Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 5143
Każdy chce mieć rację i patent na prawdę
Trudno wytłumaczyć racjonalnie, dlaczego ludzie zawsze i za wszelką cenę chcą mieć rację i bywają nieustępliwi w tej kwestii. Nawet wtedy, gdy ewidentnie brak im obiektywnych argumentów i podstaw do tego.
Tak jakby racja - podobnie jak honor - była czymś niezmiernie cennym, a prawda czyniła mądrym i wartościowym, dodawała blasku, albo przyczyniała się do wzrostu prestiżu i uplasowania się na wyższym szczeblu hierarchii społecznej.
Toteż człowiek gotowy jest – jak to się mówi – iść w zaparte, naginać fakty, żonglować kanonami logiki, stosować różne triki i per fas et nefas przekonywać innych o swojej racji i – co gorsze – na siłę narzucać ją innym. Jest tak łasy na przyznanie mu racji, jak na komplementy i najwyższe pochwały.
Jeden uzasadnia swoje racje na gruncie rzetelnej wiedzy. Natomiast inny, któremu brak takiej wiedzy, dowodzi swoich racji za pomocą różnych figur retorycznych, albo sztuczek propagandowych, odwołując się do przekonań ideologicznych, do mniej lub bardziej uznawanych autorytetów, do uczuć religijnych, estetycznych itp.
A, co ciekawe, im słabsze posiada argumenty na rzecz swojej racji, tym głośniej oraz bardziej ekspresywnie i emocjonalnie wypowiada je. Tak, jakby ekspresja i natężenie głosu miały świadczyć o ich mocy, a krzyk mógł zastąpić wiedzę.
Nie na darmo mówi się, że im kto głupszy, tym głośniej się wypowiada - przecież pusty dzwon najgłośniej bije. Dysponowanie słabymi argumentami wywołuje również zacietrzewienie i posługiwanie się epitetami w sporze o rację; zaciekłość i wyzwiska mają uzupełnić braki w rzetelnej argumentacji oraz dysputy.
Retoryka nad logiką
Z dowodzeniem racji na podstawie solidnej wiedzy - przede wszystkim naukowej – i za pomocą reguł wnioskowania logicznego konkuruje dowodzenie na podstawie retoryki. W zasadzie - według Chaima Perelmana - retoryką posługujemy się w celu uzasadniania przekonań, a nie prawd, niemniej jednak stosuje się ją także coraz częściej z powodzeniem do uzasadniania racji czy weryfikacji sądów. Ostatnio retoryka nawet przeważa nad logiką.
Logika w dyskusjach spychana jest na dalszy plan prawdopodobnie dlatego, że za sprawą reklamy i propagandy stała się niemodna, ponieważ w przekazie komunikatów racje logiczne (racjonalne) okazują się mniej skuteczne od pozalogicznych (irracjonalnych).
Bardziej do masowego adresata komunikacji społecznej przemawiają argumenty niedorzeczne.
Oprócz tego, logiki trudno się nauczyć. Dyskusja przekształca się z ciągu sensownych wypowiedzi ukierunkowanych na dowiedzenie racji, albo osiągnięcie prawdy w chaotyczne przekrzykiwanie się – nierzadko epitetami i bzdurami.
Łatwo to dostrzec w trakcie tzw. dyskusji polityków przed ekranami telewizorów, podczas których redaktor prowadzący na próżno stara się utrzymać jakiś ład logiczny w wypowiedziach dyskutantów.
Toteż najczęściej są one jałowe, niczego nowego nie wnoszą, nikogo nie przekonują i do niczego nie prowadzą, a najmniej do prawdy. (Przykładem tego mogą być tasiemcowe dyskusje w sejmowych komisjach śledczych.)
Po prostu, jest to stracony czas antenowy, a jedyny pożytek z tego, to publiczna ekshibicja niekompetencji, braku elementarnych zasad z zakresu kultury osobistej, erystyki, logiki i języka polskiego u czołowych reprezentantów elit politycznych. No cóż, kolejny raz okazuje się, że królowie są nadzy.
A swoją drogą, trzeba się zastanowić, po co na przykład telewizja organizuje takie pseudo dyskusje, które najczęściej sprowadzają się do kłótni o kwestie, co do których dyskutanci nie chcą się zgodzić, albo które z natury rzeczy są nierozstrzygalne. Spotyka się osobnik X z osobnikiem Y - obaj należą do opozycyjnych, czyli - w naszym przypadku - wrogich partii i każdy z nich w kółko, jak katarynka, wypowiada swoje (odnosi się wrażenie, że raczej ustalone odgórnie przez kierownictwo partii) myśli „bez ładu i składu”, nie zważając w ogóle na argumenty drugiego.
W gruncie rzeczy jednemu i drugiemu wcale nie zależy na osiągnięciu jakiegoś konsensusu w kwestii dojścia do prawdy, ani na przekonaniu do swoich racji, tylko na powtarzaniu tego, co im każą liderzy partyjni. Polityka nigdy nie przypomina dyskusji filozoficznej. Istota jej to walka określonych interesów i sił, a nie spór naukowy pomiędzy zwolennikami rozmaitych poglądów - jak słusznie zauważył Paweł Jasienica („Polska Jagiellonów”). Jakby dyskutanci kierowali się znaną zasadą: „wielokroć powtarzane kłamstwo zaczyna funkcjonować jak prawda”.
W ogóle kłamstwa i oszczerstwa stały się nieodłącznymi argumentami w dyskusjach, niestety, także naukowych. Nie wspomnę o kulturze dyskusji – o przestrzeganiu choćby jednego kanonu: jak jeden mówi, to drugi milczy. Nie, jeden drugiemu wchodzi w słowo, zazwyczaj nie na temat i w nieodpowiedniej chwili, co czyni taką dysputę prawdziwie chaotyczną i nadaje jej formę de facto żenującego widowiska.
Domyślam się, że, być może, telewizji chodzi o załatanie czasu antenowego (skądinąd cennego) byle czym i o uzasadnienie zatrudnienia niektórych redaktorów. Do papki informacyjnej, reklamowej i kulturalnej, jakimi karmi nas telewizja, dochodzi jeszcze papka dyskusji politycznych; niech widzowie spożywają je i coraz bardziej bałwanieją za własne pieniądze, pochodzące z abonamentów i podatków.
Tak trzymać, a zbudujemy społeczeństwo wiedzy na miarę XXI wieku, które z pewnością stanie się pośmiewiskiem świata! Poza tym, przedmiotami dyskusji są coraz częściej pytania retoryczne, albo sprawy coraz mniej ważne - takie, jak przed wielu laty Marian Załucki trafnie i dosadnie przedstawił w jednej z fraszek: W naszej prasie są dyskusje, śledzę w upał, śledzę w mróz je. Wiosną mowa była głównie o tającym w odwilż gównie.
Czemu służy dyskusja?
Telewizja jest nośnym i skutecznym środkiem przekazu nie tylko informacji, ale również zachowań. Przede wszystkim, wpływa na zachowanie się dzieci i młodzieży, ale także dorosłych. Przykłady nagannego zachowania i sposobu bycia pokazywane na ekranach telewizorów w bardzo krótkim czasie znajdują rzesze naśladowców. No, bo jak nie naśladować celebrytów - pseudoartystów, kiepskich polityków i innych miernot szokujących i napędzających oglądalność? Toż to najlepsi z najlepszych, „niepodważalne” autorytety, bo stale pokazywane i zawsze trendy i na topie, oglądane przez miliony i pozwalające oglądać się również za miliony!
Formy dyskusji między politykami, pokazywane przez telewizję, są zaraźliwe; stają się wzorami dla innych środowisk. Niestety, przenoszą się one także na dysputy naukowe. A należałoby sądzić, że najbardziej tutaj właśnie dyskusja powinna być istotnym instrumentem służącym do osiągania prawdy i odbywać się w sposób perfekcyjny. Ale nie zawsze tak jest.
Coraz częściej w dyskusjach naukowych, zwłaszcza przed kamerami, pojawia się wątek ideologiczny, polityczny i światopoglądowy, co w zasadzie nie powinno mieć miejsca, ale zawsze w jakimś stopniu było i jest.
Z pewnością o wiele bardziej wolne od wpływów ideologicznych są dyskusje w gronie przedstawicieli nauk przyrodniczych, ścisłych i stosowanych (technicznych, medycznych itp.) - choć i tu zdarzają się takie przypadki, kiedy w grę wchodzą kwestie światopoglądowe, filozoficzne i etyczne - aniżeli wśród humanistów, albo specjalistów z nauk społecznych.
