Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 10443
Trudno zdiagnozować przyczyny tego zjawiska, ponieważ ma ono podłoże psychologiczne, kulturowe, ekonomiczne, socjalne, polityczne itp. Dwulicowość nie jest cechą wrodzoną jak tzw. instynkty (chociaż „na siłę” można by ją wywodzić z instynktu samozachowawczego, lecz nabywaną w ciągu życia. Jest nade wszystko cechą indukowaną przez środowisko społeczne i wymuszoną przez kontekst społeczny.
Nabywa się jej w wyniku edukacji i socjalizacji, których celem jest przysposabianie jednostek do życia wśród ludzi i do ustanowionego porządku tak, żeby umożliwić im przetrwanie.
Niestety, to przysposabianie ma też złą stronę, ponieważ tworzy konformistów, którzy muszą żyć w zgodzie z przyjętymi standardami w społeczeństwie, często na przekór własnym przekonaniom i wartościom. A to wywołuje rozterki i konflikty wewnętrzne. Żeby przeżyć, trzeba umiejętnie maskować się, nie uzewnętrzniać swoich poglądów. Stąd współczesne społeczeństwo jest jednym wielkim korowodem karnawałowym przebierańców, teatrem masek, gdyż staliśmy się niewolnikami „piaru”.
Na ogół ludzie nie lubią, gdy krytykuje się ich i mówi się prawdę w oczy; wolą słuchać komplementów, albo fałszywych pochlebstw od dwulicowców-lizusów, aniżeli szczerego wytykania wad przez prawdziwych przyjaciół. Z drugiej strony, do obłudy zmuszają ludzi również warunki obiektywne. Wszak żyjemy w cywilizacji zakłamania, gdzie nakaz „Kłam, aby żyć” stał się imperatywem przetrwania.
Obłuda oceniana jest negatywnie, chociaż jest korzystna dla dwulicowców, gdyż zapewnia im pewien komfort psychiczny - pozwala unikać konfrontacji, konfliktów i stresów. Ponadto, niekiedy wynika z chęci zemsty na tych, którzy są obłudni w stosunku do nas i poza naszymi plecami oczerniają nas.
Skutki myślenia binarnego
Na ludzkie zachowania, postawy i postępowanie wpływa między innymi ich sposób myślenia. Od dawna na postępowanie ludzi wywierało wpływ myślenie binarne, na "tak" lub "nie". Jednak od czasów nowożytnych, w konsekwencji takiego myślenia wywodzącego się z dualizmu kartezjańskiego, nastąpił szybki wzrost dwulicowości.
Na gruncie tego sposobu myślenia, (charakterystycznego dla tradycji platońskiej), stworzono wiele sztucznych i prymitywnych podziałów, jak: myśli i zmysły, ciało i dusza, rzeczy i idee, materia i świadomość, treść i forma, istota i istnienie, itd. Na ich podstawie kreowano uproszczone, czarno-białe, obrazy świata, budowane często z elementów oderwanych od siebie i wykluczających się nawzajem.
Różne „binaryzmy” stworzone na „prawie wyłączonego środka” (tertium non datur) biorą się również z dwuwartościowej logiki Arystotelesa, która używana jest do naszych czasów.
Te „binaryzmy” wciąż jeszcze przeważają w kulturze Zachodu za sprawą tradycyjnej edukacji, osadzonej na kulturze platońsko-arystotelesowskiej i wywodzącej się z niej filozofii chrześcijańskiej.
W połączeniu z warunkami życia wynikającymi z postępu wiedzy i techniki, ekonomii neoliberalnej i ideologii konsumpcjonizmu, taki sposób myślenia przyczynia się do gwałtownego szerzenia się dwulicowości w skali masowej i globalnej.
Obłuda i zakłamanie nie są już zjawiskiem wyjątkowym ani godnym napiętnowania - stały się normą zachowań społecznych. Tylko na gruncie etyki tradycyjnej, uznawanej jeszcze przez przeważającą większość ludzi, można je traktować jak patologię społeczną i twierdzić, że współczesne społeczeństwo toczy choroba dwulicowości, która jest jakąś formą schizofrenii społecznej.
Rozdwojenie jaźni
Efektem dwulicowości jest rozdwojenie jaźni spowodowane miotaniem się między istotą biologiczną a społeczną, istotą jednostkową a stadną, między religijnością a świeckością, między ciałem a duszą - wraz ze wszystkimi negatywnymi konsekwencjami tego rozdarcia dla jednostek i zbiorowości. W końcu ludzie nie wiedzą, jakimi są istotami i jak w związku z tym mają się zachowywać i postępować.
Jedni – umownie nazywam ich „fundamentalistami” – idą na łatwiznę i prezentują skrajne poglądy na zasadzie dysjunkcji: uważają się wyłącznie albo za istoty biologiczne, albo za społeczne; albo za religijne, albo świeckie; albo cielesne, albo duchowe; albo egoiczne, albo stadne itd.
W ten sposób postępuje polaryzacja społeczeństwa nie tylko na przeciwstawne sobie, ale sprzeczne obozy – warstwy, grupy zawodowe itd. Każdy z nich chce dominować i dlatego zwalczają się nawzajem.
O ile w okresie stalinowskim głoszono fałszywą tezę, że wraz z rozwojem socjalizmu zaostrza się walka klasowa, to teraz prawdziwą zdaje się być teza, że wraz z rozwojem kapitalizmu, (czyli coraz bardziej wyrafinowanymi sposobami wyzysku), postępuje proces polaryzacji społeczeństwa i antagonizacja różnych ugrupowań „fundamentalistów”.
Możliwe, że jest to efektem celowej polityki „krupierów dziejów” (pisałem o nich w „SN”, Nr 3/11 -Krupierzy dziejów), którzy chcą za wszelką cenę utrzymać się przy władzy dzięki sztucznemu tworzeniu sprzeczności między ludźmi w myśl starej zasady Divide et impera!
Inni zaś – nazywam ich „zwolennikami złotego środka” – starają się godzić te skrajności, co chyba jest bardziej rozsądne, chociaż trudniejsze w praktyce. Trudność związana jest w mniejszym stopniu z człowiekiem w wymiarze jednostkowym aniżeli społecznym. Jednostce bowiem jest stosunkowo łatwo pogodzić swoje różne opozycyjne istoty we własnej świadomości i kierować się mniej lub więcej zrównoważonym postępowaniem w myśl „prawa włączonego środka” i „reguły złotego środka”.
Natomiast przeciwne są temu: środowisko społeczne i obecne mechanizmy funkcjonowania społeczeństwa. Wymuszają one na jednostkach jednoznaczne opowiedzenie się za jedną ze skrajności. A jednostki – dla świętego spokoju - ulegają tej presji. W związku z tym na zewnątrz manifestują postawy skrajne, (żeby przypodobać się ogółowi), a wewnątrz pozostają wierne swoim własnym poglądom. I tak z konieczności stają się dwulicowcami, albo hipokrytami kierującymi się regułą „Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. (O hipokryzji pisałem w „SN” Nr 8-9/14 - Szczerość nie popłaca? )
Wobec tego twierdzę, że wraz z rozwojem kapitalizmu nie tylko postępuje rozwarstwienie społeczeństwa (w granicznym przypadku atomizacja), ale i potęguje się dwulicowość jednostek, a także grup społecznych, instytucji i organizacji. Obłuda cechuje nie tylko poszczególnych ludzi, ale też organizacje, w jakich funkcjonują, w szczególności partie polityczne, grupy zawodowe, wyznaniowe itd. Dlatego mówi się o dwulicowości polityków, lekarzy, partii, kościoła, korporacji itd.
