Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4
W drugiej części naszych rozważań nad filozofią wegańską należy rozpatrzyć ją głównie kategoriach praktycznych. Czy jest i czy może to się stać jedynie akademickim, czysto teoretycznym, wspomaganym kulturowo i medialnie przez modę, trendem intelektualnym? A może będzie to kolejna poczciwa teoria pożarta przez łapczywy konsumpcjonizm? Konsumpcjonizm, a de facto – system, który w swych założeniach miała zwalczać.
Konsumpcja stała się doskonałą metodą podkreślania różnic społecznych i zyskiwania pewności siebie. Jednocześnie zapobiega wyrzutom sumienia. Jeśli ludziom brakuje czasu dla rodziny, bo muszą zarabiać na utrzymanie, szukają kompensacji. A rynek oferuje materialną namiastkę troskliwości, przyjaźni, miłości. Akt zapłaty w kasie zastępuje wyrzeczenie, które mogłoby się wiązać z odpowiedzialnością za innych. (Zygmunt Bauman)
Wspomniany w I części tego eseju Pierre Teilhard de Chardin pisał, iż ogarnia go „nieodparte uczucie bliskości, ze wszystkim co myśli na ziemi, a zatem – idąc krok za krokiem – ze wszystkim co jest w toku porządkowania się bez względu na to, gdzie i na jakim etapie w bezmiarze czasu i przestrzeni” (Moja wizja świata). Widać wyraźną paralelę miedzy sposobem myślenia, typowo panteistyczną, zmierzającą jak chciał tego francuski jezuita, po stożkowej płaszczyźnie ku pewnie nigdy nieosiągalnemu punkowi Omega. To idea, droga, nie dogmat i kres.
Tym samym, formułując takie drogowskazy, wspomniana w I części eseju Joanna Hańderek, autorka książki Filozofia wegańska, zaprzecza dwóm maksymom hołdującym konsumpcjonizmowi i sybarytyzmowi – mocno zakorzenionym w cywilizacji europejskiej, mającym źródła religijne, mocno wdrukowane w naszą kulturę. Pierwsza z nich to biblijna sentencja o „czynieniu sobie Ziemi poddaną” (ze wszystkimi konsekwencjami takiego myślenia i działania). Druga zaś to myśl św. Augustyna zaczynająca się od słów: nam pereat mundus (łac. - niech zginie świat), oznaczająca, iż poza naszym rozumieniem rzeczywistości (u Augustyna dotyczy to sprawiedliwości rozumianej według instytucjonalnej interpretacji) wszystko inne nie ma znaczenia. Może nawet zginąć świat... I tu właśnie widać krótkowzroczność działań człowieka na polach eksploatacji ziemskich zasobów, bez względu na skutki (augustiańskie niech zginie świat byleby nasze było „na wierzchu”).
Ta holistyczna wizja świata, w którym człowiek jest jego elementem - nie najważniejszym, jak to jest dziś, w erze konsumpcjonizmu - jest bezpośrednio związana, zdaniem Hańderek, z weganizmem. Źródłem religii konsumpcji, tak niszczącej nasze otoczenie – zarówno przyrodnicze, jak i wewnętrzne – jest na pewno nieodporność na medialną reklamę i bałwochwalstwo rynkowego sukcesu, najszerzej rozumianego, bezpośrednio związanego z konsumpcją i nieograniczoną żądzą posiadania nie tylko dóbr. ale i przywilejów, społecznego splendoru itd.
Zmiana stylu życia i myślenia, w których zawiera się część idei zwanych najogólniej filozofią wegańską to także porzucenie mediów pozostających na usługach megakorporacji, tworzących gusty i wzory postępowania wymuszające konsumpcyjny styl życia. A to się wiąże z zanegowaniem całego systemu. Tego ex cathedra w tej teorii brakuje, a jest to moim zdaniem niesłychanie ważny element dla zrozumienia holistycznie pojmowanego terminu „filozofia wegańska”.
