ludzi. Warunkiem koniecznym do przeżycia gatunku i osobników jest zdolność do szybkiej adaptacji do zmian zachodzących w ich środowisku życia. To odnosi się w szczególności do gatunku ludzkiego. Ani siła człowieka, ani inteligencja nie gwarantują przeżycia w takim stopniu, jak jego potencjał adaptacyjny – zakres możliwości przystosowawczych (zdolność do przystosowania się do zmian jak największej liczby parametrów określających środowisko), elastyczność dostosowawcza i szybkość adaptacji.
Natura wyposażyła ludzi w określone potencjały adaptacyjne - jednych w większe, innych w mniejsze – dzięki czemu stworzyła im warunki do rozwoju w różnych sytuacjach. Jednak te potencjały wyczerpują się proporcjonalnie do liczby zmian w środowisku i z wiekiem ludzi. W trakcie ewolucji kurczą się one, mimo wyposażania organizmów ludzkich w różne sztuczne (techniczne) elementy wspomagania i substytuty dostarczane przez nowoczesne technologie i osiągnięcia nauki. Tak, jakby ludzkość od momentu pojawienia się została zaprogramowana przez naturę lub stwórcę na ściśle określony czas istnienia.
Bez względu na to, co ludzie wymyślą, albo wytworzą w wyniku rozwoju kultury, muszą przegrać w walce z naturą. Jednak świadomość tego smutnego faktu nie powinna skłaniać do rezygnacji z tej walki, ani kapitulacji. Instynkt samozachowawczy nakazuje czynić wszystko co można, by przeżyć. Pomaga mu w tym ewolucja społeczna i kulturowa, która wytworzyła specyficzne mechanizmy adaptacyjne i w ten sposób do arsenału narzędzi adaptacyjnych dodała kulturowe przystosowanie się.
Małpowanie orężem
Jednym z tych narzędzi jest naśladownictwo. Jeśli nie jest się w stanie pokonać wroga, to trzeba nauczyć się współżyć z nim na bazie kompromisu lub dostosowania się, między innymi wskutek upodobnienia się do niego i naśladowania go. A skądinąd, postęp cywilizacyjny, ogromny wzrost populacji, procesy globalizacyjne, nowoczesne systemy produkcji i zarządzania oraz podejmowanie działań proekologicznych i na rzecz uniknięcia konfliktu światowego wymuszają konieczność zgodnej koegzystencji i kooperacji coraz liczniejszych zbiorowości ludzi. A to wymaga rezygnacji z egocentryzmu i indywidualizmu oraz dostosowywania się jednostek do ogółu i jest sprzeczne z założeniami neoliberalizmu.
Dlatego w efekcie powszechnego naśladownictwa w sposób naturalny postępuje globalna uniformizacja, stereotypizacja i standaryzacja sposobów myślenia, postrzegania, bycia, wysławiania sie, zachowań, wartościowania, ubioru itd. Stereotypy i standardy narzucane są głównie przez jednostki lub grupy wiodące - dzierżące władzę polityczną, ekonomiczną, ideologiczną i religijną - a także przez jednostki charyzmatyczne i posiadające autorytet lub prestiż społeczny.
Naśladowanie samo w sobie nie jest czymś złym. Przecież służy przetrwaniu człowieka i jest potrzebne do tego, by się asymilować, zapewnić sobie bezpieczeństwo i uniknąć wykluczenia społecznego dzięki maskowaniu się i manifestowaniu swojej tożsamości z grupą, narodem lub społeczeństwem. Natomiast naganne i szkodliwe jest naśladownictwo bezkrytyczne i bezrefleksyjne, tj. takie, które pospolicie nazywa się małpowaniem, a więc zwykłe małpowanie z różnych powodów i dla różnych celów, czasami ze szkodą dla siebie, czyli po prostu głupkowate. (Zob. W. S., Dyskurs z małpą - medytacje o człowieczeństwie, w: „SN”, Nr 10, 2012). Takie naśladownictwo mam na myśli, mówiąc o transformacji czekającej gatunek ludzki w istoty małpopodobne.