Świeczka i ogarek
Dwulicowość szerzy się coraz bardziej wśród katolików, na co zwrócił uwagę ks. Michał Olszewski na portalu Limanowa.in: „Przechodzimy w Polsce dużą zmianę mentalnościową na poziomie religijnym. Od masowego i czasem bezmyślnego chodzenia do kościoła, do świadomego zaangażowania serca w wiarę i duchową walkę toczoną na co dzień. Niestety, wielu z nas w tym procesie dojrzewania wiary i myślenia popada w duchową schizofrenię. Jedni, nie mogąc sobie poradzić z tym rozdarciem, w ogóle odchodzą z Kościoła, a inni próbują żyć na dwa fronty; w niedzielę na Mszę Świętą, a w tygodniu „hulaj dusza, piekła nie ma” - jak mówi inne ze starych powiedzeń. (…) Mam tu na myśli tych, którzy popadli w duchową schizofrenię, wybierając grzech jako „lifestyle”. Nie ma nic gorszego jak podwójne życie. Człowiek kończy się fizycznie, psychicznie i duchowo, nie wytrzymując obciążeń z tym związanych.”
Szkoda, że o tym „złym” kryjącym się w dwulicowości nie pamiętają na co dzień hierarchowie kościoła. To prawda - „nie ma nic gorszego jak podwójne życie”, ale w dzisiejszych czasach trudno żyć inaczej. Jednobiegunowość poglądów i postaw, która siłą rzeczy wiedzie do tak negatywnych zjawisk, jak nietolerancja, nacjonalizm, szowinizm, nienawiść etniczna, fundamentalizm itp. nie jest poprawna ani korzystna. A więc, nie należy kierować się nakazem biblijnym: „Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie”. Okazuje się, że można i tak się praktykuje z wielu względów. Natomiast służba tylko jednemu bogu prowadzi do tego, że jest się prawdziwym niewolnikiem sumienia. Trudno jest więc racjonalnie wytłumaczyć, uzasadnić i ocenić jako pożyteczną postawę jednobiegunową, do której nawołuje Kościół.
Dwulicowość i obłuda są efektem woli życia w zgodzie z innymi ludźmi i poszukiwania kompromisu dla zaistniałych konfliktów. Życia może nie najlepszego, ale za to najprostszego, dość wygodnego i skutecznego. Zaś prostomyślność i szczerość „do bólu” w stosunku do innych, czyli co na myśli, to na języku - często odbierana jest źle i wywołuje awersję lub agresję oraz chęć zemsty, ponieważ kojarzy się z poniżaniem, naruszaniem godności osobistej, albo z celowym ośmieszaniem. A tego nikt nie lubi.
Manipulacje elit
Szczerość nie popłaca, bo kreuje wrogów oraz rodzi sprzeczności i konflikty. To odnosi się również do uznawania jedynie słusznych myśli lub poglądów, przyjmowania skrajnych postaw i podejmowania jednostronnych działań.
Zmuszanie ludzi (mas społecznych) do postrzegania zjawisk zachodzących w społeczeństwie tylko w jednym wymiarze, albo aspekcie wygodnym dla elit dążących do przechwycenia władzy, jest typowym instrumentem manipulacji społecznej. W interesie tych elit leży bowiem tworzenie odpowiednich nastrojów i antagonizmów dotyczących różnych spraw.
Najłatwiej można je kreować na gruncie wiary religijnej. Bowiem im wyższą wartość posiada obiekt sporu, im bardziej jest abstrakcyjny i symboliczny (a w przypadku religii najwyższą, najbardziej abstrakcyjną i symboliczną wartością jest bóstwo) - tym bardziej długotrwały, ostrzejszy i trudniejszy do likwidacji wywołuje konflikt. Toteż elity władzy chętnie odwołują się do uczuć i symboli religijnych i celowo wykorzystują je, by wywołać niepokój społeczny i dzięki temu osiągać swoje cele polityczne. W ich interesie jest tworzenie i podtrzymywanie różnych „binaryzmów”.
Jednym z przykładów jest binaryzm w odniesieniu do grup społecznych i wyznaniowych. Z jednej strony, przeciwstawia się sobie organizacje polityczne i kościelne, a z drugiej - istotę polityczną człowieka (obywatela), jego istocie religijnej (wyznawcy religii).
O ile pierwsza opozycja: „organizacja państwowa- organizacja wyznaniowa” umożliwia translokację z jednej do drugiej organizacji, to druga opozycja: „obywatel-wyznawca” jest gorsza, ponieważ nie pozwala na to. Tu ostra linia demarkacyjna przebiega już nie na zewnątrz jednostek, ale wewnątrz każdej z nich. W tym wypadku człowiek musi jednoznacznie zdeklarować się, czy jest obywatelem, tj. homo politico, podporządkowanym prawodawstwu państwowemu, czy wyznawcą, tj. homo religiosus, czyli - jak się ostatnio wyraził papież Franciszek w przemówieniu w Parlamencie Europejskim - „osobą obdarzoną godnością transcendentną” i podporządkowaną nakazom kościoła, a nie państwa.
Ten wybór nie jest wcale łatwy, jak się na pozór wydaje. Rodzi on ogromne rozterki duchowe, emocjonalne, etyczne i prawne, z którymi wielu ludziom trudno się uporać.
W historii Polski kościół katolicki wykorzystywał taki binaryzm, żeby przeciwstawiać się zaborcom i okupantom i by kościół mógł sprawować „rząd dusz” ważniejszy od narzuconego narodowi „rządu ciał”. To wewnętrzne rozdarcie jednostek było wtedy uzasadnione. Jednak później już nie.
Po uzyskaniu niepodległości po I i II wojnie światowej należało integrować społeczeństwo w procesach odbudowy państwa i umacniania państwowości, a nie różnicować je i antagonizować. A tymczasem w czasach PRL – państwa niepodległego, uznanego przez ONZ – w latach 50. z ideą podziału jednostek na obywateli Państwa Świeckiego, respektujących prawodawstwo państwowe, czyli ludzkie, oraz obywateli Państwa Bożego, respektujących prawa boskie wystąpił kardynał Wyszyński: „Istnieje głęboka i nierozerwalna więź między prawem Bożym i prawem ludzkim. Prawo Boże czerpie swoje natchnienie z mocy, którą Ojciec niebieski włożył w naturę człowieka. [...] Prawo zaś ludzkie, stanowione przez ludzi, musi być zawsze wpisane w ramy prawa Bożego. Prawo ludzkie nie może być nigdy przeciwne prawu Bożemu. Gdyby było przeciwne, w sumieniu nie obowiązuje, przestaje bowiem być prawem, choćby uchwalone było przez wszystkie parlamenty świata. Nie jest prawem, gdy sprzeciwia się prawu Bożemu, prawu natury, prawu człowieka – dziecka Bożego, a zwłaszcza Chrystusowemu prawu miłości Boga i ludzi”. (A. Rastawicka, Polska racja stanu w nauczaniu Stefana kardynała Wyszyńskiego).