Współcześni naukowcy są o wiele bardziej niż kiedykolwiek uwikłani w konteksty społeczne i kierują się interesami przeróżnych układów i korporacji. Jedni są zwykłymi fanatykami ideologii, których nie brak w każdym środowisku, drudzy - asekurantami, tak „na wszelki wypadek”, a inni – pospolitymi karierowiczami. Ci ostatni muszą dbać o dobre relacje z partiami politycznymi, władzą państwową, samorządową i kościelną, a przede wszystkim z finansjerą, jeśli chcą zapewnić sobie awans zawodowy, karierę i odpowiednie wsparcie dla finansowania badań.
Jednak zobowiązani są jakoś odwdzięczać się im; trudno - coś za coś. Za co? Między innymi za popieranie swoim nazwiskiem, wizerunkiem i autorytetem ideologii, dogmatów i poglądów religijnych, przywódców politycznych, reprezentantów elit władzy, dokonywanie fałszywych ekspertyz „na zamówienie” itd. A także za pozytywne recenzowanie oraz promowanie „swoich” i przyznawanie im stopni i tytułów naukowych.
Być może są to na razie sporadyczne przypadki. Ilości ich nie sposób stwierdzić w wyniku jakichś badań socjologicznych, ponieważ nikt się do tego typu rewanżu nie przyznaje i chyba nikt takich badań nie prowadzi. W środowisku naukowców są one tajemnicą poliszynela – jedni coraz bardziej domyślają się, a niektórzy w mniejszym lub większym stopniu doświadczają tego na własnej skórze.
Bo, jak inaczej, jeśli nie za pomocą relacji koteryjnych wytłumaczyć robienie szybkiej i zawrotnej kariery przez miernoty naukowe? Popieranie „swoich” miało też miejsce w dawniejszych czasach, w szczególności ostatnio w okresie tzw. komunizmu. Tyle, że wówczas faworyzowała ich tylko jedna partia rządząca, a dziś robi to wiele partii, a na dodatek mnóstwo jawnych lub skrytych pozapartyjnych „układów”.
W rzeczy samej, teraz ma się do czynienia z upartyjnianiem dyskusji naukowych. Typowym przykładem jest dyskusja, w której uczestniczą niektórzy – na szczęście bardzo nieliczni – naukowcy na forum Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Jarosława Kaczyńskiego w Poznaniu. Jest to instytucja wiernopoddańcza partii Prawo i Sprawiedliwość.
Nawet w PRL nie było takiego klubu naukowców, chociaż niewątpliwie dążono do upartyjnienia nauki i pracowników naukowych, przede wszystkim z dziedziny nauk społecznych. Kandydaci na stanowiska kierownicze musieli uzyskać akceptację władz partyjnych. Faktycznie, każde ugrupowanie polityczne i korporacja może stworzyć podobny klub, który będzie uznawał wyłącznie swoje racje i prawdy i apodyktycznie narzucał je innym. Wtedy w nauce byłoby tyle prawd, ile partii politycznych.
Tak, jak w przypadku polemik polityków pokazywanych w telewizji, celem dyskusji naukowych nie jest dochodzenie do jakiegoś konstruktywnego wniosku, np. w postaci wspólnie uznanej („obiektywnej”) prawdy, lecz manifestacja - również krzykliwa - swojego poglądu, albo poglądu tej partii, do której się należy i którą się popiera, nawet, gdy nie ma się racji i gdy taki pogląd jest sprzeczny z uznanymi teoriami w nauce. Nie chodzi o to, by zabrać mądrze głos, podzielić się swoją wiedzą na dany temat i wraz z innymi dyskutantami na drodze wyważania różnych argumentów i racji razem dojść do sensownej konkluzji, tylko żeby zaistnieć publicznie na forum, czyli pokazać się.
Ten bardzo jest ważny, kogo się pokazuje. W konsekwencji feudalnych relacji interpersonalnych w środowisku naukowym „rację” mają na ogół nie tyle mądrzy dyskutanci, co wyżej utytułowani. Dyskusje kończą się na ogół tym, że ich uczestnicy pozostają przy swoim zdaniu, tj. jakby nieformalnym spisaniem „protokołu rozbieżności”.
Często głos w dyskusjach naukowych zabierają dyletanci, którzy nie mając pojęcia, o czym się dyskutuje, przeczą podstawowej zasadzie: brak wiedzy nie upoważnia do zabierania głosu w dyskusji. Nie chodzi też o to, by wydobyć pozytywne elementy zawarte w wypowiedziach oponentów - przecież każdy w jakimś stopniu zna się na rzeczy - ale żeby ich „zniszczyć”. W tym przejawia się demonstracja postawy wrogości, typowej dla współczesnego środowiska życia, gdzie public relations zostały podporządkowane nieubłaganej walce konkurencyjnej o wszystko - również o rację i prawdę. Bowiem na skutek utowarowienia nauki funkcjonują one jak towary i podporządkowane zostały mechanizmom i prawom rynku.
To wszystko przyczynia się do obniżania wartości dyskusji naukowych, które często nie realizują celu, jaki powinien im przyświecać – dochodzenia do wspólnego stanowiska lub wspólnej prawdy. Wobec tego nasuwają się pytania: czy takie dyskusje są jeszcze w ogóle komuś potrzebne i jaki z nich pożytek dla społeczeństwa i rozwoju nauki? W dyskusjach powinny uczestniczyć osoby na mniej więcej takim samym poziomie wiedzy, kompetencji, inteligencji oraz kultury osobistej.
W przeciwnym razie pojawia się dysonans, który z dyskusji czyni przysłowiową „rozmowę gęsi z prosięciem”. Niestety, już Artur Schopenhauer stwierdził, że „(...) wśród setki ludzi znajdzie się może jeden, z którym warto podyskutować. Reszta niech mówi, co chce, bowiem desipere est juris gentium (ludzie mają prawo być głupimi).”
Niedopuszczalne jest poniżanie swojego dyskutanta-oponenta i wyznaczanie mu z góry miejsca na pozycji niższej od swojej, tak jak na przykład ma to miejsce w przypadku dyskusji z funkcjonariuszami Kościoła, którzy zazwyczaj wywyższają się i uważają się za mądrzejszych od innych pod każdym względem. Dyskusja wymaga szacunku dla partnera, chęci zrozumienia jego racji oraz gotowości do weryfikacji swoich poglądów i do ewentualnego ustępstwa. A o to wciąż coraz trudniej.
Zmagania o prawdę
Walka o prawdę, tak jak o informację, jest zjawiskiem normalnym w społeczeństwie informatycznym, gdzie informacja jest towarem. Również prawda jako swoisty atrybut informacji funkcjonuje w nim jak towar. Jest nie tylko towarem cennym, który z różnych przyczyn warto posiadać, głównie dlatego, że jest istotnym narzędziem w walce o władzę i karierę w różnych sferach życia. Ze względu na to, że ludzie ciągle jeszcze cenią prawdomówność, kto ma dostęp do prawdziwych danych i kto zna prawdę i głosi ją, ten ma szanse zjednywać sobie zwolenników, zwyciężać w dyskusji, wygrywać wybory i dojść do władzy.
Dlatego też ten, kto ma władzę i chce ją utrzymać, usiłuje mieć monopol na prawdę, zawłaszczyć ją dla siebie, bronić do niej dostępu dzięki temu, że albo ją skrupulatnie skrywa (utajnia), albo celowo dezinformuje społeczeństwo rozpowszechniając fałszywe informacje. Toteż prawda i dostęp do niej stały się przedmiotem walki konkurencyjnej w biznesie i „walki szczurów”, przede wszystkim między politykami i karierowiczami, których, niestety, spotyka się również pośród naukowców.
W sferze polityki jeden stara się drugiemu zarzucić głoszenie nieprawdy po to, by narazić na szwank jego morale i pozbawić go szacunku wśród ludzi, i w ten sposób wyeliminować z gry o władzę. A w pozostałych sferach - naukowcy, ideolodzy itd. - jeden drugiemu chce dowieść tego, że nie ma racji, czyli że jest niekompetentny, co siłą rzeczy stawia go na pozycji straconej w grze o awans zawodowy lub społeczny.
Ciekawe jest to, że ludzie walczący o prawdę traktują ją jak prawdę absolutną, niepodważalną i jedyną, i roszczą sobie pretensje do posiadania takiej prawdy. A do tego chcą, żeby inni uwierzyli w to, że oni taką właśnie prawdę posiadają i że innej prawdy nie ma i być nie może albo nie powinno. Czują się jedynymi właścicielami i władcami jedynych i słusznych prawd.Nie wiedzą, albo zapominają o tym, że każda prawda - z wyjątkiem tzw. prawdy objawionej, która funkcjonuje wyłącznie w religii - jest względna (zależy od miejsca, czasu i kontekstu), konwencjonalna (dla jednych jest prawdą, dla innych nie), wielowymiarowa i wieloaspektowa.