Ta transformacja dokonuje się za sprawą kultury wbrew naturze, a więc w sposób sztuczny. Zwyczajem małp przebywających wśród ludzi jest naśladowanie gestów i zachowań człowieka. W przeciwieństwie do ludzi, naśladują człowieka nie bezinteresownie, lecz w celu uzyskania czegoś od niego. Robią to wtedy, gdy mają jakiś interes w bezpośrednim kontakcie z człowiekiem, a więc sporadycznie i w warunkach lokalnych. Pod tym względem są one mądrzejsze od małpujących ludzi.
Natomiast ludzie małpują bezustannie, coraz bardziej na skalę globalną, często bezinteresownie (bo „tak się robi”) i prześcigają się w małpowaniu, przekraczając granice własnej głupoty.
Sztuczne małpowanie rozwija się również za sprawą elit rządzących, które starają się jak najbardziej ogłupić ludzi - masy poddanych i zniewolonych na różne sposoby - żeby zapewnić sobie niezakłócone panowanie w wyniku skutecznej manipulacji nimi w zależności od koniunktury.
Małpowanie jest prostą konsekwencją ogłupiania i postępuje proporcjonalnie do stopnia głupoty. Naśladuje się przede wszystkim tych, których uznaje się za idoli, a raczej tych, których mass media kreują na nich. Często są to osobnicy, których nie powinno się publicznie pokazywać z wielu względów, a tym bardziej zachęcać do naśladowania ich debilnych zachowań, fasonów, stylów bycia, ubiorów i wypowiedzi urągających przyzwoitości, dobrego smaku i zdrowego rozsądku.
Substytucja idoli
W różnych okresach historycznych i ustrojach kreowano idoli (bohaterów): np. w średniowieczu - rycerzy (ludzi honoru), w renesansie - ludzi wszechwiedzy (odkrywców i wynalazców), w pozytywizmie - ludzi czynu, w kapitalizmie - biznesmenów, w socjalizmie - ludzi pracy (robotników i inteligentów zwanych „bohaterami pracy socjalistycznej”). Zawsze byli to ludzie solidni, prawi i etycznie nienaganni. Po prostu, warto było ich naśladować.
W dzisiejszych czasach na idoli kreuje się na siłę niegodziwców i oszustów zamiast rycerzy, nieuków zamiast ludzi wykształconych, nierobów zamiast ludzi czynu, cwaniaków i obiboków zamiast ludzi pracy, aferzystów i złodziejów zamiast biznesmenów, miernoty i nieudaczników zamiast fachowców oraz wszelkiego sortu łotrów zamiast ludzi prawych i spolegliwych.
Jeśli masy małpują takie kreatury, głównie za sprawą skomercjalizowanych mass mediów, to chyba nie należy się dziwić temu, że w społeczeństwie zaczynają przeważać i nadawać ton różne indywidua wyzbyte wszelkich skrupułów obyczajowych, pseudoartyści, fałszywi prorocy, fanfaroni polityczni, pospolici cwaniacy i dorobkiewicze wzbogacający się w sposób nieuczciwy, dewianci oraz męty społeczne. A będzie ich coraz więcej i to oni, wraz z manipulantami oraz małpopodobnymi masami, będą kształtować wizerunek społeczeństwa i decydować o jego jakości na kolejnym cyklu filogenezy gatunku ludzkiego.
Powrót do stanu wyjściowego
Jeśli pojawi się kolejny mutant gatunku ludzkiego w nowym cyklu ewolucji gatunku ludzkiego w postaci jakiegoś postczłowieka, to najprawdopodobniej będzie nim nie tylko głupi naśladowca, ale wtórny niewolnik, barbarzyńca i dzikus. To przypuszczenie potwierdzają liczne oznaki neoniewolnictwa, powszechnego zdziczenia i obskuranctwa, obserwowane codziennie.
Kilka lat temu napisałem: "Typowymi zjawiskami dla barbarzyństwa są: agresja, bandytyzm, bestialstwo, wandalizm, bezduszność, bezprawie, bezwzględność, brak kultury i ogłady, brak litości, skrupułów, okrucieństwo, brutalizacja, chamstwo, chuligaństwo i różnego rodzaju akty przemocy i terroryzmu. Obserwacja życia społecznego i doniesienia mass mediów potwierdzają hipotezę o stałym nasilaniu się tych zjawisk w naszych czasach.