Recepta na wdrożenie weganizmu
Co nasz gatunek winien zdaniem Hańderek uczynić, by począć wdrażanie zasad tej filozofii w praktyce? Autorka wylicza 10 krótkich tez, od których trzeba ten proces zacząć: wyzbycie się mowy nienawiści i agresji, zdrowe odżywianie, zakupy wyłącznie na niezbędne potrzeby (nie kierowanie się sztucznymi modami czy trendami), poczucie gatunkowej wspólnoty, jasne postawienie na odnawialność energii, recykling, kult lokalności, wzajemność jako partnerstwo wszystkich gatunków (i całej przyrody), nowy ruch społeczny na rzecz tych zmian oraz takie samo rozumienie polityki.
Piękne i humanistyczne hasła. Nie pierwszy raz głoszone z ambon człowieczeństwa i humanizmu. Czy możliwe do realizacji? Dziś, gdy zagraża nam egzystencjalna oraz gatunkowa zagłada, mogąca przebiegać w wielu wymiarach, wydawać się może, iż jest to bliskie spełnienia. Warto jedynie się zastanowić w tym aspekcie nad racjonalnością i realizmem myślenia ludzkiej zbiorowości. I na ile te cechy przeważą nad egoizmem, wsobnością, intelektualnym lenistwem czy zwyczajną ignorancją. O merkantylizmie i pogoni za zyskiem w takim razie należy zapomnieć. To winno zostać autentycznie zredukowane do absolutnego minimum, jeśli chcemy ochronić Ziemię przed zagładą i uczynić nasz byt bardziej ludzkim jak to sugeruje filozofia wegańska.
Joanna Hańderek apeluje – ba, wręcz nakazuje nam (choć w formie bajkowej opowieści, a bajki oprócz strony poznawczej cechuje wszak aspekt wychowawczy i moralizatorski) – pozytywny stosunek ludzi do wszystkich żyjących istot. Do świata przyrody. Sprzeciwia się traktowaniu zwierząt jako przysłowiowej „biomasy”. Stąd w książce pojawiają się, jako bohaterowie poszczególnych rozdziałów, kret, pani sroka, krowa ze swoimi wielkimi oczami, kot (kojarzony niegdyś z czarownicami), świnia, bóbr. To jest nasza rzeczywistość i gatunkowy egoizm, nasze działanie czyniące Ziemię i naturę sobie poddaną. Poddaną, czyli eksploatowaną, niewoloną, kolonizowaną (w najgorszym tego słowa znaczeniu). Przedstawienie problemu w formie bajki jest o tyle zasadne, że świat komercji, reklamy, infantylizmu sprowadził wszystko do zabaw w piaskownicy.
Teilhard chciał poprzez swą koncepcję odnowić chrześcijaństwo, wpisać je w nowoczesność. Czy Hańderek chce poprzez swoją filozofię wegańską odnowić postnowoczesny, zaprawiony postmodernistycznym nihilizmem kapitalizm i cywilizację zachodnią? Nie wiem, nie znajduję tego expressis verbis w jej manifeście. Ale nie znajduję też jasnego przesłania, że ten oparty o rozbuchaną konsumpcję system, który od 4-5 dekad opanował kolejne sfery realności musi upaść, ma być zanegowany w swej istocie. Poprzez totalnie ograniczoną konsumpcję, degradację naszych przyzwyczajeń z nią związanych, naszego umiłowania sybarytyzmu i hedonizmu, rozpasania i celebryctwa. Po prostu musimy zbiednieć i się ograniczyć.