Prawda ma zwykle charakter społeczny (intersubiektywny) i zachowanie jej wyłącznie dla siebie nie daje niczego - ani posiadaczowi prawdy, ani społeczeństwu. Co z tego ma „monopolista prawdy”, który zachowuje ją tylko dla siebie i nie ujawnia jej; co z tego ma społeczeństwo, jeśli nie może ono z tej prawdy korzystać?
A jednocześnie, w dzisiejszym świecie coraz trudniej dojść do prawdy, zwłaszcza w dziedzinie społecznej w obszarach współczesnej historii, polityki i ekonomii z przyczyn, o których wcześniej była mowa - utrudniania dostępności do niej, mataczenia, utajniania i fałszowania.
Ludzie nie zważając jednak na to, chcą zdobyć prawdę za wszelką cenę, przywłaszczyć ją sobie i zawładnąć ją po to, żeby móc wykorzystywać ją instrumentalnie w stosownych okolicznościach, przede wszystkim dla zapewnienia sobie zwycięstwa w różnego rodzaju rozgrywkach i szeroko pojętej walce konkurencyjnej toczonej dla różnych celów.
Prawda stała się zarówno celem walki jak i narzędziem walki między ludźmi. Jest dobrem wysoce pożądanym i warta jest zabiegów, ponieważ jest przybierającym na sile instrumentem zapewniającym triumf w rywalizacji i konkurencji, dzięki czemu można sobie zapewnić należyte warunki życia.
Wiesław Sztumski 3 lutego 2013
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6516
Renesans niewolnictwa dokonuje się od niedawna w formie szybko wzrastającego zniewalania ludzi za sprawą postępu społecznego w tempie proporcjonalnym do rozwoju cywilizacji.
Oczywiście, nie klasycznego, prymitywnego niewolnictwa, jakie było dawniej. Wówczas ograniczało się ono do zniewolenia prawnego pewnej klasy ludzi i przejawiało się w wyraźnym podziale społeczeństwa na klasy panów i niewolników. Ci ostatni na mocy prawa uznawani byli za własność panów i taktowani jak rzeczy wykorzystywane przede wszystkim jako narzędzia produkcji z wszystkimi tego złymi skutkami społecznymi.
Współcześnie, niewolnictwo nie ogranicza się tylko do zniewolenia prawnego; ma o wiele więcej wymiarów, płaszczyzn i form. Nie jest już nigdzie oficjalnym ustrojem społecznym ani strukturą sankcjonowaną przez prawo. A maksymalizacja wolności jest sztandarowym hasłem programów różnych demokratycznych i liberalnych partii. Upatrują one w tym obiektywnej tendencji ewolucji społecznej, a marsz ku wzrastającej wolności uznają za konieczność historyczną.
A zatem, w tzw. wolnym i demokratycznym świecie formalnie każdy jest wolny. Nie przeszkadza to jednak w dokonywaniu się progresywnego nieformalnego i zakamuflowanego zniewalania ludzi oraz przekształcaniu ich w faktycznych niewolników współczesnego „wolnego świata". W konsekwencji, liberalizm restytuuje niewolnictwo w innych postaciach, przede wszystkim w sposób nieoficjalny i niejawny.
Cały czas w historii przebiegały dwa przeciwnie skierowane i sprzężone ze sobą procesy: jeden ku maksymalizacji wolności, a drugi ku większemu zniewoleniu; oba były napędzane przez postęp wiedzy i techniki. One wprawdzie rywalizowały ze sobą, ale jakoś równoważyły się, chociaż w okresie burzliwego rozwoju nauki i techniki przeważał jednak chyba wzrost wolności. Przynajmniej wielu ludziom tak się wydawało. Jednak od pewnego czasu bardziej postępuje proces zniewalania.
A współcześnie zniewolenie dokonuje się coraz szybciej i to w skali globalnej; ogarnęło już właściwie niemal wszystkie sfery życia. Zniewolenie stało się też wielowymiarowe, podobnie jak wolność: wymiarów niewoli jest chyba tyle, ile jest wymiarów wolności.
Zniewalanie, tak jak dążenie do wolności, nie jest obiektywną koniecznością ewolucji dziejów, lecz dokonuje się pod wpływem czynników subiektywnych. Jest ono dziełem ludzi z inspiracji określonych grup mających interes w celowym zniewalaniu mas społecznych z różnych powodów, głównie ekonomicznych i politycznych. W odróżnieniu od ostentacyjnych działań na rzecz wzrostu wolności pożądanej przez wszystkich, działania podejmowane w celu niechcianego przez nikogo zniewolenia przebiegają skrycie.
Trzeba więc tak zniewalać ludzi, żeby o tym nie wiedzieli i nie spostrzegli się, kiedy znaleźli się w niewoli. To wymaga posługiwania się zwykłym oszustwem polegającym na zniewalaniu wbrew głoszonym ideom wolnościowym, wyrafinowanymi technikami manipulacji oraz perfidnymi sposobami zniewalania. Inaczej niż w niewolnictwie klasycznym, gdzie zniewolenie było jawne. Dlatego często nawet ci, którzy są elementami globalnego mechanizmu zniewalania, przyczyniają się do niego i wspierają go, popadają w niewolę i nie uświadamiają sobie tego, że sami wpadają w sidła zniewolenia, które zastawiają na innych.
W neoniewolnictwie nie ma ludzi wolnych i zniewolonych, bo faktycznie zniewolony jest każdy w jakimś sensie i stopniu - jeden mniej, a drugi więcej. Ludzie wpychani w coraz szybszy wir w pogoni za różnymi interesami i zaaferowani nie tylko troską o byt i przeżycie, ale również innymi mało ważnymi sprawami, podnoszonymi sztucznie w wyniku manipulacji do rangi istotnych spraw życiowych, nie wiedzą nawet, kiedy tracą wolność, którą ludzkość zdobywała przez wieki z tak wielkim trudem. A gdy sobie uświadomią, że stali się już niewolnikami, to za późno jest na to, żeby móc się wyzwolić i praktycznie nie ma szans na odzyskanie utraconej wolności.
W neoniewolnictwie jest gorzej aniżeli w niewolnictwie starożytnym. Wtedy można było niewolnika oficjalnie wykupić i wyzwolić; teraz wyrwanie się z okowów niewoli jest raczej niemożliwe, a przynajmniej mało prawdopodobne. Postęp społeczny permanentnie i nieodwracalnie wzmaga stopień zniewolenia w skali globalnej. Uświadomienie sobie tego sprawia, że euforia związana z pochodem ku upragnionej jak największej wolności ustępuje miejsca rozgoryczeniu wynikającemu z coraz większego zniewolenia. Marszowi ku wolności skutecznie stanął na przeszkodzie marsz ku niewoli.
Zwiastuny i przejawy nowego niewolnictwa
są coraz bardziej widoczne i jest ich coraz więcej. Występują w wielu dziedzinach życia wewnętrznego człowieka i w jego aktywności skierowanej na zewnątrz. Paradoksalnie, narastanie neoniewolnictwa jest konsekwencją liberalizacji. Zgodnie z przysłowiem les extrêmes se touchent (krańcowości się stykają), maksymalizacja wolności przeradza się w niewolę. Do wolności dochodzi się w wyniku uwalniania się od czegoś, co ciąży, krępuje, przeszkadza lub ogranicza. Nie sposób zaprezentować tu wszystkich postaci niewoli charakterystycznych dla naszych czasów. Dlatego zwracam uwagę na kilka ważniejszych.
Niewola techniki jest skutkiem nadmiernego zawierzania nowoczesnym urządzeniom i systemom zabezpieczającym a także przekazywania im funkcji życiowych ludzi. Dzięki postępowi techniki ludzie uwalniają się przede wszystkim od wysiłku cielesnego i w coraz większym stopniu też od intelektualnego. A jednocześnie coraz bardziej popadają w niewolę techniki. Jest to zjawisko powszechnie znane. Warto może podkreślić tylko dwie ważne kwestie związane z tym: uwalnianie się od konieczności myślenia oraz unikanie odpowiedzialności.
Nowoczesne urządzenia techniczne z powodzeniem przejmują funkcje mózgu człowieka na razie w zakresie myślenia logicznego, obliczeń oraz kontroli. Wspomaganie komputerowe ogranicza potrzebę myślenia w trakcie wykonywania pracy.
Większość procesów myślowych towarzyszących produkcji i twórczości wykonują komputery zamiast ludzi. To zwalnia ich z obowiązku myślenia do tego stopnia, że w pełni zawierzają „myśleniu" komputerów oraz urządzeniom technicznym wyposażanym w wiele systemów zabezpieczających przed awariami. Na przykład kierowca skomputeryzowanego samochodu w czasie jazdy liczy na to, że ten samochód bezpiecznie dowiezie go do celu podróży i dlatego wyłącza się od myślenia, obserwacji drogi, analizy sytuacji na drodze i przewidywania potencjalnych zagrożeń.