Z agresją ma się teraz stale do czynienia od najmłodszych lat w rodzinach, placówkach oświatowych i opiekuńczych, zakładach pracy i w różnych miejscach publicznych. Bezmyślnie niszczy się nie tylko środowisko, ale co popadnie: drzewa, ogrodzenia, budynki, znaki drogowe, wiaty przystankowe, kosze na śmieci oraz wnętrza tramwajów, autobusów i pociągów; a celuje w tym rozwydrzona, znudzona, bezmyślna i nieodpowiedzialna młodzież.
Rośnie liczba napadów zagrażających zdrowiu i życiu, nawet bez powodu - ot tak, dla rozrywki; charakteryzują się one coraz większą bezwzględnością, brutalnością, okrucieństwem i brakiem zmiłowania. Zachowania się ludzi w różnych sytuacjach coraz bardziej oddalają się od kulturalnych. Bezmyślne okrucieństwo dotyka nie tylko ludzi, ale także zwierzęta. Grubiaństwo, wulgarność i chamstwo jest tak nagminne, że nie zwraca się na nie uwagi; stały się one jakby signum temporis, kanonem mody i normą społeczną". (W. S., Globalne dziczenie, w: „SN”, Nr 10, 2015).
Te cechy barbarzyństwa posiadają i manifestują ludzie niezależnie od ich pochodzenia, wykształcenia i pozycji społecznej.
Tak oto ewolucja człowieka zmierza do odrodzenia się starożytnego człowieka-barbarzyńcy, głupiego naśladowcy i istoty małpopodobnej. Możliwe, że taki mutant okaże się najlepiej przystosowanym do życia w przyszłym środowisku zdegradowanym przez postęp cywilizacji zachodniej - zdigitalizowanym, stechnicyzowanym oraz pełnym sztuczności i irracjonalności – i to on pozwoli jeszcze jakiś czas przetrwać gatunkowi ludzkiemu, przynajmniej do kolejnego momentu przełomowego.
Wiesław Sztumski
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1681
W państwach, oprócz legalnie wybranych władz, funkcjonują mafie, grupy lożopodobne, „układy”, „sieci”, podziemia, grupy nacisku (lobbyści) i inne nieformalne lub niejawne organizacje wyznaniowe i świeckie. Uzupełniają one jakby władzę oficjalną, stawiają się ponad nią, zazwyczaj kontrolują ją z ukrycia i dyktują, co ma robić, jakie prawa stanowić, na co wydawać pieniądze państwowe i komu przyznawać różne przywileje.
Od niedawna coraz większy wpływ na władze formalne wywierają też grupy, w większości nieformalne, działające jawnie. Są to coraz liczniejsze społeczności ludzi rozwydrzonych, roszczeniowych i szantażystów. Do tych ostatnich należą też terroryści, którzy są świetnie zorganizowani i zmilitaryzowani, a nawet utworzyli własne państwo aspirujące do sprawowania rządów nad światem.
Rozwydrzeni
Jedną z konsekwencji demokracji liberalnej rozumianej jako ustrój umożliwiający maksymalizację wolności, jest to, że ludzie coraz częściej pozwalają sobie manifestować ją w aktach samowoli. Czują się przy tym bezkarni, ponieważ prawo jest zbyt liberalne, wychowanie staje się coraz bardziej „bezstresowe”, tj. likwidujące rygory, a działania organów wymiaru sprawiedliwości nie nadążają za wzrostem przestępczości i są ograniczane przez różne ruchy „obrońców praw człowieka”. To wszystko sprawia, że rozwija się coraz większe rozwydrzenie społeczne.
Jednej z jego przyczyn upatruje się w niedostosowaniu społecznym, biorącym się z nieumiejętności dostosowania swoich ambicji, potrzeb i działań do możliwości wynikających z pozycji społecznej, do roli pełnionej w nim oraz do obowiązujących norm i zachowań. Drugą przyczynę stanowią cechy charakterologiczne i osobowościowe. U podstaw obu przyczyn leży przesadnie liberalne wychowanie, czynniki środowiskowe (społeczne) i warunki życia oraz brak chęci dostosowania się jednostek do ogółu. Innymi słowy, winy narastającego rozwydrzenia należy upatrywać tak w ustroju społecznym jak i w ludziach.