W tej wypowiedzi zawiera się apel o nieposłuszeństwo wobec własnego państwa i prawa stanowionego przez nie oraz wobec ustaw lub uchwał również innych państw, jeśli nie uzyskały akceptacji Watykanu. Chodziło o to, by kościół rządząc przeważającą większością naszego społeczeństwa skutecznie przeciwstawiał się państwu socjalistycznemu i sabotował je, mając na uwadze bardziej interesy własne i obce aniżeli narodu i państwa polskiego.
Licytacja na sumienia
Teraz też niektórzy nasi politycy chorzy na władzę („władzoholicy”) wykorzystują kościół katolicki do walki politycznej, przede wszystkim wyborczej, obiecując mu po ewentualnym zwycięstwie określone korzyści oraz umocnienie jego podupadającej pozycji.
Znowu, tak jak w czasach okupacji i faktycznego zniewolenia narodu, stawiają katolików przed dokonaniem zdecydowanego wyboru między uznaniem albo „praw stanowionych”, albo „praw naturalnych”, przed respektowaniem praw uchwalonych demokratycznie przez parlament, albo nierespektowaniem ich w przypadku niezgodności z sumieniem katolika bez ponoszenia odpowiedzialności prawnej. (Swoją drogą, bezsensowny, nielogiczny i mylący jest podział praw na „stanowione” i „naturalne”. Każde prawo jest stanowione przez kogoś – ludzi, albo bóstwa, i każde jest naturalne w zależności od tego, jak pojmuje się naturalność.) Co jest ważniejsze: sumienie religijne (obojętnie jak licznej grupy wyznawców), czy obowiązek obywatelski - respektowanie prawa określającego porządek społeczny zgodnie z wolą wszystkich obywateli? Nota bene, jest to zamiana zniewolenia – z państwowego czy obywatelskiego - na kościelne. Czyni się wiernych niewolnikami kościoła (zniewolenie zewnętrzne) i na dodatek, wskutek klauzuli sumienia - niewolnikami sumienia (zniewolenie wewnętrzne). W związku z tym nawołuje się lekarzy, pielęgniarki, nauczycieli, naukowców i przedstawicieli innych zawodów zaufania publicznego do bojkotu praw stanowionych przez państwo, czyli do nieposłuszeństwa wobec władzy, do swego rodzaju rokoszu. A to jest pierwszym krokiem na drodze do anarchizacji, buntu i obalania legalnego rządu. Nieważne, jakie szkody wynikają z tego dla obywateli oraz państwa. Byle dorwać się do władzy. Ciekawe byłoby, gdyby inne grupy wyznaniowe, których jest ich u nas ponad sto, chciały wzorem katolików kierować się w życiu i pracy swoimi sumieniami religijnymi – każda „na swój strój”. W państwie demokratycznym, szanującym „godność osoby”, mają przecież do tego prawo przynajmniej te kościoły, które zrzeszają wielu wiernych. To dopiero byłby małpi cyrk! Nie wiadomo, jak wtedy udałoby się wybrnąć z konfliktu sumień i ich licytacji - tyle klauzul sumienia, ile wyznań i bóstw. Sumienie wyznawców której religii należałoby uznać za ważniejsze? To jest na razie mało prawdopodobne, ale wskutek masowego napływu imigrantów z różnych obszarów religijnych może do tego dojść w nieodległej przyszłości.
Drugim przykładem jest „binaryzm” polityków. Z jednej strony kreują swój wizerunek ludzi moralnie nienagannych i „pełną gębą” pouczają o moralności, głównie chrześcijańskiej, a z drugiej strony dokonują przekrętów finansowych i zachowują się jak nieodpowiedzialni smarkacze na wycieczce szkolnej (np. tzw. afera hiszpańska, albo rozróba posła na lotnisku we Frankfurcie). Uczestniczą w nabożeństwach jako zagorzali katolicy, ale to nie przeszkadza im nagminnie i na co dzień grzeszyć przeciwko ósmemu przykazaniu ( „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”) i wypowiadać publicznie, nawet z trybuny sejmowej, kłamliwych opinii o swoich bliźnich (rywalach), czy zjawiskach społecznych.
Nie widzą nic złego w nie dotrzymywaniu obietnic wyborczych, ani w nieprzestrzeganiu siódmego przykazania („Nie kradnij”), gdy okradają podatników poprzez nieuczciwe przetargi, zmniejszanie swoich dochodów w zeznaniach podatkowych, nierzetelne rozliczanie kosztów, itp. Sprzeniewierzają się absolutnym standardom moralnym wywodzącym się z etyki chrześcijańskiej, kiedy w życiu kierują się standardami etyki relatywistycznej. Z jednej strony, głoszą konieczność rygorystycznego przestrzegania prawa, zwłaszcza przez zwykłych i biedniejszych obywateli, a z drugiej – bezkarnie dokonują relatywizacji i naginania prawa do swoich potrzeb, co łagodnie nazwali „falandyzacją”, gdy chcą uniknąć kary.
Jeśli uważają się za nieskazitelnych pod względem moralnym i prawnym, i chcą za takich uchodzić w opinii mas, to dlaczego zapewnili sobie bezkarność dzięki immunitetowi, którym posługują się jak różdżką czarodziejską, zawsze gdy naruszają przepisy prawa?
W państwie naprawdę demokratycznym nie powinno być wyjątków dla elit ani immunitetu – wszyscy mają być równi wobec prawa i jednakowo karani za przestępstwa i wykroczenia zgodnie z Art. 32 naszej Konstytucji. Chyba, że jak będzie trzeba, to nawet Konstytucję „sfalandyzują”. Byłoby to przejawem wyjątkowego relatywizmu, bezczelności i poczucia bezkarności elit politycznych, a zarazem ich dwulicowości. Innym przejawem ich zakłamania jest dwoistość standardów odnoszących się do patriotyzmu: pokazują się jako wielcy miłośnicy ojczyzny i chcą uchodzić za takich w oczach mas, ale to tylko maska, pod którą kryje się faktyczny antypatriotyzm. Przecież poprzez osłabianie instytucjonalnego ładu w ojczyźnie (łamanie prawa, niszczenie porządku społecznego, destabilizacja państwa oraz ośmieszanie go) - działają na szkodę państwa. Jednak za dorwanie się do władzy i koryta gotowi są zaprzedać się nawet wrogom swej ojczyzny i sprzeniewierzyć się swojemu narodowi, państwu i ideałom. Wiesław Sztumski 27 listopada 2014
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 5051
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6829
Postęp techniczny, przede wszystkim w obszarze nanotechnologii, materiałoznawstwa i elektroniki, wspomaga rozwój terapii i farmakologii w sposób wręcz niewyobrażalny kilkanaście lat temu. Niewiele organów nie da się przeszczepiać.
Chirurdzy wykonują cudowne i szalenie precyzyjne operacje, o jakich przedtem nikomu się nie śniło. Wytwarza się i stosuje nieprawdopodobnie doskonałe protezy z coraz trwalszych i elastycznych materiałów, sztuczne tkanki i organy, które prawie w pełni zastępują uszkodzone narządy, upodabniają się do nich i pozwalają ludziom ułomnym normalnie funkcjonować.