Często kończy się to tragicznie, o czym świadczy lawinowy wzrost katastrof drogowych. Nie pomogą wspaniale utrzymywane drogi, kodeksy drogowe i komputery pokładowe - nic nie zastąpi myślenia kierowcy w czasie jazdy. Oczywiście, technika odciąża mózg, ale nie zwalnia nikogo z obowiązku myślenia. Niestety, najdoskonalsze urządzenia ulegają awariom, a im są doskonalsze, tym bardziej skomplikowane i wskutek tego bardziej podatne na awarie.
Stopień komplikacji nowoczesnych urządzeń technicznych jest tak duży, że przeciętny użytkownik nie jest w stanie ich kontrolować. Musi zdać się na „łaskę" urządzenia, z którego korzysta i ufać w jego niezawodność, a także wierzyć w rzetelność specjalistów, którzy je konstruują i naprawiają. Tym samym popada w coraz silniejszą zależność od ludzi i rzeczy, a więc w pewien rodzaj niewoli - w niewolę przesadnego zaufania, przypominającego naiwną ufność dziecka. Obdarzanie zaufaniem rzeczy i innych ludzi zwalnia od własnej odpowiedzialności. Jeśli zdarzy się coś złego, to winą za to obarcza się samosterowne i gwarantujące bezpieczeństwo systemy techniczne.
Doszło do tego, że jako przyczynę jakiegoś wypadku wskazuje się różne rzeczy lub tzw. czynniki obiektywne, a nie ludzi, chociaż wiadomo, że zawsze w ostatecznym rachunku sprowadza się ona do tzw. czynnika ludzkiego. Ale nikt nie chce ponosić odpowiedzialności za wypadki spowodowane bezmyślnością, czyli wolnością od myślenia. Wygodniej szukać winy, gdzie się da, byle nie w sobie. Dlatego wiele spraw uchodzi ludziom bezkarnie.
Lenistwo intelektualne, które zawdzięczamy postępowi technicznemu, zwalnia od myślenia i implikuje nieodpowiedzialność oraz bezkarność. Te negatywne zjawiska nasilają się coraz bardziej wraz z rozwojem techniki i tak już spowszedniały, że uchodzą uwadze i uważane są za normalne.
Niewola nowych sposobów zachowań
- szczególnie widoczna w XX wieku - jest konsekwencją wyzwalania się od tradycyjnych norm obyczajowości. Rozmiękczanie norm zachowania miało w zasadzie służyć rozwojowi wolności w wyniku demokratyzacji i liberalizacji. (Nota bene, sprzyjało też ówczesnym systemom totalitarnym, ponieważ umożliwiało kompletne upodlenie poddanych i zdziczenie władców.) Z jednej strony, można traktować liberalizację obyczajów jako warunek konieczny marszu ku wolności, a z drugiej - jest ona jego koniecznym następstwem.
Nic bardziej nie hamuje osiągania wolności aniżeli odwieczne zakazy moralne. Rzeczywiście, eskalacja swobód w sferach polityki, gospodarki czy wyznania nie może postępować bez zastępowania tradycyjnych obyczajów przez nowe. A to idzie bardzo opornie ze względu na ogromną bezwładność stereotypów, jedną z największych w porównaniu z innymi. Przede wszystkim dlatego, że dawne obyczaje chronią pamięć historyczną kolejnych pokoleń, religię oraz ograniczają lęk przed utratą stabilnych punktów oparcia i drogowskazów w życiu - zakodowanych w świadomości ludzi od stuleci i trwale podtrzymywanych.
Wyzwalanie się ludzi nie jest celem ludzkich dziejów (jak to głosił Hegel), lecz prozaicznych zabiegów ekonomistów. Swoboda zachowań ma służyć rozwojowi gospodarki rynkowej i przysparzać zysków. A jeśli służy ludziom, to tylko pozornie, gdyż faktycznie popycha ich w coraz większą niewolę.
Typowym przykładem jest kreowanie mody w zakresie ubioru. Z jednej strony, wraz z tendencją ku demokratyzacji moda miała też demokratyzować się, tzn. obowiązywać ludzi wszystkich stanów, a nie tylko elity. Chodziło o to, by narzucać sposoby ubierania się coraz większej liczbie ludzi i przysparzać wciąż więcej konsumentów przemysłowi odzieżowemu.
To się w pełni udało. Zuniformizowane style globalne opanowały świat, a dyktatorzy mody zniewalają ludzi coraz bardziej - podporządkowując się im, wszyscy noszą się tak samo. Szybkie zmiany mody sprzyjają rozwojowi rynku odzieżowego i przyczyniają się do osiągania stale wyższych zysków potentatom w tej dziedzinie produkcji.
A z drugiej strony, nowa moda miała doprowadzić do odejścia od tradycyjnych przyzwyczajeń i norm moralnych. Ten cel również osiągnięto. Nie przestrzega się - poza nielicznymi wyjątkami tzw. specjalnych okazji - elegancji ubiorów, a stroje codzienne nie różnią się od odświętnych. W szerzeniu nonszalancji ubioru znaczny udział mają prezenterzy telewizyjni i zapraszani przez nich goście. Dawniej tak ubranych ludzi nie wpuszczono by nawet do przedsionka salonu.
Dziś to nikogo nie razi.
Do łamania norm obyczajowych przyczyniła się moda na obnażanie się. Coraz skąpsze ubrania pozwalały przezwyciężać wstyd przed odsłanianiem ciała. Nagość kojarzona z erotyką i seksualnością, granicząca często z pornografią, przestała być źle postrzegana - stała się czymś normalnym. Nie budzą sprzeciwu ubiory podkreślające walory seksualne, głównie kobiet.
Wyznacznikami mody są różnego autoramentu gwiazdki estrady, a mody dziecięcej - wyuzdana lalka Barbie. Toteż matki bez skrupułów ubierają swoje córki w lansowane dla niej kreacje, pasujące bardziej do kabaretów lub domów publicznych. (Nota bene, dziwią się później, że dziewczęta bywają przez chłopców nieszanowane, molestowane i gwałcone.)
Z kolei modę męską wyznaczają uniformy marines, co sprawia, że zwłaszcza młodzi mężczyźni ubierają się w mundury różnego pokroju żołdaków. A przeważająca większość ludzi na świecie ubiera się w dżinsy i naśladuje kowbojów, czyli pastuchów bydła. Niestety, wielu nie tylko naśladuje ubiory pastuchów, lecz także ich sposób bycia.
Tak oto dyktatorzy mody wtłoczyli ludzi w takie czy inne, mniej lub bardziej barwne, stylizowane i dziwaczne mundury. Pomyśleć tylko, że nie tak dawno śmieszyło nas ponad miliard Chińczyków ubranych w jednakowe granatowe ubrania drelichowe i naśladujących przewodniczącego Mao Tse-tunga. Tak więc, wyzwolenie się od tradycyjnych sposobów ubierania się i zachowań tylko pozornie powiększyło wolność; wręcz przeciwnie, doprowadziło do zmiany norm i standardów, które okazały się bardziej dyscyplinujące i spowodowały dziwaczną uniformizację w skali globalnej. A jakby się do tego nie odnosić, jest to pewną formą zniewolenia.
Niewola chamstwa i wulgarności
jest specyficzną formą zniewolenia we współczesnym świecie, nie tyle fizycznego, co psychicznego. To drugie jest chyba gorsze od pierwszego. Wzrost niestosownych zachowań i grubiaństwa, a także nagminne posługiwanie się językiem obscenicznym jest bezpośrednią konsekwencją liberalizacji norm obyczajowych. Walnie przyczynia się do tego coraz niższy poziom kultury masowej, tworzonej przez chałturników dla prymitywnych konsumentów i marginesu społecznego, upowszechnianej przez mass media. Bardziej przez różne komercyjne telewizje i prasę brukową, a chyba najmniej przez radio.
Do dobrego tonu należy używanie wulgaryzmów, często jako przerywników z powodu braku właściwych słów dla ekspresji zachwytu, zdziwienia lub niepowodzenia, nawet przez ludzi reprezentujących świat nauki, kultury i sztuki. Język obsceniczny wkradł się również do literatury, a im więcej wulgaryzmów w książce, tym lepiej się ją sprzedaje.
O poczytności nie decyduje treść ani forma, tylko prostacki język, najlepiej zrozumiały przez wszystkich. Brak cenzury ułatwia szerzenie się tego języka. Coraz częściej spotyka się karygodne zachowanie i posługiwanie się językiem obscenicznym w miejscach publicznych: na ulicach, w środkach komunikacji, w szkołach (nawet przedszkolach) i niestety, też na uczelniach. Zwracanie uwagi nie tylko nie skutkuje, ale naraża na przykre konsekwencje.