Rozwydrzenie jest formą protestu lub buntu przeciwko czemuś, głównie przeciw rygorom narzucanym z zewnątrz. Przejawia się ono w niezwykle swobodnym zachowywaniu się, biorącym się z braku hamulców i skrupułów moralnych oraz braku poszanowania ładu społecznego i uwzględniania interesów innych ludzi. A u jego podstaw leży wygórowany egocentryzm jednostek (egoszowinizm) – troska wyłącznie o interesy własne lub grup (partii), z którymi jednostki się utożsamiają. Rozwydrzenie społeczne narasta i szerzy się proporcjonalnie do rozwoju demokracji neoliberalnej, stopnia bezkarności i tolerowania jej ze strony innych ludzi.
Z jednej strony, regulacje prawne, podporządkowane nakazowi poszanowania godności i osoby ludzkiej, paraliżują działania służb powołanych do przestrzegania ładu społecznego, a z drugiej strony, hasło miłości bliźniego przyczynia się do litości nad tymi, którzy naruszają ład, a w konsekwencji – do akceptacji zaistniałych sytuacji rozwydrzenia.
Po pierwsze, bierze się to ze źle pojmowanej równości, jakoby w demokracji wszyscy byli równi, co jest jawnym fałszem, ponieważ są równi i równiejsi. (Jeśli są równi, to wobec prawa, chociaż też są coraz częstsze odstępstwa od tego - świadczy o tym chociażby ostatni przykład sędziego, który najzwyczajniej ukradł pieniądze w sklepie, ale sąd uniewinnił go, bo uznał, że nie ukradł, lecz „zabrał pieniądze przez roztargnienie”. Kuriozalnym przykładem jest też uniewinnienie pijanego syna prezydenta, bo sąd uznał, że nie był pijany, tylko znajdował się w stanie „pomroczności jasnej”).
A po drugie, ze źle rozumianej godności; nie każdy zasługuje na miano człowieka godnego. Przecież godność nie jest cechą wrodzoną, lecz nabywaną w trakcie życia, dzięki godziwym uczynkom i zachowaniom. Niestety, coraz więcej niegodziwców spotyka się w swoim otoczeniu. Propagacja rozwydrzenia grupowego (społecznego) jest na rękę różnym ruchom (partiom) opozycyjnym i anarchistycznym, żądnym zmian istniejącego ładu, ustroju, albo rządu, by ich przywódcy i aktywiści mogli dojść do władzy i przysłowiowego koryta. Są oni bezradni i bezsilni, ponieważ zazwyczaj brak im siły (potencjału politycznego) i przebicia społecznego.
Dlatego instrumentalnie wykorzystują rozwydrzonych, którzy są na tyle głupi, że nie wiedzą o tym i naiwnie ufają manipulantom oraz graczom politycznym - wierzą, że obiecywane „dobre zmiany” zmienią ich życie na lepsze jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rozczarowują się za późno, kiedy nie da się już cofnąć dokonanych („dobrych”) zmian, ani zaistniałej sytuacji politycznej. Ogłupiałym społeczeństwem rządzą głupi władcy, satrapy albo - posługując się terminologią Carlo Cippoli – „bandyci”, którzy żerują na naiwności rozwydrzonych. („Bandyta” to człowiek, który dąży do władzy wszelkimi sposobami, również per fas et nefas, by sam mógł odnosić z tego korzyści i nie dzielić się nimi z innymi ludźmi).
Rozwydrzeni są przydatni i władzy, i opozycji. Władzy, bo dzięki nim łatwo dzielić społeczeństwo i rządzić w myśl zasady „dziel i rządź”, a opozycji, żeby dać znać o swoim istnieniu i ewentualnie ugrać coś dla siebie, tzn. zbić kapitał polityczny. O ile można sobie jakoś stosukowo łatwo poradzić z rozwydrzonymi dziećmi za pomocą łagodnej perswazji albo drastycznego wymierzenia klapsa, to sprawa wcale nie jest taka prosta z rozwydrzonym tłumem dorosłych. Rozprawić się z nim można poprzez użycie metod siłowych, które nie są dobrze widziane w demokracji. A zatem, rządzący i opozycja znajdują się sytuacji klinczu („złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”), z którego nie udaje się znaleźć sensownego wyjścia.