Wspaniale rozwija się również chirurgia prenatalna. Dzięki stosowaniu leków najnowszych generacji, które działają szybko i skutecznie, chociaż wywołują szkodliwe skutki uboczne, można długotrwale utrzymywać organizm w granicach parametrów typowych dla zdrowego człowieka. Jak się dowiaduje o nowych osiągnięciach medycyny, to aż serce rośnie, oczywiście (i na szczęście) w przenośni. Ale czy naprawdę jest się z czego cieszyć?
Postęp w dziedzinie medycyny jest coraz bardziej kosztowny. Produkcja wszelkich nowoczesnych protez, implantów i lekarstw wymaga rosnących nakładów finansowych. Ogromną część kosztów pochłaniają badania naukowe, które poprzedzają wynalazki, prototypy i produkcję masową. Wymagają one wciąż droższych materiałów, odczynników, aparatur, programów i angażowania do współpracy licznych multidyscyplinarnych, wysoce wykształconych, zespołów badawczych w charakterze podwykonawców.
Im więcej podwykonawców, tym wyższe są koszty produkcji. W związku z tym musi rosnąć cena sprzedaży nowych lekarstw, protez, itp. Tym bardziej, że pośrednicy między zakładami farmaceutycznymi a pacjentami, czyli właściciele sieci aptek, a nie Bogu ducha winni aptekarze*, żerując na ludziach chorych, ustalają horrendalne marże na leki, bo wiedzą, że chory jest w sytuacji bez wyjścia - musi kupić lekarstwo i zapłacić nie wiadomo ile, by wyzdrowieć, być sprawnym, albo utrzymać się przy życiu.**
Suplementy zdrowego rozsądku
Rynek farmaceutyczny jest niezwykle intratny i jednocześnie absolutnie odporny na kryzysy ekonomiczne i dlatego gwarantuje świetne profity. O jego zyskowności świadczy fakt fundowania przez koncerny farmaceutyczne różnych „wypasionych” imprez i egzotycznych wycieczek organizowanych dla lekarzy, by zachęcić ich do przepisywania pacjentom lekarstw wytwarzanych przez te koncerny. Pewnie taki sposób pozyskiwania klientów sowicie opłaci się.
Wartość rynku farmaceutycznego w Polsce wynosiła w 2103 r. 32, 9 mld zł, a wartość światowego rynku w 2010 r. szacowano na 897 mld USD. Nic dziwnego, że coraz więcej pojawia się aptek i producentów lekarstw i pseudolekarstw, zwanych dla zmylenia chorych „suplementami diety” - czyli leków pro psyche, a nie pro corpore. Jest to przykład jednego z wielu terminów wymyślonych przez producentów i reklamotwórców w celu ogłupiania ludzi.
W konsekwencji tego rośnie lawinowo wysyp farmaceutyków i mnóstwa ich odmian, różniących się nie tyle składem czy skutecznością, co nazwami i opakowaniami. Na marginesie, opakowania też są coraz wymyślniejsze i bardziej ozdobne, by lepiej rzucały się w oczy i przyciągały klientów, i dlatego droższe; a to też przyczynia się do wzrostu ceny leków - w końcu za wszystko płaci nabywca, nawet za urządzanie „polowania” na siebie!
Gwałtownemu przyrostowi nowych specyfików towarzyszy wycofywanie z produkcji i sprzedaży starych, chyba nie zawsze gorszych, ale za to lepiej sprawdzonych i może mniej szkodliwych. Niektóre z nich – np. antybiotyki - muszą być wycofywane, gdyż nie działają na nowe mutanty bakterii, ale co do innych - można mieć wątpliwości. W rezultacie tanich leków jest mało i będzie coraz mniej, a drogich jest więcej i stale będzie ich przybywać. A nowsze i droższe nie zawsze znaczy lepsze i skuteczniejsze.
Kogo stać na leczenie?
W przeciwieństwie do drastycznie rosnących cen lekarstw, realne zarobki ludzi tylko w nieznacznym stopniu wzrastają (zgodnie z krzywą Gaussa dotyczy to bardzo wąskiej grupy społeczeństwa - w Polsce około 650 tys. osób, których dochód miesięczny przekracza 7,1 tys. zł). Zarobki statystycznej większości albo nie zmieniają się, albo spadają wskutek oficjalnej lub ukrytej inflacji.
Według oficjalnych danych z 2013 r., w Polsce na 38,5 mln ludności przypadało prawie 7 mln osób żyjących w ubóstwie, z czego w skrajnym - 0,3 mln osób i w umiarkowanym - 6,6 mln osób. (Bank Światowy szacuje liczbę ludzi biednych w świecie na ponad połowę, tj. około 4 mld osób.) Do tego trzeba dodać progresywny rozziew między liczbą ludzi bogatych i biednych w skali lokalnej i globalnej: liczba biedniejących będzie wzrastać, a bogacących się maleć.
Stąd wynika dość pesymistyczny wniosek: coraz mniej ludzi w Polsce i na świecie będzie w stanie leczyć się i korzystać z najnowszych osiągnięć medycyny. Coraz trudniejszy jest dostęp do specjalistów pracujących w ramach powszechnych, zresztą przymusowych, ubezpieczeń zdrowotnych, ponieważ coraz mniej lekarzy uzyskuje specjalizacje - z różnych powodów. A ci, którzy przyjmują prywatnie, są bardzo drodzy.
Coraz mniej ludzi stać na wykupienie drogich lekarstw, protez i innych środków oraz usług medycznych (tomografia, rezonans magnetyczny, itp.). Usługi medyczne, głównie skomplikowane operacje chirurgiczne, są zbyt drogie dla zwykłego śmiertelnika, a ich koszt będzie wzrastać. Już teraz wielu pacjentów niezamożnych, zwłaszcza emerytów i bezrobotnych, nie realizuje recept nawet na leki refundowane, bo nie mają pieniędzy. Oni za sprawą państwa, które toleruje rozbój na rynku farmaceutycznym, zostali po prostu wykluczeni z dobrodziejstw powszechnej opieki zdrowotnej, jaką państwo powinno im zapewnić.
Takich ludzi wykluczonych będzie przybywać w szybkim tempie, proporcjonalnie do postępów medycyny i do złego zarządzania sprawami zdrowia. Zaistniała dość dziwna sytuacja: z jednej strony imponujące osiągnięcia medycyny, farmakologii i techniki, dzięki którym można uzdrawiać ludzi, utrzymywać ich przy życiu i zapewnić im w miarę dobre funkcjonowanie w społeczeństwie, a z drugiej strony - rosnące przeszkody, głównie finansowe, które coraz większej liczbie ludzi uniemożliwiają korzystanie z tych osiągnięć.
Wspaniałemu postępowi medycyny towarzyszą choroby i umieranie mas społecznych, które nie mogą korzystać z jego dobrodziejstw. W rzeczy samej, leczenie za pomocą leków nowych generacji - bardziej skutecznych i mniej szkodliwych ze względu na skutki uboczne - jak i zabiegi medyczne wspomagane najnowszą techniką, dostępne są dla ludzi zamożnych, a w przyszłości dla ludzi coraz bogatszych.