Jean Baudrillard stwierdził, że „Każda kultura, która się uniwersalizuje traci swą wyjątkowość i sama się zabija. Stało się to zarówno z tymi wszystkimi kulturami, które my zniszczyliśmy, wcielając je siłą do naszego świata, jak i z naszą kulturą, pełną uniwersalistycznych pretensji. Różnica polega na tym, że inne kultury umarły z powodu swej wyjątkowości – i to jest śmierć piękna. My umieramy z powodu utraty jakiejkolwiek wyjątkowości, z powodu eksterminacji wszystkich naszych wartości i zasad, a to jest śmierć zła” (Jean Baudrillard, Duch terroryzmu. Requiem dla Twin towers). Filozofia wegańska wpisuje się moim zdaniem – choć nie wprost – w ten duch, w ów trend, w te przewidywania francuskiego filozofa.
Tęsknota do Matki Natury
Weganizm, podobnie jak panteizm (choć w tym przypadku nie jest to artykułowane ex cathedra, z różnych zresztą względów), są niejako przedłużeniem pierwotnych wierzeń religijnych, wyobrażeń i mitów o Matce Naturze będącej niejako wszechmocną boginią Ziemią (Pradawną Matką lub Wielką Macierzą). Z tą koncepcją współgra cała ideologia feminizmu, oparta na antypatriarchalnym kręgosłupie interpretacji procesów zachodzących w historii. Jest też bliska ruchom ekologicznym traktującym przyrodę z szacunkiem i atencją, tym samym tworząc przestrzeń kompletnej jedności.
Wielu religioznawców i badaczy kultury twierdzi, że pierwszym bóstwem w społecznościach agrarnych była bogini tworząca sama z siebie świat. I to dało też impuls oraz fundamenty dla rozwoju późniejszych wierzeń religijnych w wersji bytu czy istoty najwyższej. Stąd też wywodzi się mocno dyskusyjna dziś teza o matriarchacie panującym w społecznościach pierwotnych. Hipoteza ta oparta jest na świadectwach prehistorycznych malowideł oraz ceramicznych szczątków odnajdywanych podczas archeologicznych wykopalisk. Kult płodności i oddawanie czci Matce Ziemi są tu głównym motywem prowadzącym do takich wniosków, stanowiąc bazę wyjściową dla zarówno zrębów filozofii wegańskiej jak i (mimo wszystkich zastrzeżeń i uwag) panteizmu.
Erich Fromm podczas Międzynarodowej Konferencji Psychoanalizy w Dusseldorfie (wrzesień 1961 r.) w swoim wykładzie powiedział: „Nowoczesny człowiek potrzebuje ratunku ze strony – jeśli mogę tak powiedzieć – Wielkiej Matki, firmy lub państwa. Staje się wiecznym dzieckiem, którego jednak nie da się zaspokoić ponieważ nie rozwija swoich możliwości jako osoba” (O byciu człowiekiem). Podjął też problem atomizacji i popadania człowieka w nędzę beznadziei, materializującej się ucieczką w samobójstwa, narkotyki czy konsumpcyjny sybarytyzm.
Hipokryzyjne pojmowanie idei
Czy filozofia wegańska Joanny Hańderek znajdzie odpowiedź na dylemat z Manifestu Fromma, wygłoszonego u progu epoki bazującej na złudności szczęścia i postępu opartego wyłącznie o prymitywną konsumpcję (jak ma to miejsce w słynnym filmie Marco Ferreriego pt. Wielkie żarcie), w którym oskarża on system kapitalistyczny i kult rynku o niszczenie człowieczeństwa, alienację nonkonformistycznych jednostek ze sfery publicznej? Czy stanie się realną alternatywą dla świata ukształtowanego przez dwie, zdawałoby się przeciwstawne, lecz jak widać uzupełniające się idee: postmodernizm i neoliberalizm – czas pokaże. Coś co jest słuszne i wartościowe nie zawsze w historii zwycięża, stając się ideą panującą powszechnie.