Stróże porządku jakby tego zjawiska nie dostrzegają i nie reagują odpowiednio. Chamstwo i wulgarność opanowały Internet, gdzie każdy może bezkarnie zamieszczać co chce. Na każdym kroku jest się poddawanym presji chamstwa i nie ma widoków na to, żeby się spod niej wyzwolić. Krótko mówiąc, dzięki wolności od cenzury oraz przestrzegania norm obyczajowych i językowych wpadliśmy w prawdziwą niewolę chamstwa.
Niewola kłamstwa,
która jest pewnym sposobem zniewolenia, nasila się w okresie burzliwego postępu wiedzy, zwłaszcza naukowej, jakby na przekór dążeniom ludzi do prawdy. Jest to kuriozalne zjawisko. Dzięki powszechnej edukacji i bardzo rozwiniętym badaniom naukowym, odkrywa się coraz więcej prawd o świecie i samym sobie. Wraz z postępem nauki podąża marsz ku prawdzie, który czyni wiedzę coraz bardziej wiarygodną.
Prawdy, tak jak sensu, upatruje się i poszukuje wszędzie. Prawda funkcjonuje też jako wartość etyczna: wysoko ceni się ludzi prawdomównych i chce się żyć w prawdzie, czyli być uczciwym. . Wreszcie, prawdzie przypisuje się nawet cechę boskości (Bóg jest prawdą). Właściwie poziom rozwoju współczesnej cywilizacji zapewnia triumf prawdzie w wymiarze poznawczym, aksjologicznym, religijnym i społecznym.
Tymczasem z różnych powodów ludzie odwracają się od prawdy, unikają jej i coraz bardziej uciekają się do kłamstw. Prawda służy raczej celom destrukcyjnym: ujawnianiu afer, demaskowaniu idoli, polityków, ideologów, kapłanów itp. ludzi godnych zaufania, odsłanianiu istoty ustrojów społecznych, gospodarki, polityki i wiary oraz zdzieraniu masek z twarzy hipokrytów. Prawda okazała się zawadą w dzisiejszym życiu; jest nieprzydatna, niewskazana i często szkodliwa, a dociekanie prawdy nie jest mile widziane
(wiedzą o tym niektórzy historycy) i bywa też karane (np. wygnanie pierwszych rodziców biblijnych z raju). Odchodzenie od prawdy ma przyczyny subiektywne, psychologiczne, np. wrodzoną potrzebę samookłamywania się.
Ludzie na ogół wolą nie znać prawdy o sobie, chociaż chcą poznać prawdę o innych, a jeśli ją sobie uświadamiają, to - gdy jest przykra - starają się ją głęboko skrywać przed innymi. Wolą, gdy prawi się im zmyślone komplementy i darzy niezasłużonym uznaniem. Jest to zjawisko naturalne.
Są również przyczyny obiektywne, tkwiące w uwarunkowaniach życia społecznego.
Panujące stosunki społeczne zmuszają ludzi do zatajania prawdy i do życia w kłamstwie. Wskutek tego mówienie nieprawdy jest zjawiskiem powszechnym, które coraz bardziej nasila się. Kłamstwo towarzyszy nam wszędzie: kłamią reklamy, mass media, politycy, elity rządzące, sprzedawcy, agenci, eksperci, a nawet niektórzy naukowcy. Kłamie, kto może i bez żenady oszukuje innych, a przynajmniej z premedytacją wprowadza w błąd. A społeczeństwo nie protestuje przeciwko temu. Niektórzy, nawet ludzie wysoko wykształceni, wierzą kłamcom, stają w ich obronie i wspierają ich. Kłamstwo stało się instrumentem służącym do zdobywania bogactwa i robienia kariery, do życia i przetrwania.
Niepokojące jest to, że przestano już reagować na kłamstwo, toleruje się je i przyzwala na okłamywanie siebie i innych. A zobojętnienie sprzyja panoszeniu się kłamstwa. Kłamstwo i oszustwo przestały być wstydliwe. Można, wprawdzie z trudem, uwolnić się od kłamstwa i napiętnować je, ale nie czyni się tego. Wskutek tego w rzeczywistości cnotą jest teraz kłamstwo, a nie prawda. Krótko mówiąc, stopniowe wyzwalanie się od konieczności głoszenia prawdy prowadzi do dyktatury kłamstwa.
Niewola bezczynności
daje coraz bardziej znać o sobie we współczesnym świecie. Jednym z czynników napędzających postęp techniczny była chęć ułatwienia sobie pracy, przede wszystkim produkcyjnej, najpierw cielesnej, później umysłowej. Rozwój techniki, technologii i organizacji pracy przebiegał równolegle z procesem wyzwalania się od pracy. Zaznaczyło się ono skracaniem czasu pracy i likwidacją stanowisk pracy - coraz mniej ludzi musi być zatrudnionych, aby wyprodukować potrzebną ilość dóbr.
Skutkiem wyzwalania się od pracy jest szybko rosnące bezrobocie. Na obecnym etapie przybrało ono już charakter masowy - na razie w krajach o wysokim poziomie automatyzacji i robotyzacji, ale w perspektywie również w skali całego globu. Próbuje się sztucznie powstrzymywać fale bezrobocia różnymi sztuczkami, ale to tylko powoduje, że nie rośnie niejednostajnie - raz spada, raz wrasta - ale cały czas wykazuje tendencje zwyżkową.
Wyzwalaniu się od pracy towarzyszy narastanie bezczynności i nudy, ponieważ nie za bardzo jest czym wypełnić czas wolny od pracy zarobkowej. Wielu ludzi nie zadowala masowa i tania rozrywka czy rekreacja, a na drogą ich nie stać. Wskutek tego, często wraz z bezczynnością zawodową i inną (prace związane z prowadzeniem gospodarstwa domowego też wymagają o wiele mniej czasu niż dawniej, dzięki coraz lepszym urządzeniom) narasta znudzenie, które wywołuje znane następstwa negatywne. A zatem, wolność od pracy wpędza ludzi w niewolę bezczynności i nudy.
Można by jeszcze wymienić dalsze formy zniewolenia ludzi we współczesnym świecie: niewolę bogactwa, która jest wytworem współczesnej ideologii konsumpcjonizmu, niewolę brzydoty, która jest efektem braku poszanowania dla tradycyjnych kanonów estetyki w obszarach sztuki i mody i też wyrasta na podłożu ekonomicznym, bo chodzi o napędzanie zysku wskutek szokowania czymś ekstrawaganckim, niewolę czasu zegarowego, która również ma podłoże ekonomiczne i jest efektem chęci maksymalizacji zysku w wyniku przyspieszania produkcji i konsumpcji, niewolę przestrzeni, wynikającą z coraz większej gęstości zaludnienia i zabudowy oraz niewolę układów społecznych wyrażającą się w postaci podporządkowania sobie ludzi przez różne instytucje, organizacje działające oficjalnie i nieformalnie, grupy nacisku i zbiurokratyzowany aparat administracyjny na wszystkich szczeblach zarządzania państwem.
Przeróżnych form, płaszczyzn i coraz bardziej przemyślnych sposobów zniewolenia oraz czynników zniewalających jest już dość dużo, aby tezę o odradzającym się niewolnictwie uznać za uzasadnioną w wystarczającym stopniu. Jeśli ludzie muszą żyć w coraz większej niewoli i rzeczywiście powstanie neoniewolnictwo, to może lepiej byłoby poszukiwać skutecznych sposobów na jak najlepsze przeżycie w warunkach narastającego zniewolenia, aniżeli podejmować walkę o iluzoryczną wolność, skazaną z góry na niepowodzenie.
Wiesław Sztumski
Od redakcji: część pierwszą wywodu Autora - o wolności - zamieściliśmy w poprzednim, kwietniowym numerze SN.
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 6130
Najbliższe pokolenia doświadczą chyba największych przemian w dziejach cywilizacji. Może to być cyborgizacja ludzi i władza maszyn, ale i powrót stanów, kast czy monarchii.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2821
"Bóg gromadzi w piekle wszystkich razem - obłudników i niewierzących.
Obłudnicy pewnego dnia znajdą się na dnie Ognia Piekielnego i wtedy nikt im nie pomoże". (Koran, Sura 4:145)
Co jest hipokryzją?
Hipokryzja jest przeciwieństwem szczerości, czyli nieujawnianiem swego „ja” przed innymi. Jest instrumentem służącym do maksymalnej ochrony swojej prywatności. Definiuje się ją jako dwulicowość (obłudę), czyli ukazywanie innym ludziom innej twarzy oraz innego sposobu bycia, zachowania się, innych cech charakteru, innego myślenia, postępowania i głoszenia poglądów od tych, jakie ma się faktycznie i tylko dla siebie. Prawdziwe „ja” utajnia się za pomocą maskowania się jak tylko się da.