Rynek coraz większy
Wzrost konkurencji na rynku farmaceutycznym i na rynku usług medycznych z różnych przyczyn nie skutkuje obniżką cen, tak jak to ma miejsce w przypadku innych rynków. Przede wszystkim dlatego, że potrzeby konsumentów - zapotrzebowanie na leki i usługi medyczne - nie są i prawdopodobnie nigdy nie będą w jakimś momencie w pełni zaspokojone. Przeciwnie, one stale rosną, proporcjonalnie do postępu cywilizacyjnego.
I rosną z prostej przyczyny, gdyż efektem niepożądanym tego postępu jest wzrost tzw. chorób cywilizacyjnych, spowodowanych zanieczyszczeniem środowiska przyrodniczego, degradacją środowiska społecznego, akceleracją tempa pracy i życia, wzrostem czynników stresogennych, niewłaściwym odżywianiem się, itd.
Cierpią na nie niemal wszyscy ludzie w świecie i to nie na jedną z takich chorób, lecz na więcej.
W związku z tym będzie postępować zjawisko wielochorobowości nie tylko u ludzi starych, jak dotychczas. A skutkiem osiągnięć medycyny jest ogromny wzrost liczby ludzi, którzy od narodzin, a nawet od życia embrionalnego, utrzymywani są sztucznie przy życiu, niejako wbrew naturze.
Populacja ludzi rośnie gwałtownie - w ciągu ubiegłego wieku wzrosła ponad dwukrotnie od 3,2 do 7,1 mld osób - i nic nie wskazuje na to, żeby ta tendencja wzrostowa przyrostu demograficznego została zahamowana. Ale w przeważającej większości ta populacja składa się z ludzi chorych i ułomnych, czyli z aktualnych i potencjalnych konsumentów funkcjonujących na rynku farmaceutycznym i medycznym.
Niestety, ludzie będą coraz bardziej chorowici. Po pierwsze, urodzenie się w zdegenerowanym środowisku to większe prawdopodobieństwo choroby - proporcjonalnie do stopnia degeneracji środowiska.
Po drugie, zgodnie z determinizmem genetycznym, chore pokolenia będą wydawać na świat potomstwa coraz bardziej chorych osobników; do utrzymania ich przy życiu potrzebne będą wciąż nowe leki, bo starsze, czyli wcześniej stosowane, okażą się nieskuteczne.
Odpowiednio do tempa wzrostu populacji (przyrostu demograficznego) będzie rosnąć liczba chorych, wymagających coraz bardziej kosztownego leczenia i zapełniających poczekalnie w przychodniach medycznych oraz wydłużających kolejki do gabinetów lekarskich.
Zamiast selekcji naturalnej
Możliwe, że bariera finansowa na drodze do korzystania z usług medycznych jest skutecznym środkiem likwidacji kolejek. Ale nie o to chodzi, tylko o ułatwienie szybkiego kontaktu ze specjalistą. To jest inaczej, aniżeli na przykład na rynku samochodowym, gdzie średnio zamożna rodzina kupuje przeciętnie dwa samochody na kilka lat. W pewnym momencie wszyscy potrzebujący mają więc auta i na rynku występuje nadwyżka podaży w stosunku do popytu. Żeby sprzedać kolejne auta znajdujące się na rynku, trzeba obniżać ich cenę i zachęcać do kupna nowych egzemplarzy, stosując różne wyprzedaże nawet po cenie niższej od ceny produkcji, kredyty itp. środki marketingowe.
Czegoś takiego nie ma i nie może być na rynku farmaceutycznym, gdzie chorzy i lekarze czekają z utęsknieniem na nowe leki. Także na rynku medycznym - trudno tutaj o nadprodukcję, jeśli kształcenie lekarza musi trwać około pięciu lat, a specjalisty około dziesięciu lat, w związku z czym przyrost liczby lekarzy będzie coraz bardziej opóźniony w stosunku do przyrostu ludzi potrzebujących ich pomocy.
Czy słyszał ktoś o wyprzedaży po obniżonej cenie usług medycznych i farmaceutyków, albo o ich sprzedaży posezonowej lub ratalnej? Nic z tego. Tu rządzą zgoła inne prawa marketingu i biznesu - prawa oparte na żerowaniu na ludzkim nieszczęściu i cierpieniu. Co z tego, że tworzy się i stara się upowszechnić różne wzniosłe idee humanizmu religijnego, albo świeckiego oraz kanony postępowania moralnego i kodeksy etyczne dla lekarzy i farmaceutów; że głosi się piękne hasła o szacunku dla godności każdego człowieka bez wyjątku i o ochronie jego życia, o empatii i pomocy chorym?
Ot, piękne to i szumne wypowiedzi, rodzące złudną nadzieję u biednych i cierpiących, a w istocie frazesy w świecie, gdzie górowanie komercji nad uczuciami ludzkimi nakazuje wykorzystywać każdego, ile się da. A najłatwiej i najbardziej można wyzyskać biednych, słabych i chorych.
Wcześniej obowiązywała biologiczna zasada selekcji naturalnej: „Przeżywają osobniki najzdrowsze i najsilniejsze”. Teraz ona się nie sprawdza, ponieważ dzięki postępowi medycznemu może przeżyć nawet najsłabszy i najbardziej chory pod warunkiem, że będzie się leczyć. Dlatego w zamian obowiązuje ekonomiczna zasada doboru: „Przeżywają osobniki najbogatsze, których stać na leczenie”. Reszta niech zdycha w zachwycie nad osiągnięciami współczesnej medycyny i w majestacie wielkich ideałów humanizmu, propagowanych przez chrześcijaństwo i cywilizację Zachodu. Wiesław Sztumski
7 kwietnia 2014
* O ich misji społecznej mówiła prof. Maria Szyszkowska w wywiadzie zamieszczonym w „SN” Nr 1, 2010 - Nadzieja w aptekarzach **O bezwzględnej i pasożytniczej klasie pośredników pisałem w „SN” Nr 11, 2013.- Powszechne pośrednictwo, czyli nowa klasa wyzyskiwaczy)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2742
Potęga imponderabiliów i mitów związanych z nimi
I staję do walki, tak jak poprzednio, z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partyj i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści.(1)
Imponderabiliami nazywa się sensorycznie nieuchwytne, obiektywnie niewymierne, abstrakcyjne i niedające się wyobrazić rzeczy, zjawiska lub sprawy, ważne pojęcia, ideały, uczucia, wartości etyczne, normy moralne, cechy ludzkie oraz różne elementy kultury i tradycji. Należą one do świata mentalnego. Są wymysłem ludzi i zawdzięczają im swoje istnienie, ale wyobcowują się od nich i jako produkty alienacji oddziałują zwrotnie na swych twórców - na ich działania, zachowania, postawy, poglądy, uprzedzenia i przekonania, które wpływają na obroty spraw i przebiegi zdarzeń.