Na zakończenie warto jest zwrócić uwagę na jeden jeszcze aspekt tego humanistycznego, uniwersalnie futurystycznego, ujęcia naszej planetarno-ludzkiej egzystencji. Z przyprawionym szczyptą sceptycyzmu i teoriopoznawczego dystansu do wszystkiego co ludzkie i arcyludzkie (jak widział to i opisywał Fryderyk Nietzsche). Czy zdeklarowany zwolennik weganizmu, propagujący publicznie swoją postawą szacunek i miłość do wszystkiego co żyje, świadcząc o tym m.in. sposobem odżywiania i życia zgodnie z naturą, gdyż jesteśmy przecież jednością, może świadomie i celowo dokonywać brutalnego aktu terrorystycznego, w wyniku którego ginie człowiek, a kilkanaście osób jest rannych (w tym kilka ciężko)?
Taki wizerunek niesie nam Daria Triepowa, performerka, wegetarianka, znana eko aktywistka i feministka, osoba która przyniosła statuetkę z bombą na spotkanie z Władenem Tatarskim (vel Maksymem Fominem). I nie chodzi o polityczne poglądy i preferencje kulturowe Fomina, który ginie w efekcie tego aktu terroru. Chodzi głównie o wierność zasadom, które się głosi i które przedstawia się jako fundamentalne i uniwersalne.
Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi. Skonstatuję jedynie, iż filozofia wegańska, piękna, wzniosła, humanistyczna i uniwersalna w wersji przedstawianej tak przystępnie przez Joanną Hańderek najprawdopodobniej okaże się kolejną wizją zweryfikowaną przez praktykę życiową. Tak jak to ma miejsce ze wszystkimi ideami, jakie obserwujemy i badamy od początków czasów historycznych. Bez racjonalizmu i sceptycznego dystansu nie posuniemy jednak się cywilizacyjnie – także moralnie – do przodu w procesie najszerzej rozumianej ewolucji naszego bytu.
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga, ostatnia część eseju Autora "Weganizm - moda - panteizm". Pierwszą zamieściliśmy w numerze SN 10/23.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1877
Soteriologia ma wiele znaczeń. Pierwotnie termin ten odnosił się do pojęcia winy i odkupienia jej poprzez ofiarę bóstwa.
Ilustrację tak rozumianego pojęcia odnaleźć można w mitologii greckiej, w której jeden z Tytanów, Prometeusz najpierw lepi człowieka z gliny przemieszanej ze łzami, a następnie obdarza go przywilejem posiadania ognia zarezerwowanego dla bogów. Za to zostaje przykuty do skał Kaukazu i skazany na wieczne męki z powodu orła, który codziennie rozszarpuje jego wątrobę.
W teologii dogmatycznej natomiast soteriologia stanowi odrębny dział zajmujący się zbawieniem człowieka przez Jezusa Chrystusa.
Z tekstów biblijnych najwięcej na Osobę Chrystusa Odkupiciela rzucają światło Ewangelie św. Jana i św. Mateusza. To Jan napisał, że nikt nigdy Boga nie widział. Ale o jego obecności mogą świadczyć inne fragmenty Ewangelii, w których apostoł jasno mówi, że jest jednonarodzonym Bogiem, który jest „w łonie Ojca”.
Problemy z interpretacją
Kiedy nastąpiło zespolenie cech boskich i ludzkich Chrystusa? To jedno z najważniejszych zagadnień soteriologii. Bo skoro Chrystus ma zbawiać ludzi, to winien wcześniej dogłębnie poznać ludzką naturę. W tej sprawie wypowiedziały się trzy sobory: nicejski (325 r), efeski (431 r.) i chalcedoński, (451 r.). Uznały one, że zespolenie dwóch natur Jezusa - boskiej i ludzkiej - nastąpiło w momencie Zwiastowania. Czy już wtedy Bóg miał zamysły wobec swego syna, że ma zostać złożony w ofierze za całą ludzkość obciążoną, z wyjątkiem Matki Boskiej, grzechem pierworodnym? Do dziś dnia toczą się na ten temat spory, choć nie znajdują miejsca w głównym nurcie dociekań soteriologicznych.