Dwulicowość polega na tym, że dla siebie ma się tylko jedno oblicze, a dla innych można mieć ich wiele i pokazywać je w zależności od sytuacji oraz pomysłowości w kreowaniu masek i sposobów kamuflażu.
Nie każdy człowiek maskujący się jest hipokrytą. Jest nim ten, kto celowo i z premedytacją permanentnie nie ujawnia swego „ja" przed innymi po to, by odnosić z tego jakieś osobiste korzyści, nie tylko materialne. Nie jest hipokrytą ktoś, kto maskuje się sporadycznie z przyczyn biologicznych, albo egzystencjalnych, kierując się popędami lub instynktem samozachowawczym, a nie innymi przyczynami, jak na przykład chęcią zdobycia władzy itp. A więc, nie są hipokrytami żołnierze maskujący się przed wrogiem na polu walki, kobiety, które maskują się dzięki zabiegom i środkom kosmetycznym w celu zwabienia partnera, chyba, że robią to z innych pobudek, ani zawodowi aktorzy.
Hipokryta jest człowiekiem zakłamanym. Intencjonalnie okłamuje swoje otoczenie. Niekiedy też samego siebie, gdy święcie wierzy w to, że faktycznie jest taki, jakim jawi się sobie w przybranej masce, albo jak inni go postrzegają.
Hipokryzja jest bliska kłamstwu. Tym, co je łączy, to oszustwo, ponieważ cel kłamcy i hipokryty jest taki sam - oszukiwanie innych ludzi odnośnie do swojej osoby. W związku z tym nasza („zachodnia”) cywilizacja, w której prym wiodą oszuści, stała się już nie tylko cywilizacją kłamstwa, ale również hipokryzji.
Z postępem techniki zwiększają się możliwości skrywania się przed innymi. Im wyżej rozwinięta technika, tym doskonalej można maskować się. Im bardziej dostępne są ludziom środki i sposoby maskowania, tym bardziej rozprzestrzenia się hipokryzja. Gwałtowny rozwój techniki począwszy od drugiej połowy dwudziestego wieku spowodował masową produkcję wciąż doskonalszych środków maskowania się. Postęp nauki dostarczał coraz lepszych sposobów ukrywania się. A rozwój gospodarczy umożliwiał ich dostępność dla mas. Na dodatek, z wielu powodów poszczególni ludzie, organizacje i instytucje w środowisku społecznym naszych czasów zmuszają do maskowania się przed przełożonymi, współpracownikami, podwładnymi, sąsiadami, członkami rodziny itd.
Hipokryzja jest zjawiskiem patologicznym. Uznaje się ją za chorobę polegającą na zaburzeniu osobowości. Jest to choroba zakaźna. W ciągu niespełna stulecia zdołała zarazić wiele milionów ludzi w całym świecie i tak szybko rozprzestrzenić się, że stała się jedną z chorób pandemicznych i plagą współczesnego świata. Jednak wkrótce może stać się standardową (normalną) cechą osobowości, gdy spowszechnieje do tego stopnia, że zniknie granica między ludźmi autentycznymi a udającymi, gdy ogół ludności będzie składać się z „kryptoludzi”.
Przyczyny hipokryzji
Przyczyn hipokryzji jest kilka. Jedną z ważniejszych jest walka o byt i przetrwanie. Ale nie ta darwinowska, naturalna, zwierzęca, lecz sztuczna (nieuwarunkowana przez przyrodę) walka o przetrwanie i jak najlepsze życie w rzeczywistości społecznej - walka w płaszczyźnie ekonomicznej, głównie o majątek, oraz w politycznej, o władzę.
Drugą przyczyną jest religia. Każde bóstwo oczekuje od swoich wyznawców afirmacji w formie uwielbienia, kultu lub ofiar w zamian za okazywanie im różnych łask - odkupienia grzechów, uświęcenia, zbawienia lub życia w raju – i wymusza postępowanie zgodne z regułami (przykazaniami) ustanowionymi przez siebie. Toteż wierni wychwalają je aż „pod niebiosa”, by się przypodobać i dzięki temu zasłużyć sobie na względy. Nawet, jeśli powątpiewają w jego istnienie i na co dzień postępują sprzecznie z przykazaniami i jeśli co innego głoszą niż myślą i postępują.
Kapłani też nie są lepsi. Wielu z nich oficjalnie wszem i wobec „propaguje wodę, a prywatnie pije wino” (Vinum praedicare et aquam bibere), publicznie nawołuje do umiarkowania, ubóstwa, miłosierdzia, miłości bliźniego i czystości, a po kryjomu pieniądz uznaje za boga, pławi się w luksusie, jest arogantami, za nic ma bliźnich i nurza się w rozpuście, często z dziećmi. Hipokryzja wiernych i duchownych narasta w wyniku ewolucji wierzeń (religii). Chyba najmniej było jej w pierwotnych religiach animistycznych i politeistycznych, a najwięcej w monoteistycznych, zwłaszcza w katolicyzmie.
Trzecią przyczyną jest ewolucja formacji społeczno-ekonomicznych. W jej wyniku hipokryzja wzrasta wykładniczo od pierwotnych wspólnot poprzez niewolnictwo, feudalizm, wczesny kapitalizm, socjalizm realny, aż do współczesnego kapitalizmu. Im wyżej wyewoluowana formacja, tym coraz bardziej i szybciej narasta w niej hipokryzja. Stopień hipokryzji powiększa się wprost proporcjonalnie do stopnia zniewolenia człowieka. Najmniej musi się udawać, gdy jest się wolnym, gdy nie zmuszają do tego normy obyczajowe, kodeksy prawa, przykazania religijne i wszelkie naciski z zewnątrz. Nie trzeba udawać kogoś innego w swojej przestrzeni prywatnej, ale zawsze trzeba w publicznej. Dlatego mniej jest hipokryzji w obszarach słabo zaludnionych i w ustrojach liberalnych niż w gęsto zaludnionych i dyktatorskich. Było jej dość dużo w czasach wczesnego kapitalizmu, więcej w okresie socjalizmu realnego, a najwięcej teraz, w czasach siedmiu i pół miliardowej populacji świata oraz neoniewolnictwa, kiedy stopień hipokryzji zmierza gwałtownie do maksimum albo, co bardziej prawdopodobne, do punktu przełomowego.
Dziś nie ma polityki bez hipokryzji. W jednych systemach społeczno-politycznych rozwija się ona bardziej, w innych mniej. Ale stale jest w nich obecna, podobnie jak kłamstwo, manipulacja i wiele innych negatywnych zjawisk. A próby wyeliminowania jej z polityki wydają się niemożliwe do zrealizowania. (Eugeniusz Młyniec, Hipokryzja i cynizm polityków - normalność czy patologia, „Wrocławskie Studia Politologiczne", Nr 27, 2019)
Jednak najwyższy stopień hipokryzji występuje w ustrojach totalitarnych, autokratycznych i dyktatorskich, głównie wśród elit rządzących, wskutek powszechnego zastraszania i zniewalania obywateli. Ci, którzy żyli pod panowaniem Hitlera, Stalina, Breżniewa, Ceaușescu, Ulbrichta, Bieruta, Kaddafiego, Mobutu, Mao Zedonga i im podobnych, wiedzą, jak wielką była hipokryzja pod ich rządami,. Od kilku lat również w Polsce dobrze rozwija się hipokryzja pod rządami różnej maści autokratów i populistów.
Czwartą przyczyną jest chęć lub przymus adaptowania się do otoczenia społecznego o wiele bardziej niż to konieczne, a zwłaszcza naśladowanie innych osób - strojenie się w cudze piórka - na przykład idoli, celebrytów, liderów itp. To zjawisko bierze się bardziej ze zwyklej próżności, aniżeli z chęci utrzymania równowagi między zachowaniem, myśleniem, wyglądem itp. jednostek oraz tych społeczności, w jakich one przebywają.
Piątą przyczyną jest język powszedni zawierający słowa z natury, same w sobie hipokryzyjne (obłudne), za pomocą których można udawać, oszukiwać i wprowadzać ludzi w błąd.