Zazwyczaj, ludzie uprzedmiotawiają je, by mogli sobie bodaj wyobrazić je w jakiejś postaci. Wskutek tego są przekonani o realnym istnieniu imponderabiliów w świecie zmysłowo postrzeganym i przypisują im nawet cechę sprawstwa. Dlatego sądzą, że mogą być przyczynami sprawczymi tego, co zachodzi w przyrodzie i społeczeństwie, w dziejach świata i życiu ludzi. Przez to znaczą one wiele i są cenne. „Bardzo to bogata kategoria: nastroje społeczne, samopoczucie zbiorowe, morale, typowe przyzwyczajenia, resentymenty, frustracje, masowe znudzenie, powszechne rozczarowanie, entuzjazm, apatia i wiele innych. Intuicyjnie zdajemy sobie sprawę z ogromnej wagi takich czynników w naszym życiu codziennym, a także w procesach społecznych i historycznych największej skali.”(2)
Imponderabilia to nieuchwytne, ale wszechmocne czynniki, takie jak sentyment, opinia publiczna, dobra wola, sympatia itd. Do imponderabiliów zalicza się następujące wyrażenia: Bóg, honor, ojczyzna, patriotyzm, suwerenność, wolność, sprawiedliwość, równość, miłość, nienawiść, lęk, rasizm, ksenofobia, ekologizm, patriotyzm, prawdomówność, uczciwość, historia itp.
Szczególną kategorię imponderabiliów stanowią mity (ubarwione zmyślonymi szczegółami opowieści, albo fałszywe mniemanie o kimś lub o czymś uznawane bez dowodu) i złudzenia (nierealne marzenie lub wyobrażenie o kimś lub o czymś).
Rola imponderabiliów jest ambiwalentna. Z jednej strony, przyczyniają się do kształtowania lub umacniania pozytywnych cech ludzi, więzi społecznych, tożsamości narodowej lub państwowej, solidaryzmu społecznego, synergii działań na rzecz dobra wspólnego i zobrazowania wizji. Dlatego powinno się je utrwalać w kulturze oraz w świadomości mas.
A z drugiej strony, stosowane są dla celów niegodziwych i straszenia mas przez różnej maści manipulantów i oszustów (kapłanów, reklamiarzy i polityków), jak i przez różne instytucje państwowe i samorządowe i organizacje społeczne (kościoły, parlamenty, rządy, partie polityczne, związki zawodowe, środki przekazu masowego). Wskutek tego, przyczyniają się do dychotomicznych i antagonistycznych podziałów ludzi i dezintegracji społeczeństwa.
Na dodatek, imponderabilia stały się swoistymi „towarami powszechnego użytku” i środkami płatniczymi - pieniędzmi i obligacjami bez pokrycia - którymi możnowładcy, rządy, liderzy partii itp. płacą za wierność i służalczość elektoratu („łapówki wyborcze”) oraz jego wiarę w ich kłamstwa. Powodzenie handlu imponderabiliami zależy do tego, jak skutecznie uda się ogłupić ludzi, czyli przekonać o tym, że faktycznie istnieją imponderabilia obdarzone mocą sprawczą, które mogą przekształcać się w obiekty materialne, także spersonifikowane, albo że można je ziszczać.
Wiele imponderabiliów udaje się uprzedmiotawiać i uosabiać. Są one najgroźniejsze, ponieważ za ich pomocą najbardziej tumani się ludzi. Najgorzej, gdy słowo, zwłaszcza pustosłowie, stanie się ciałem.
Od dawna kupczy się imponderabiliami. Są towarami, chętnie nabywanymi i łatwo sprzedającymi się. Nie trzeba ich magazynować, ważyć, mierzyć ani udzielać gwarancji. Wiedzieli o tym kapłani różnych wyznań, którzy uprawiali (i nadal uprawiają) symonię, czyli świętokupstwo – handel godnościami i tytułami kościelnymi, sakramentami, święceniami, zbawieniem wiecznym, zmartwychwstaniem, odpustem grzechów, pokropkiem itp. Kupczenie nimi bogaci tych, którzy wykorzystują naiwność i głupotę wiernych. Nie tylko kapłani to robią. Monarchowie też sprzedawali imponderabilia w postaci tytułów książęcych i szlacheckich i innych godności państwowych. (Imponderabilia stosuje się w języku reklamy, ale pośrednio, bo tylko w formie urzeczowionej lub spersonifikowanej, a więc rzucającej się w oczy i uszy i łatwo zrozumiałej).
Politycy w wielu krajach posługują się aktualnie najczęściej imponderabiliami takimi jak „demokracja”, „suwerenność”, „wolność” i „sprawiedliwość”, które najłatwiej wpadają w uszy, gdyż wyrażają to, czego wciąż ludziom brakuje i chyba nigdy nie uda się ziścić. Im bardziej te imponderabilia wydają się być blisko urzeczywistnienia, tym więcej pojawia się przeszkód, które odsuwają ich realizację w siną dal.
Odnosi się wrażenie jakoby większość imponderabiliów była ponadhistoryczna, ponieważ powtarzana w różnych ustrojach i epokach. Może dawniej tak było, ale nie w naszych czasach, kiedy powtarzają się tylko ich nazwy, ale nie treści. Dochodzi już do tego, że w wyniku relatywizmu semantycznego, upolitycznienia i upragmatycznienia znaczą one coś diametralnie innego niż jeszcze nie tak dawno temu. Ich liczba i doniosłość zmieniają się wraz z ewolucją społeczną, nowymi warunkami życiowymi i modą.
U nas słownik imponderabiliów używanych przez polityków aktualnie rządzącej partii oraz ich sympatyków wzbogacił się o jeszcze inne wyrażenia: „dobra zmiana”, „demon postępu” i „gender”.(3) Te i podobne słowa - nieustannie powtarzane w środkach masowego przekazu, na spotkaniach przedwyborczych, w parlamencie i wywiadach - zapadają coraz bardziej w świadomość masowych odbiorców. Używane są, jak zaklęcia, przenikają do języka potocznego i zaśmiecają go, jak dawniej tzw. nowomowa.
Komunikaty formułowane za pomocą imponderabiliów są bardziej skuteczne aniżeli za pomocą wyrażeń merytorycznych, ponieważ są powabne, tym więcej, im bardziej są zagadkowe i łatwiej rozpoznawalne przez tzw. masowych (niezbyt dobrze wykształconych) adresatów. Podobnie, ufają oni łatwiej wypowiedziom nieracjonalnym, emocjonalnym i szokującym niż racjonalnym i poważnym. W ten sposób zmusza się masy do utraty kontaktu z rzeczywistością. Odwraca się ich uwagę od spraw żywotnych i kieruje na sprawy błahe i ku obłokom. Niech sobie bujają w nich, ile dusza zapragnie. Dzięki temu masy podwładne mają w głowie przede wszystkim niebo, a Ziemię - w części ciała poniżej pleców. I o to głównie chodzi. Niech elity rządzące (to słowo nie pasuje do teraźniejszych łże-elit) zajmują się sprawami ziemskimi i przyziemnymi – robieniem kariery, obsadzaniem lukratywnych stanowisk, bogaceniem się, zabezpieczaniem dobrobytu rodzinie i kolesiom itp.
W naturze człowieka leży samookłamywanie się, marzenie i łudzenie się nadzieją realizacji tego, czego bardzo oczekuje. To w pewnym stopniu aktywizuje do podejmowania odpowiednich czynności w celu spełnienia oczekiwań, a także pomaga przetrwać trudne momenty w życiu. Dlatego ucieczka od rzeczywistości jest czymś dobrym, byle tylko nie za bardzo, nie na długo i by była kontrolowana przez świadomość. Jest również źródłem nieszczęść, kiedy powoduje rozczarowania.