Nie można jednoznacznie twierdzić, że wcielenia Jezusa dokonał Bóg-Ojciec czy Duch Święty. Kościół przyjmuje, że Jezus sam wziął na siebie brzemię człowieczeństwa. Dla św. Tomasza z Akwinu intencja Boga była jeszcze inna. Dość jasno wyłożył on swój pogląd w Sumie teologii (Summa Theologiae). Bóg chciał zbawić świat poprzez ofiarę swojego syna. Święty Tomasz uważał, że ludzkie wcielenie Chrystusa było konieczne, ale tylko na tym etapie dziejów. Cel jaki przyświecał Bogu to przede wszystkim zbawienie człowieka. Teoria św. Tomasza znana skądinąd jako historyczna nie została od razu zaakceptowana przez duchowieństwo. Razem z nią bowiem pojawiła się teoria ahistoryczna, która ujmowała wcielenie Chrystusa w kategoriach ponadczasowych. Jan Duns Szkot na przykład twierdził, że stworzenie Adama nie może zależeć od grzechu pierworodnego, bowiem wówczas Bóg byłby zależny od ludzkich poczynań.
W podobnym duchu wypowiadał się Pierre Teilhard de Chardin, który ponadto dowodził, że świat ewoluuje do punktu omega, to jest do stanu wiecznej doskonałości. Teilhard de Chardin twierdził ponadto, że nawet gdyby nie istniała konieczność odkupienia człowieka, to Chrystus i tak przybrałby ludzką postać i dzięki niej stałby się szczytem stworzenia. Obecnie Kościół stoi na stanowisku, że Chrystus i tak by się wcielił w człowieka, nawet bez konieczności odkupienia, ponieważ jest ukoronowaniem stworzenia.
Doskonałość odkupienia
Zgodnie z Pismem Świętym oraz interpretacjami św. Tomasza z Akwinu i Dunsa Szkota jasno widać, że Bóg mógł zbawić człowieka bez poświęcania swego syna. Czy zatem chciał uczynić zbawienie bardziej ludzkim i zrozumiałym? Trudno na to jednoznacznie odpowiedzieć. Wiadomo, że u podstaw bożego dzieła zawsze leżała miłość do człowieka, a zatem ofiara Jezusa wydaje się jak najbardziej zrozumiała. Cierpiał tak, jak mogą cierpieć ludzie (krzyżowanie było w czasach starożytnych karą stosowaną nie tylko wobec chrześcijan, czego przykładem mogą być ukrzyżowani zbuntowani niewolnicy Spartakusa). Kościół uznaje mękę i śmierć Chrystusa za misterium, a więc tajemnicę, podobnie jak Niepokalane Poczęcie.
Dzięki męczeńskiej śmierci Chrystus stał się bliski wszystkim ludziom. Stał się również ich pośrednikiem wobec Boga, a kapłani są jego naturalnymi następcami na Ziemi. Jednocześnie Jezus spełnia funkcję najdoskonalszego proroka, bowiem tylko on jest w stanie rzeczywiście przewidzieć dzieje. A równocześnie jest doskonałym kapłanem i nauczycielem, gdyż łączy w sobie pierwiastek ludzki i boski. Ta ostatnia funkcja ma również to do siebie, że Chrystus może wstawiać się przed obliczem Boga Ojca za ludźmi, a niejednokrotnie przyjmuje na siebie konsekwencje postępowania ludzi.
W tym miejscu rodzi się pytanie o rolę świętych. Otóż święci również spełniają funkcję pośredników (znane są modlitwy pod ich adresem), chociaż Osoba Jezusa, jako Syna Bożego, jest spośród nich najdoskonalsza. Poza tym Chrystus jako kapłan narodził się w momencie uzyskania przez niego ludzkiej natury (tak przynajmniej wynika z Listu do Hebrajczyków). Tak więc został „wzięty z ludzi i ustanowiony dla ludzi”. Trzeba przy tym pamiętać, że kapłaństwo Jezusa Chrystusa jako Syna Bożego jest wieczne i ani Aaaron, ani nikt z rodu Lewiego nie może się pod tym względem z nim równać. Zapewne Osoba Chrystusa jako najważniejszego kapłana chrześcijan sprawiła, że kapłaństwo w Kościele ma strukturę hierarchiczną.