Jednym z nich jest słowo „solidarność”. „Nawet w normalnych okolicznościach nieustanne wołanie o solidarność jest trudne do zniesienia. Zbyt licealne, zbyt pompatyczne, zbyt nachalne. Jednak w czasach pandemii Covida niekończące się wezwania do solidarności przeradzają się w końcu w teatr oszczerstw lub obłudy. Stały się one retoryczną uniwersalną bronią w rękach tych, którzy w zasadzie mają niewiele do powiedzenia. Lub tych, którzy chcą odwrócić uwagę od tego, że również ich władza jest ograniczona. Przecież odwoływanie się do solidarności zawsze brzmi dobrze. Jest ona przyjazna dla ludzi. Nikt tak naprawdę nie może mieć nic przeciwko niej. Ale, czy to prawda?” (Martin Weinert, Krisenssprache - Sprachkrise - Krisenkommunikation, Krisensprache – Sprachkrise – Krisenkommunikation. Sprache in Zeiten der COVID-19-Pandemie, Tectum Wissenschaftsverlag Baden-Baden, 2021). Innymi hipokryzyjnymi słowami są: „demokracja”, „dobrobyt”, „równość”, „sprawiedliwość” itp.
Najbardziej podatni na hipokryzję
Jedną grupą ludzi, którzy charakteryzują się bardzo niską odpornością na hipokryzję są politycy, przede wszystkim zajmujący najwyższe stanowiska w państwie. Jest to szczególnie naganne, ponieważ zarażają oni masowo podwładnych, którzy biorą z nich przykład. Wszak „ryba cuchnie od głowy”.
Hipokryzyjni politycy często głoszą wielkie idee, tworzą normy społeczne i przesadne kodeksy etyczne i pilnują, by je przestrzegać za pomocą drakońskich aktów prawnych. A sami nagminnie łamią prawo i nakazy moralne. Stoją ponad prawem, ponieważ chronią ich immunitety, większość parlamentarna, układy koteryjne i system sądownictwa całkowicie podporządkowany im i uległy. Dlatego uważają się za obywateli „lepszego sortu” i chwalą się tym. Najważniejsze dla nich jest takie maskowanie się, żeby nikt nie dowiedział się o tym, co w tajemnicy robią i żeby ich machinacje, afery oraz występki moralne nigdy nie ujrzały światła dziennego.
W miarę wzrostu hipokryzji u polityków stają się oni coraz bardziej bezkarni, aroganccy, zuchwali i nieliczący się ze społeczeństwem. Potwierdzają to liczne ich wypowiedzi oraz zachowania. Tytułem przykładu przytoczę wypowiedź publiczną jednego z członków naszych władz centralnych z lipca 2021 r. na temat przewidywanej wkrótce szalejącej inflacji i drożyzny: „Chcę podkreślić, że inflacja nie ma negatywnego wpływu na zasobność portfeli Polaków. (…) Wszystkie wynagrodzenia i świadczenia emerytalne rosną znacząco szybciej niż inflacja. Dotyczy to także tych najmniej zarabiających, bo istotnie rośnie także płaca minimalna. Podkreślam to bardzo mocno - zasobność portfeli Polaków rośnie szybciej niż inflacja i dotyczy to także najmniej zarabiających.” (Michał Żuławiński, Glapiński: Inflacja nie ma negatywnego wpływu na portfele Polaków, „Bankier.pl”, 09.07.2021). W podobnym tonie uspokajał obywateli w grudniu, kiedy już ziściła się ta prognoza, mamiąc o wspaniałym stanie polskiej gospodarki „jak nigdy”.
Zadaję sobie pytanie, jak bezczelnym i nieludzkim trzeba być hipokrytą, żeby tak kłamać i taktować słuchaczy jak idiotów. A mówi to osobnik, który po ostatniej 40% podwyżce dla osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe (sierpień 2021) zarabia w jednym miejscu pracy ok. 80 tys. zł miesięcznie, a w innym ok. 40 tys. zł. Wzrost wskaźnika waloryzacji rent i emerytur w marcu 2022 r. ma według założeń rządu wynieść tylko 4,89% (od niecałych 50 zł do 100 zł dla 80% emerytów pobierających świadczenia poniżej 4 tys. zł. i ponad 200 zł dla pozostałych 20%). Natomiast inflacja w listopadzie wzrosła do 7,7%, a energia elektryczna i gaz oraz niektóre artykuły spożywcze od 15% do 80% i przewiduje się dalszy wzrost cen w 2022 r.
Najważniejsze osoby w państwie dostały 40% podwyżkę (tj. ok. 6 tys. zł.) i to wstecz od sierpnia 2021. Dlaczego w imię solidarności i sprawiedliwości nie 4,89% jak emeryci i też dopiero od marca? Jasne, inflacja i wzrost cen nie uszczupli zauważalnie portfeli tych, którzy zarabiają kilkadziesiąt tys. zł miesięcznie, ale drastycznie uszczupli portfele ludzi otrzymujących 2 lub 3 tys. zł. Jeśli tak bogaty jest nasz kraj, to dlaczego nie stać go na 40% podwyżkę emerytur? Nic dziwnego, że spotkało się to z ogromnym oburzeniem mas, wyrażanym często w niecenzuralnych słowach w Internecie i nie tylko.
Modne jest teraz odwoływanie się polityków do moralności i religii zgodnie z nową ideologią hipermoralności. Czynią to często i przesadnie uprawiają ekshibicjonizm religijny. Swoje interesy polityczne, ekonomiczne lub ideologiczne wyrażają za pomocą moralnego żargonu i odwołują się do kościoła uchodzącego za opokę moralną. Dzięki temu sprawiają wrażenie ludzi sympatycznych, bo szczerych, prawdomównych, nieprzekupnych, sprawiedliwych, dobrotliwych i cnotliwych. Przecież nikt nie może mieć czegokolwiek przeciwko moralności, ani przeciw argumentom używanym przez ludzi ze wszech miar moralnych, nawet, gdy są one niewiele warte, a ci ludzie są zwykłymi hipokrytami. Zaś ci, którzy im się sprzeciwiają, nawet jeśli wypowiadają się rzeczowo i przedstawiają twarde argumenty, niemal automatycznie wydają się niesympatycznymi, a więc osobami niegodnymi zaufania.
Toteż hipokryzja polityków strojących się w szaty moralistów i fanatyków religijnych opłaca się im. (Alexander Grau, Hypermoral: Die neue Lust an der Empörung [Hipermoralność. Nowa przyjemność w oburzeniu], Claudius Vrl. Munchem 2020). Czym, jeśli nie hipokryzją jest nagminne nazywanie porażek zwycięstwami?
Do drugiej grupy należą ludzie wierzący i funkcjonariusze kościoła, oczywiście nie wszyscy, ale bardzo wielu. Ludzie pobożni są szczególnie podatni na hipokryzję. Według o. Raniero Cantalamessy’ego, kaznodziei Domu Papieskiego, „Ludzie pobożni są szczególnie podatni na hipokryzję. Bo tam, gdzie najsilniejszy jest szacunek dla wartości duchowych, pobożności i cnót (lub ortodoksji!), istnieje też silna pokusa u tych, którym ich brak, by eksponować je, aby nie sprawiać wrażenia, że ich nie posiadają.” (http://www.kath.net/news/16199; dostęp 09.12.2021)
Nie ma gorszego wroga kościoła od hipokryty religijnego, który „modli się pod figurą, a diabła ma za skórą”, albo ofiaruje „Panu Bogu lichtarz, a diabłu świecę”. Hipokryzja jest grzechem, gdyż u jej podstaw leży kłamstwo, a ojcem kłamstwa jest diabeł. Chrystus przestrzegał przed naśladowaniem hipokrytów, albo faryzeuszy, którzy przez odprawianie długich modlitw w miejscach publicznych, wzbudzanie wielkiego zainteresowania innych własnym postem czy chwalenie się darami składanymi w świątyni lub biednym, podkreślają jedynie zewnętrzne przywiązanie dla Pana, a w głębi serca panuje w nich pustka przynosząca jedynie straty. (Ew. Mateusza 23.13-33; Ew. Marka 7.20-23).
Papież Franciszek nie szczędzi częstego piętnowania hipokryzji w ogóle, a przede wszystkim wśród duchownych. Oto kilka jego wypowiedzi na ten temat. „Co to jest hipokryzja? Można powiedzieć, że jest to strach przed prawdą. Obłudnik boi się prawdy. Ludzie wolą udawać, niż być sobą. To jakby fałszowanie swojej duszy”.
„Szczególnie odrażająca jest obłuda w Kościele”. „Jezus mówi do swoich uczniów: «Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie!». Hipokryzja nie jest językiem prawdy.” „Chodzą na mszę we wszystkie niedziele, a żyją jak poganie". „Jak wiele zła wyrządzają chrześcijanie niekonsekwentni, którzy nie dają świadectwa oraz pasterze niekonsekwentni, schizofreniczni, nie dający świadectwa” „Może lepiej nie nazywać się człowiekiem wierzącym, jeśli jesteś chrześcijaninem, który wykorzystuje ludzi, prowadzi podwójne życie, lub brudny biznes i okłamuje innych w mass mediach”, „Lepiej być ateistą, niż złym chrześcijaninem”. „Cenny wkład dla społeczeństwa i wspólnoty chrześcijańskiej byłby wniesiony, gdyby beatyfikacja tych, którzy są czystego serca, pomogła nam sprawić, że tęsknimy za czystym, prawdziwym i sprawiedliwym światem, bez religijnej lub świeckiej hipokryzji, w którym czyny odpowiadają słowom, słowa myślom, a ludzkie myśli myślom Boga”.