Na gruncie złudzeń wyrastają mity o imponderabiliach. Ludzie wytworzyli je i faktycznie stali się ich niewolnikami. Najpopularniejsze są mity o demokracji, wolności, sprawiedliwości, suwerenności, silach nadprzyrodzonych, bezpieczeństwie, dobru wspólnym, postępie, obietnicach i kreacji swojego losu.(4) Opiszę krótko tylko kilka z nich.
• Mit demokracji. Mit ten wywodzi się z demokracji bezpośredniej w starożytnych Atenach, gdzie wszyscy uprawnieni obywatele uczestniczyli w podejmowaniu ważnych uchwał. Było to możliwe w czterdziestotysięcznym mieście. Tę formę demokracji wciąż uznaje się za najlepszą w dziejach. W wyniku ogromnego wzrostu populacji w miastach i krajach coraz bardziej przechodzi się od demokracji bezpośredniej do pośredniej. A im więcej ludności w danym kraju, tym bardzie zdegenerowana forma demokracji. Mimo to, „demokrację w ogóle” uznaje się przeważnie za najlepszy ustrój polityczny, jaki ludzie wymyślili, wbrew temu, że coraz więcej ludzi światłych doszło już do wniosku przeciwstawnego, że jest to ustrój najgorszy, bo każdy głupek może rządzić, jeśli uzyska przewagę choćby jednego głosu w wyborach parlamentarnych, w których przeważnie uczestniczy coraz mniejszy procent społeczeństwa.
Słowo „demokracja” funkcjonuje jak zaklęcie, które likwiduje wszelkie sprzeczności i problemy społeczne i zapobiega szerzącemu się złu. Jedni wiążą z nią wielkie nadzieje, inni boją się jej. Gdzie jeszcze jej nie ma, próbuje się narzucić ją siłą, by uszczęśliwić ludzi często wbrew ich woli. Mit demokracji, obojętnie jakiej, ale mamiącej o panowaniu ludu lub większości rozumnych obywateli, nie ma racji bytu w warunkach neoliberalizmu i pod rządami „sprawiedliwych inaczej” – pazernych, przemądrzałych i bezczelnych samowładców. Wskutek tego lud nie jest już władzą w państwie, lecz znalazł się w jej niewoli. Nazwa „demokracja” stała się etykietką dla rządu dyktatorów. Naprawdę rządzi mniejszość głupich pod wodzą cwaniaków, kłamców i despotów.
• Mit wolności. Dążenie do wolności leży w naturze człowieka. Każdy chce być wolny w jak największym zakresie i stopniu. Jest ona tak wielką wartością, że dla niej jest się skłonnym złożyć w ofierze swe życie. Toteż wolność stała się hasłem i urosła do rangi mitu rozwijanego przez ustroje demokratyczne i liberalne. Tymczasem dążeniu do wolności towarzyszy tendencja do ograniczania jej i zniewalania na wiele sposobów. W „wolnym świecie” stajemy się niewolnikami rządzących, techniki, mody, PR-u, reklamy, pieniądza, czasu, przestrzeni społecznej, organizacji i instytucji.
• Mit sprawiedliwości. Cokolwiek rozumie się przez sprawiedliwość, (przyznanie każdemu należnego mu prawa, przestrzeganie zawsze i w stosunku do każdego tych samych norm etycznych prawnych), ludzie domagają się sprawiedliwego, jednakowego dla każdego, postępowania przy ocenie i ferowaniu wyroków. Tymczasem w realnych sytuacjach, spotykają się z coraz większą niesprawiedliwością. Stosowanie prawa jest wybiórcze, wyroki sądowe są stronnicze, a oceny ludzi są dalekie od prawdy i nieobiektywne. Co gorsze, jest tak nawet, kiedy rządzi partia „Prawo i Sprawiedliwość” - partia, która zniszczyła system sprawiedliwości w wyniku całkowitego upolitycznienia go.
• Mit obietnic bez pokrycia. Nierealne obietnice składają politycy nazywani demagogami lub populistami. Są to obietnice chwytliwe, wychodzące naprzeciw oczekiwania większości społeczeństwa, składane w celu zdobycia poparcia. Ludzie żywią się nadzieją na ich spełnienie, nawet wówczas, gdy jest ona złudna i znikoma. Chętnie wysłuchują obietnic i wierzą w ich spełnienie, jeśli składają je osoby cieszące się powszechnym zaufaniem - przedstawiciele rządu i samorządów, liderzy partyjni, lekarze, nauczyciele i kapłani, i jeśli dotyczą one znaczącej poprawy ich zdrowia i dobrobytu. Niestety, coraz częściej, padają ofiarami ich oszustów i kłamców. Nie wiedzą, że im większe obietnice, tym mniejsze prawdopodobieństwo ich realizacji. Najbardziej dają się nabierać na obiecanki w postaci imponderabiliów.
• Mit suwerenności. Mit ten dotyczy suwerenności politycznej, ekonomicznej i kulturowej. Przez suwerenność rozumie się możliwość rządzenia krajem, niezależnie od jakichkolwiek czynników zewnętrznych. „Prawnicy, filozofowie, politycy oraz teoretycy porządku międzynarodowego zgadzają się na ogół, iż polityczna suwerenność, podobnie jak terytorium czy społeczeństwo, należy do podstawowych cech podmiotowości państwa.” (5) Jest ona wartością porównywalną z patriotyzmem.
Ograniczenie suwerenności odczuwa się jak zamach na wolność, niezależność i podmiotowość. Dlatego broni się przed tym, jak tylko się da. Nie zważa się na to, że suwerenność absolutna jest takim samym pustosłowiem, jak absolutna wolność. Faktycznie, zawsze i wszędzie – oprócz świata pomyślanego – ma się do czynienia z suwerennością względną i stopniowalną. Zmniejsza się ona proporcjonalnie do wzrostu oddziaływań wzajemnych z innymi krajami, zależności od nich, współpracy z nimi (przede wszystkim gospodarczej), przenikania się kultur i tradycji, przemieszczania się i mieszania grup etnicznych oraz postępującego neokolonializmu. A więc w miarę postępowania globalizacji, federalizacji, transmigracji, multikulturowości, neokolonializmu, mieszania się ras i narodów, zaniku granic i rynków lokalnych oraz krępowania rządów umowami międzynarodowymi i prawem międzynarodowym.
Te procesy są już na tyle zaawansowane, że stały się nieodwracalne, czy to się komu podoba, czy nie. W zglobalizowanym świecie nie ma miejsca na izolacjonizm. W związku z tym, realna suwerenność będzie zanikać aż stanie się wspomnieniem dawnych czasów.