O ofiarnej śmierci Jezusa wypowiadali się już Ojcowie Kościoła i pierwsi papieże. Klemens I pisał o niej w Liście do Koryntian, a św. Ignacy z Antiochii w Liście do Smyrneńczyków. Św. Ireneusz z Lyonu jako jeden z pierwszych podkreślał, że Jezus wielu „ludzi w sobie zjednoczył jako Głowie, dając im w krótkim streszczeniu zbawienie”. Tak więc nie ulega wątpliwości, że Chrystus cierpiał za ludzi.
Ofiara Jezusa nie miała jednak nigdy sobie równych, bowiem została złożona przez Osobę boską, pomimo posiadania przez Chrystusa także natury ludzkiej (dowodzą tego Ciało i Krew Jezusa). Jednak tylko taką, doskonałą ofiarę może przyjąć Bóg i w zamian za nią zesłać na ludzi „nieskończoną ilość łask”.
Wyzwolenie przez odkupienie
Grzech pierworodny uzależnił poniekąd istoty ludzkie od szatana. W Piśmie Świętym istnieje nawet określenie „królestwo szatana”, które oznacza wszystko to co złe i niezgodne z Pismem Świętym, a zwłaszcza dekalogiem. Chrystus poprzez swoją ofiarę wyzwolił człowieka od grzechu pierworodnego, a co za tym idzie od szatana. W Ewangelii św. Mateusza jest to zaakcentowane bardzo wyraźnie: „Albowiem prawo Ducha, które daje życie w Chrystusie Jezusie, wyzwoliło cię z pod prawa grzechu i śmierci”. Tak więc mamy zarazem wyzwolenie, jak i zapowiedź życia wiecznego.
Odkupienie było również zadośćuczynieniem za ludzkie grzechy. Wprawdzie Bóg jako istota doskonała w swojej naturze nie jest „wrażliwy na ludzkie niedociągnięcia”, jednak poprzez swoje miłosierdzie daje możliwość człowiekowi naprawienia swoich win. Tak więc człowiek może oddać Bogu to, co samowolnie zabrał, w zamian za co może ponownie otrzymać dobra duchowe, których sam się poprzez grzech pozbawił.
Odkupienie można również rozpatrywać w kategorii zasługi. Dzięki poświęceniu Jezusa, łaska boża spłynęła na wszystkich ludzi i stali się oni dziećmi bożymi. Ponadto odkupienie ma charakter uniwersalny i wszyscy ludzie mogą w nim jednakowo partycypować. Ale należy pamiętać, że przez grzech pierworodny cały wszechświat został poddany szatanowi. Łatwiej więc zrozumieć ofiarę Chrystusa, która była konieczna, aby go wyzwolić z „niewoli zepsucia”.
W dzisiejszym świecie Kościół wskazuje drogę chrześcijanom, aby uczestniczyć w dziele Jezusa. Po pierwsze, wszelkie badania naukowe winny służyć tylko prawdzie. Po drugie, człowiek winien zadbać o ochronę swojego środowiska, które jest jego naturalnym otoczeniem. Po trzecie, powinien swoje wysiłki ukierunkować na zapobieganie wszelkim kataklizmom i katastrofom, jak choćby powodzie czy pożary. Wreszcie powinien prowadzić racjonalną gospodarkę, a badanie przestrzeni kosmicznej prowadzić wyłącznie dla celów humanitarnych.
Konieczność odkupienia
Ewangelia św. Jana stwierdza wyraźnie, że Jezus musiał w taki, a nie inny sposób odejść - „pożyteczne jest dla was moje odejście. Bo jeśli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę go do was”.