Roszczeniowcy
Z jednej strony, do kształtowania i szerzenia się postaw roszczeniowych przyczyniają się hasła populistyczne głoszone przez różne partie i rządy w celu pozyskiwania dla siebie elektoratu i akceptacji społecznej. Efektem prób realizacji tych haseł - dawniej w ustrojach socjalistycznych, a obecnie w demokratycznych, rządzonych przez tzw. lewicę - jest nie tyle polepszenie doli ludu, tzn. ubogich, bezradnych lub niezadowolonych, co wzrost roszczeniowości.
Z drugiej strony, do propagacji takich postaw przyczynia się przyspieszony rozwój społeczeństwa konsumpcyjnego wskutek odpowiednich manipulacji dokonywanych za pomocą oddziaływań na świadomość i podświadomość, triki handlowe i reklamy (głównie telewizyjne), które wpływają na szerzenie się postaw konsumpcyjnych. Chodzi o to, by wzrosła konsumpcja wszelkich dóbr, a w szczególności dóbr jednorazowego, albo krótkotrwałego użytku (modnych i ekstrawaganckich), ponieważ to napędza produkcję i wzrost gospodarczy.
Posiadanie takich dóbr rzekomo nobilituje i stwarza pozory awansu społecznego i utożsamiania się z wyższymi warstwami społecznymi, przede wszystkim z tzw. celebrytami - wzorcami dla biednych i głupich. Biedota i niższe warstwy społeczne łudzą się, że posiadanie drogich i modnych gadżetów automatycznie czyni z nich jednostki elitarne, powszechnie podziwiane i godne naśladowania oraz posiadające prestiż i zrównuje je z nimi. W rzeczywistości elity oceniają takich ludzi jako głupców, którzy dali się nabrać oszustom i cieszą się jak dzieci z posiadania zabawek.
O ile postawy roszczeniowe można tolerować u dzieci, bo nie szkodzą społeczeństwu, to nie powinno się ich akceptować u ludzi dorosłych, którzy w wyniku infantylizacji w ciągu całego życia zachowują się jak dzieci, gdyż ich postawy roszczeniowe rodzą wciąż ostrzejsze konflikty, stresy, rozczarowania itp. negatywne zjawiska. A ponadto - co też ważne - szkodzą im samym, ponieważ chcąc kupować drogie „zabawki”, albo pracują ponad siły i w coraz szybszym tempie, często ponad realne możliwości swojego organizmu, co kończy się chorobą, albo kupują je na kredyt, którego nie są w stanie spłacić i bankrutują, bądź popadają w ubóstwo.
Powszechna infantylizacja, która objawia się chęcią posiadania modnych zabawek dla dorosłych (gadżetów) i postępuje proporcjonalnie do dojrzewania społeczeństwa konsumpcyjnego, jest siłą napędową gospodarki i to jest chyba jedyną jej zaletą.
Ale jakim kosztem odbywa się ten wzrost gospodarczy i jak długo będzie trwać? Przecież kiedyś musi osiągnąć wartość krytyczną. A co stanie się potem, nie wiadomo, ponieważ myślenie ekonomistów nie jest futurystyczne - jest ukierunkowane głównie na rozwiązywanie w najprostszy sposób problemów bieżących, a nie tych, które pojawią się w odległej przyszłości. Czy naprawdę ekonomiści nie potrafią znaleźć innego sposobu na wzrost gospodarczy i czy nie powinno się go przyhamować lub spowolnić zgodnie z ideą rozwoju zrównoważonego albo odpowiedzialnego?