Już teraz łatwo daje się zauważyć dość szybko postępującą redukcję suwerenności państw i zaciekły opór ze strony konserwatystów i tradycjonalistów, którzy zostali pozbawieni jednego z ważnych narzędzi manipulacji społecznej. Mit suwerenności rozwiał dyktat USA - jedynego samozwańczo uznanego przez siebie mocarstwa za „policjanta świata” (6) – które stosuje drakońskie kary w postaci „sankcji” lub interwencji zbrojnej w stosunku do państw nie aprobujących polityki, interesów i wartości USA i próbujących bronić własnych interesów i wartości. Przykładów na to jest wystarczająco wiele: Nikaragua (1912-1933), Haiti (1915), Korea (1950-1953), Egipt (1956), Liban (1958), Kuba (1961), Wietnam (1961-1975), Dominikana (1965), Iran (1980), Liban (1983), Grenada (1983), Libia (1986), Panama (1989), Zatoka Perska (1991), Somalia (1992), Haiti (1995), Bośnia (1995), Sudan (1998), Jugosławia (1999), Irak (2003-2011), Libia (2011) i Afganistan (2001-2021). (7)
Te napady, inwazje, i interwencje militarne prowadzone były pod pretekstem uczenia i obrony demokracji oraz walki z komunizmem i terrorystami. Faktycznie chodziło o dominację USA, narzucanie swoich porządków, okupację, zmiany nieposłusznych rządów, zasoby naturalne i zdobycie ważnych miejsc strategicznych dla instalacji baz wojskowych. Niektóre inwazje były sprowokowane za pomocą odpowiednich inscenizacji jak na przykład oskarżenie Iraku o posiadanie broni masowego rażenia, wyprodukowanie zarodków wąglika i związki z Al Kaidą,(8) masakra we wsi Račak w Serbskiej Autonomicznej Prowincji Kosowo i Metohija w 1999 r., zabójstwo demonstrantów na Majdanie w 2014 r. i użycie broni chemicznej w Chan Szajchun i Dumie na przedmieściach Damaszku w 2017 r. i 2018 r.(9)
Przywódcy polityczni USA i Zachodu, wywijając groźnie sankcjami, zapomnieli o tym, że każdy kij ma dwa końce. Wkrótce okazało się, że sankcje przeciw Rosji odbiły się bardziej niekorzystnie na krajach, które je stosują. Oprócz tego, sankcje te przyczyniają się do wzrostu determinacji i odporności na nie. W czasie II wojny światowej, żołnierze sowieccy mówili o Niemcach: „Oni nas jebut, a my krepniem” (Oni nas są je***ą, a my stajemy się silniejsi).
• Mit dobrej zmiany. Wyrażenie „dobra zmiana” pojawiło się w języku polityki w maju 2015 roku w czasie prezydenckiej kampanii wyborczej jako frazes ówczesnego kandydata Andrzeja Dudy.(10) „Dobrej zmianie” można przypisywać wiele treści i różnie ją interpretować. Słowo „dobra” sugeruje, jakoby aktualna sytuacja była zła i wymagała naprawy przez „dobrą zmianę”. Jeśli to prawda, to nikt mądry nie powinien być przeciw niej.
Realizatorem tej zmiany jest rząd nominowany przez Zjednoczoną Prawicę. A więc, kto jest przeciw tej zmianie, ten jest przeciw rządowi i państwu, które reprezentowane jest przez rząd – jest przeciw Polsce. Dlatego przeciwnicy dobrej zmiany nie są patriotami. „Dobra zmiana”, która miała jednoczyć społeczeństwo w celu realizacji dobra wspólnego, spowodowała jego podziały na dwie wrogie części – kto nie z nami, ten przeciw nam, na „lepszy i gorszy sort” oraz na mądrych, którzy są za czymś lepszym i głupich, którzy tego nie chcą.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że realizacja „dobrej zmiany” rozczarowała, bo dobrem wspólnym okazało się dobro wybrańców należących do kasty „lepszego sortu”. Spowodowała wiele szkód, strat oraz wzrastające niezadowolenie większości trzeźwo i krytycznie myślącego oraz oszukiwanego społeczeństwa. Toteż krytycy i przeciwnicy „dobrej zmiany” nazywają ją „dojną zmianą” i „podłą zmianą”.
Mają rację, bo na „dobrej zmianie” nie tyle zyskali ludzie żyjący w ubóstwie, co partyjni kolesie. Jedni i drudzy stanowią niewielki procent społeczeństwa. Tak samo, jak na populistycznych dodatkach „plus”, o których huczy reżimowa telewizja, że wszyscy na nich zyskują, chociaż jest to kłamstwem. Bo jak wniknąć w szczegóły i ograniczenia, to też tylko niewielu.
Ostatnio głośno o radykalnych podwyżkach dla emerytów - codziennie telewizja pokazuje ich radosne twarze - które w 2023 r. faktycznie wyniosą raptem maksymalnie 14% przy przewidywanej przez rząd celowo zaniżonej 26-procentowej inflacji i nie wiadomo jeszcze jak szybkim wzroście cen. Markety nie nadążają na bieżąco zmieniać etykietek z cenami towarów. W rezultacie, zaklęcie, które miało spowodować przyrost elektoratu partii rządzącej spowodowało spadek. Dalsze oszukiwanie „dobrą zmianą” skończy się przegranymi wyborami, co pozwoli wreszcie powrócić do realnego świata i normalności.
Gdy jakiś polityk, członek partii rządzącej, ortodoksyjny (przeciwieństwo lewaka) wieści jakąś zmianę, zwłaszcza „dobrą”, bo ta partia składa się z aniołów czyniących samo dobro, to ma się do czynienia z klasycznym przykładem oksymoronu – figury retorycznej składającej się z dwóch słów o przeciwstawnych znaczeniach. Kto uwierzy takiemu konserwatyście, przeciwnikowi zmian i niewolnikowi tradycji, zwłaszcza religijnej, że naprawdę chce coś zmienić. Chyba, że na swoją modłę - ale czy to dobra zmiana, która odpowiada większości? Jeśli nie, to taki „dobry zmieniacz” musi przepoczwarczyć się w dyktatora i zrobić to na silę. Historia zna przykłady takich osobników, którzy marnie skończyli zanim zdążyli dokonać „dobrych (dla siebie) zmian”.
Wiesław Sztumski
(1) Józef Piłsudski w wywiadzie dla "Kuriera Porannego" z dnia 11 maja 1926r. Nakład gazety z wydrukowanym tekstem, rząd Witosa kazał skonfiskować.
(2) Piotr Sztompka, Kulturowe imponderabilia szybkich zmian społecznych. Zaufanie, lojalność, solidarność. „Studia Socjologiczne” Nr 4, 1997
(3) Katarzyna Kłosińska, Michał Rusinek, Dobra zmiana, czyli jak rządzi się światem za pomocą słów, Wyd. Znak, Kraków 2019
(4) Wiesław Sztumski, W sieci złudzeń. SN nr 6-7 (211), 2016
(5) Cyt. za Sławomir Sowiński, Suwerenność, ale jaka? Spór o suwerenność Rzeczypospolitej w polskiej eurodebacie, Studia Europejskie, 1/2004
(6) Al Gore używał łagodniejszej nazwy: „rząd światowy”.
(7) rmf24.pl/fakty/polska/news-analiza-interwencje-usa-w-konfliktacswiatowych,nId,91063#crp_state=1
(8) Hubert Świętek, Wojna z Irakiem w 2003 roku. Główne przyczyny, „Żurawia Papers”, zeszyt 17, Instytut Stosunków Międzynarodowych UW, Warszawa 2011
(9) Jarek Ruszkiewicz SL, Siergiej Ławrow, Inscenizowane incydenty jako zachodnie podejście do polityki, NEon24pl, 18.07.2022
(10) Katarzyna Kłosińska, Michał Rusinek, Dobra zmiana, op. cit.