Tak więc męczeńska śmierć Jezusa i jego Zmartwychwstanie są jednocześnie zapowiedzią życia wiecznego i powtórnego przyjścia Jezusa w dniu Sądu Ostatecznego. W końcu Jezus jest królem wszechświata, a więc Jemu przynależy najwyższa władza sądownicza. Potem nastąpi Królestwo Boże, które jest zarazem królestwem duchowym, wiecznym i powszechnym. A podstawą jego istnienia jest miłość, prawda, sprawiedliwość i pokój. Przy czym, przynajmniej od Soboru Watykańskiego II, pojecie Królestwa Chrystusowego jest tożsame z pojęciem ludu bożego.
Tradycja
W tradycji soteriologicznej można wyróżnić trzy okresy:
Pierwszy - od czasów działalności Jezusa do II wieku n.e., kiedy uznawano odkupienie za rzecz oczywistą i nie podejmowano sporów na ten temat.
Drugi - od pocz. II wieku do wczesnego średniowiecza, kiedy tajemnica odkupienia była przedmiotem pogłębionych analiz, ale nadal przyjmowano odkupienie jako fakt historyczny.
Trzeci - w średniowieczu, kiedy usiłowano dokonać syntezy całej soteriologii, ale pojawiły się pierwsze wątpliwości co do historyczności faktów zawartych w przekazach.
Na temat odkupienia najwięcej wypowiadał się papież Pius XII, który wydał trzy encykliki: Mystici Corporis, Mediator Dei i Haurietis aquas, natomiast w nauce kościelnej najwięcej miejsca odkupieniu poświęciły sobory: nicejski (325), w Orange (529), w Quierzy (853) i trydencki (1545-63).
Jan Paweł II w encyklice Redemptor hominis napisał, że przez akt odkupienia Jezus zadośćuczynił „tej odwiecznej miłości, jaką jest Bóg, która została odepchnięta przez człowieka”.
Formy kultu Serca Jezusowego
Jednym z najważniejszych kultów związanych z odkupieniem jest kult Serca Jezusowego. Jego początki sięgają XV wieku, kiedy to artyści zaczęli przedstawiać Zbawiciela z odsłoniętym sercem przybranym w cierniową koronę.
W XVII wieku do rozwoju tego kultu przyczyniła się św. Małgorzata Maria Alacoque, która często, według przekazów, doznawała objawień i otrzymywała „instrukcje” od samego Jezusa. To jej chrześcijanie zawdzięczają formę kultu w postaci pierwszych piątków miesiąca. Polega ona na uczestnictwie w uroczystej mszy w dziewięć pierwszych piątków w miesiącu, przystępowaniu do komunii świętej i odmawiania litanii do Najświętszego Serca Jezusa Chrystusa. Oczywiście, do sakramentu komunii mogą przystępować jedynie wierni w stanie łaski uświęcającej (chodzi o łaskę wynikającą z sakramentu chrztu), co w praktyce oznacza wcześniejsze odbycie sakramentu spowiedzi, a w konsekwencji pokuty i pojednania. Samo pojęcie ma jednak szerszy kontekst semantyczny związany z pojęciem rożnych rodzajów łask i nie sposób omówić go w tym miejscu. Najważniejszym elementem obrzędu jest udział we mszy i komunii, gdyż wiernemu, który spełni te wymogi, jako zadośćuczynienie za „grzechy własne i rodzaju ludzkiego, Boże Serce zapewni miłosierdzie w chwili zgonu i nie umrze on bez Jego łaski”.
Do dziś jednak nie ma tu jednoznacznej wykładnie teologicznej i Kościół katolicki uznaje to jako obietnicę. Przyczyniła się ona jednak do popularyzacji sakramentu komunii, którą w przykazaniach kościelnych zaleca się przynajmniej raz w roku, poprzedzoną spowiedzią.