Wzrost postaw roszczeniowych skutkuje rozczarowaniami coraz większymi i częstszymi, a w konsekwencji stresami i depresjami, które dotykają coraz więcej ludzi. Bowiem roszczeniowość nie jest już zjawiskiem jednostkowym ani sporadycznym, lecz regularnym i masowym, ponieważ obejmuje niemal wszystkie grupy zawodowe z osobna, a nawet wiele z nich na raz. Swoje niezadowolenie manifestują one w różnych formach protestów i strajków lokalnych, ostrzegawczych, albo głodowych. Jednak najostrzejszym i najdotkliwszym dla społeczeństwa i władzy jest strajk generalny, który ogarnia cały kraj, a przynajmniej wszystkie ważniejsze ośrodki przemysłowe i dziedziny usług, zakłóca prawidłowe funkcjonowanie państwa i w skrajnym przypadku powoduje paraliż władzy.
Władze, chcąc przywrócić ład lub uniknąć strat, godzą się w wyniku negocjacji na kompromis i w jakimś stopniu zaspokajają w miarę swych możliwości żądania roszczeniowców, nieraz wbrew poczuciu sprawiedliwości i ze szkodą dla innych grup zawodowych i ogółu społeczeństwa. Im słabsza i bardziej „demokratyczna” (populistyczna) jest władza, tym częściej i bardziej idzie na ustępstwa pod naciskiem roszczeniowców. Tym samym niejako zachęca ich do kolejnych roszczeń. Wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, a im ktoś więcej dostaje, tym więcej chce mieć. W konsekwencji postępuje niepohamowane potęgowanie się roszczeń i ustępstw, co grozi bankructwem państwa. Nie tak dawno miało ono miejsce w kilku krajach.
Szantażyści
W efekcie eskalacji rozwydrzenia i roszczeniowości, spośród ludzi wyjątkowo rozwydrzonych i roszczeniowych wyłaniają się ekstremiści w postaci różnych grup szantażystów. Domagają się oni różnych przywilejów, przede wszystkim płacowych, gdyż z pozycji skrajnego egoizmu i pychy wydaje im się, jakoby byli niezastąpieni i z tej racji wszyscy powinni padać im do nóg i realizować ich żądania (w wielu przypadkach mocno wygórowane i bezzasadne). Nie obchodzi ich to, że spełnienie tych żądań musi dokonywać się na koszt innych grup i krzywdzi resztę społeczeństwa. Szantażują władze i społeczeństwo, bo demokracja, którą kojarzą z samowolą, pozwala im na to, a ugrupowania opozycyjne i populiści wspierają ich. Przecież im gorzej dzieje w państwie i im więcej buntów, tym lepiej dla opozycji.
Szczególnym przypadkiem szantażu jest terroryzm polityczny. Terroryści stanowią specyficzne i ekstremalnie agresywne ugrupowanie szantażystów, którzy również chcą wymusić na rządach spełnienie swych roszczeń przez zastraszanie, ale nie tyle władców, co społeczeństwa. Różnią się od zwykłych szantażystów tym, że są uzbrojeni i działają skrycie, znienacka i nieprzewidywalnie, a ich akcje nie są wymierzone bezpośrednio w rządy, tylko w przypadkowo zgromadzonych ludzi w miejscach publicznych w celu zadania im jak największych strat – zabitych i rannych. Różni ich też od pospolitych szantażystów to, że dokonują aktów terrorystycznych poświęcając własne życie. Jest to czymś więcej od głodówki, która z reguły nie kończy się śmiercią.
Na koniec
1. Do najbardziej rozwydrzonych osobników należą zauroczeni (raczej ogłupieni) ideologią konsumpcjonizmu celebryci, nowobogaccy oraz ludzie, którzy obojętnie jak dorwali się do władzy i chcą odnosić maksymalne korzyści z tego w czasie sprawowania władzy. Do roszczeniowców należą głównie przedstawiciele tych zawodów, którzy najbardziej przyczyniają się do wzrostu dochodu narodowego i które na gruncie anachronicznego pojęcia pracy (pracuje, kto się najbardziej narobi, czyli zmęczy wysiłkiem cielesnym) wciąż jeszcze są specjalnie uprzywilejowani. Należą do nich w szczególności górnicy, których promował zwłaszcza poprzedni ustrój. A szantażyści rekrutują się przede wszystkim spośród rozwydrzonych i roszczeniowców, którzy działają przez zastraszanie.