Niestety, mimo to ludzie religijni są coraz większymi hipokrytami, robią i mówią to, czego inni oczekują od nich, ponieważ wymagają tego ich bogowie samoafirmacji.
W Polsce hipokryzja wzrasta wśród wierzących (głównie katolików), a co gorsze, wśród wysokich funkcjonariuszy kościoła, którzy powinni być wzorem do naśladowania. O ich hipokryzji świadczy na przykład to, że wciąż nazywają Polskę krajem katolickim, mimo że w 2021 r. na ok. 85% ochrzczonych (nota bene, niemowląt nieświadomych tego i nie z własnej woli) aż 63% jest niepraktykujących i wszystko wskazuje na to, że będzie ich coraz więcej, przede wszystkim z powodu nadmiernego mieszania się kościoła do polityki, buty, pychy i bogacenia się jego hierarchów, kupczenia sakramentami oraz pedofilii duchownych.
Nawet wielki Jan Paweł II był niezłym hipokrytą. Napisał o tym ks. Adam Boniecki: „Papież Polak został w kraju wywindowany na poziom nadludzki. Kiedy już zaczął być wszechobecnym wcieleniem wiary w Boga, wcieleniem Kościoła, ojczyzny i wszelkiej mądrości, kiedy już został odczłowieczony, stał się zjawą bliższą swoim pokracznym pomnikom niż realnemu sobie. Dla polskiego katolicyzmu stał się oczywistym dowodem wyjątkowości, wielkości i narodowego wybraństwa. Ale dla wielu Polaków, szczególnie młodych, przytłoczonych wszechobecnym i czczym «janiepawleniem», jego kult w takiej postaci był coraz bardziej nie do wytrzymania. Był maską hipokryzji władzy i Kościoła, wzajemnie zblatowanych w przyziemnych interesach”.(ks. Adam Boniecki, Kult Jana Pawła II stał się w Polsce maską, „Więź”, 26. 11. 2020)
O hipokryzji Jana Pawła II świadczy też awansowanie do stopni arcybiskupów i kardynałów największych przestępców, takich, jak: Hans H. Groër (zwyrodnialec. który wykorzystywał, jak szacują dziennikarze, dwa tysiące chłopców), Theodore McCarrick (w środowisku biskupów amerykańskich od dawno znany z tego, że ma problem ze swoją seksualnością i nadużywa władzy nad młodymi seminarzystami), Bernard Law (jako człowiek odpowiedzialny za ukrywanie sprawców afery pedofilskiej w Bostonie, przedstawionej w filmie „Spotlight” zdewastował wizerunek kościoła katolickiego w Stanach Zjednoczonych.)
Mamy więc do czynienia z gigantyczną hipokryzją człowieka, który z jednej strony konserwował nieludzką etykę seksualną, a z drugiej strony protegował i osłaniał osoby uwikłane w nadużycia pedofilskie. (Franciszek koryguje błędy Jana Pawła II, „Kultura Liberalna” ;https://kulturaliberalna.pl2019/03/05/nowak-bodziony-pedofilia-kosciol-rozmowa. Dostęp 12.12.2021). (W kontekście pedofilii duchownych trzeba nadmienić, że australijski Kościół od 1980 roku wypłacił odszkodowania ofiarom pedofilii księży o łącznej wartości 213 mln dolarów. Diecezje w USA wypłaciły 5 mld dolarów i kilkanaście z nich ogłosiło bankructwo. W Polsce ofiarom pedofilii z rąk księży nie wypłacono ani złotówki.)
Jan Paweł II okazał się również hipokrytą w encyklice „Fides et ratio”. Podkreśla tam rolę nauki i rozumu we współczesnym świecie i opowiada się za ich rozwojem, ale w końcu potwierdza prymat wiary nad rozumem, a na naukę nakłada kaganiec religijny – kanony wiary mają wytyczać granice jej rozwoju, a najwyższym cenzorem badań naukowych i jedynie słusznej interpretacji ich wyników jest Święte Oficjum. Inaczej mówiąc, nauka powinna niezależenie od wiary dociekać prawdy, ale prawdą jest Bóg, to powinna uzasadniać obecność Boga wszędzie.Tę myśl wyraził dobitnie i bez ogródek rektor Uniwersytetu Katolickiego w Lizbonie na spotkaniu naukowców świata w 2000 r. w Watykanie: „Les universités doivent être des laboratoires de la foi” (uniwersytety mają być laboratoriami wiary).
W Polsce od kilkunastu lat tak się dzieje. Klerykalizacja edukacji postępuje szybko po nielegalnym wprowadzeniu religii do szkól i przywróceniu wydziałów teologii w uniwersytetach. Szczególnie intensywnie, odkąd Ministerstwem Edukacji i Nauki zarządzają ultraklerykalni ministrowie i nadani przez nich kuratorzy oświaty. Nasz kraj jest oazą w Europie, trwa w nim zmasowany atak ideologii katolicyzmu, który może doprowadzić do obskurantyzmu i uczynienia z Polski - na wzór państw islamskich - kraju klerykalnego, w którym będą zaostrzać się konflikty na tle światopoglądowym. Może to przesadne porównanie, ale światopogląd katolicki stanie się u nas kryterium polskości i patriotyzmu, jak przynależność do rasy germańskiej w III Rzeszy hitlerowskiej.
Do wzrostu hipokryzji u ludzi religijnych walnie przyczyniła się tzw. klauzula sumienia, wprowadzona skrycie przez kościół i świeckie organizacje przykościelne. Była ona i jest źródłem ogromnej liczby dysonansów moralnych i intelektualnych, przede wszystkim wśród pracowników ochrony zdrowia, lekarzy, farmaceutów i naukowców, którym trudno podejmować decyzje, kierując się z jednej strony rozsądkiem i wiedzą naukową a z drugiej - irracjonalnymi argumentami wiary, dobrem kościoła, presją środowisk kościelnych jak i aktów prawnych podyktowanych przez kościół. Dowodzi tego ostatni przykład śmierci pacjentki w szpitalu w Pszczynie.
Potwornie obłudna jest etyka katolicka, która nakazuje ochronę życia od plemnika począwszy, a jest obojętna na świadome i okrutne uśmiercanie pacjentów przez lekarzy. To zresztą nic nowego. Przecież w Średniowieczu też w niesamowitych mękach ginęli z rąk inkwizytorów dla dobra kościoła ludzie Bogu ducha winni: tzw. czarownice i heretycy.
Na koniec
Jak najbardziej negatywnie oceniają hipokryzję ci, którzy brzydzą się nią, nie ulegają jej i chcą zachować swoją autentyczność. Jednak ich ocena nie na wiele się zdaje, ponieważ elity władzy nie liczą się z nią. One żywią się hipokryzją i dzięki niej utrzymują swoje pozycje w strukturach zarządzania i hierarchii społecznej. W związku z tym, przypuszczalnie, będzie ona coraz bardziej się rozprzestrzeniać. Tym bardziej, że dzięki niej można wiele osiągnąć - jest instrumentem sukcesów życiowych - a bez niej stracić. Także dlatego, że hipokryzja jest chorobą bardzo zaraźliwą i wieloprzyczynową.
Jest kilka jej przyczyn subiektywnych i obiektywnych. Głównej przyczyny subiektywnej można upatrywać w słabości charakteru człowieka, a obiektywnej w systemie społeczno-ekonomicznym naszych czasów. Dlatego nie ma na nią lekarstwa. Byłoby miło, gdyby można było pójść do lekarza i powiedzieć: „mam ciężki przypadek hipokryzji. Proszę mnie wyleczyć” i gdyby lekarz mógł wypisać odpowiednią receptę. Niestety tak nie jest. Charakter da się kształtować, ale tylko tak dalece, na ile pozwala na to kontekst życia w danym społeczeństwie. O wiele trudniej jest zmienić system społeczno-ekonomiczny, ponieważ wymaga to zazwyczaj działań rewolucyjnych, dla których podjęcia trudno znaleźć chętnych i przywódców. Ludzie mający dość oszustów i obłudników marzą o życiu wśród osób autentycznych w świecie prawdziwym, sprawiedliwym i bez hipokryzji, w którym czyny odpowiadałyby słowom, a słowa myślom. Czy spełni się to marzenie?
Wiesław Sztumski