2. Zjawiska rozwydrzenia, roszczeniowości i szantażu występują nie tylko w poszczególnych krajach, ale w skali międzynarodowej. Przykładem są choćby pseudouchodźcy. W większości są to ludzie młodzi, pełni sił, zdolni do pracy i niezagrożeni bezpośrednio działaniami wojennymi, ani prześladowaniem politycznym lub wyznaniowym. Wykorzystują konflikty zbrojne w swoich krajach lub w sąsiednich, albo nawet bardziej oddalonych, żeby podszyć się pod kategorię uchodźców lub emigrantów i w pełni korzystać z przysługujących im praw, przede wszystkim do życia za darmo (za zasiłki) w dobrobycie wypracowanym z wielkim trudem i kosztem wielu wyrzeczeń przez społeczeństwa tubylcze w krajach przyjmujących.
Znaczna większość z nich wcale nie chce integrować się ze społeczeństwami krajów, do których uciekają, w szczególności podporządkować się obowiązującym obyczajom, normom kulturowym i regulacjom prawnym. Jako nieznaczna mniejszość, ale hałaśliwa i fanatyczna, usiłują narzucać swoje normy obyczajowe, religijne i prawne, bardzo dalekie od tradycyjnych norm respektowanych w krajach przyjmujących. Jest to swoista dyktatura mniejszości etnicznych. Takie zachowanie rodzi uzasadniony bunt i awersję w stosunku do nich oraz sprzeciwianie się dalszemu przyjmowaniu ich. Brak wyjaśnienia, jakie realne i wymierne korzyści, głównie ekonomiczne, poza możliwością realizacji chrześcijańskiej filantropijnej zasady miłości bliźniego (tylko, dlaczego asymetrycznej, bo działającej w jedną stronę?) daje masowa imigracja takich osobników, która generuje ksenofobię i umacnia ją.
3. Rozwydrzeni, roszczeniowcy i szantażyści przejęli rolę elit w społeczeństwie i spychają je na margines. W wyniku wymuszania zmian tradycyjnych wzorców myślenia, zachowań i postaw modyfikują istniejący ład na swoją korzyść, albo burzą go. Elity, które zresztą ulegają przyspieszonemu procesowi degrengolady z różnych przyczyn, kierując się wygodnictwem i konformizmem, stosunkowo łatwo godzą się ze stopniową utratą wiodącej roli.
4. Władze i społeczeństwo nie powinny dawać się zastraszać przez coraz bardziej rozwydrzonych i roszczeniowych szantażystów. Trzeba położyć kres ich niekończącym się wygórowanym żądaniom. Ich groźby, chociaż efektowne, zwłaszcza w obiektywach kamer telewizyjnych, są w wielu przypadkach niepoważne i nierealne, jak np. szantaż lekarzy-rezydentów. Straszenie, że wszyscy lekarze wyjadą za granicę i nas nie będzie miał kto leczyć jest tak samo realistyczne, jak to, że wszyscy Polacy przestaną kupować masło, żeby wymusić obniżkę jego ceny.
A swoją drogą, co stoi na przeszkodzie, aby uzależnić (w formie umowy zawieranej przez studenta z uczelnią) możliwość bezpłatnego kształcenia się w państwowych uczelniach medycznych i zdawania egzaminu państwowego na lekarza od odpracowania w Polsce kilku lat po uzyskaniu dyplomu? Można to zastosować również do przedstawicieli innych deficytowych zawodów.
Wiesław Sztumski
* Ostatnio, w raporcie policji holenderskiej stwierdzono, że Holandia stała się „narkopaństwem”. (Holandia zaczyna przypominać „narkopaństwo”, a funkcjonariusze służb bezpieczeństwa nie mają wystarczających środków, by walczyć ze zorganizowanymi grupami przestępczymi – ostrzegł związek zawodowy holenderskiej policji” - https://www.tvn24.pl/wiadomosci-ze-swiata,2/holandia-ma-problem-z-przestepcami-policjanci-mowia-o-narkopanstwie,816830.html; 21.02.2018)
Rządzą tam gangi narkotykowe i policja jest bezradna w stosunku do nich. Trzeba zwiększyć liczbę policjantów o 2000 osób. To niczego nie da, bo liczba przestępców będzie wciąż większa od liczby policjantów. A odwrócenie tej proporcji jest nieprawdopodobne.