Następstwem pierwszych piątków, choć nie tylko ich, jest dążenie do osiągnięcia jedności z Bogiem, „poddanie się jego woli i życie zgodne z jego miłością”, co w praktyce oznacza wypełnianie przykazania miłości.
Grzech jednak jest traktowany jako zerwanie komunii i wówczas łaska uświęcająca w chwili śmierci nie zapewnia zbawienia. Stąd tak ważna jest spowiedź i pokuta, które towarzyszą zawsze sakramentowi ostatniego namaszczenia chorych.
Pierwsza msza z cyklu piątkowych odbyła się w 1673 roku i po dziś dzień pozostaje jako jedna z najpiękniejszych tradycji kościelnych.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 882
"Wigor globalizacji" to pierwsza część tryptyku nie tyle o „Zderzeniu cywilizacji” jak zapowiadał Samuel Huntington, co o wojnie na unicestwienie jednej ze stron konfliktu. Dążność do monopolu i hegemonii jest jednak, jak widać, barierą nieprzekraczalną.
Gdy czytamy książki Klausa Schwaba, słuchamy dziś różnych Macronów i Trudeau, to trudno oprzeć się wrażeniu, że to wypisz wymaluj analiza przyszłości ekonomicznej świata pióra Marksa! To, co Schwaba i Marksa różni, to sympatia i antypatia do zantagonizowanych grup: gdy Karol Marks sympatyzował całym sercem z proletariatem, to Klaus Schwab jednoznacznie jest po stronie garstki kapitalistów.
Adam Wielomski
Żyjemy pod koniec epoki obfitości – w swym przemówieniu Prezydent Francji Emmanuel Macron objawił niedawno przyszłość, jaka czeka Francuzów. Dotyczy to w ogólnym sensie jednak całego świata. Nic nowego, można powiedzieć. O nadciągającym poważnym kryzysie strukturalnym obecnego systemu gospodarczego, politycznego, kulturowego, społecznego, który spowoduje krach dotychczasowych rynków i ekonomiki na całym świecie mówi się od dawna. Jednak euroatlantycki, neoliberalny mainstream nie chciał na ten temat dyskutować uważając, że tak jak do tej pory będzie zawsze. Bo historia się zakończyła i teraz królować będzie powszechna szczęśliwość, wolność, demokracja i beztroska.
Pomijano milczeniem – jak to ma miejsce nagminnie w mediach głównego nurtu, które od dawna przestały być źródłem obiektywnej informacji, stając się propagandowo-manipulacyjnym ośrodkiem podległym mega globalnemu kapitałowi – nieliczne glosy ostrzegające przed nadchodzącą katastrofą. Dziś, po pandemii covidowej oraz w związku z wojną na wschodzie Europy, ów kryzys został akcelerowany i jego obecności oraz skutków (na razie to tylko preludium) już nikt nie może pomijać milczeniem. Jest on jednak polem i sposobem dla dalszych kroków ku globalnemu społeczeństwu w formule 20:80, jaką klika dekad temu przedstawił Johan Galtung, norweski socjolog i działacz pokojowy.
Bez nadziei i wolności
Uważany za jednego z największych humanistów XX w. Erich Fromm napisał niepokaźnych rozmiarów, acz ważką książeczkę pt. Rewolucja nadziei, będącą rozważaniem nad podstawową cechą człowieczeństwa: nadzieją. Nadzieja bowiem, wraz z Oświeceniem, stała się latarnią morską dla człowieka w jego codziennym bycie – tak w wymiarze indywidualnym jak i zbiorowym. Rozświetlając sens egzystencji, staje się drogowskazem człowieczeństwa.
Jednak zagrożenia dzisiejszego świata, o których mówił cytowany Prezydent Francji, doświadczającego od 3-4 dekad kolejnej globalizacji - choć w zupełnie innej formie niż to miało miejsce w dotychczasowej historii - jawią się przede wszystkim jako powszechna pauperyzacja najszerszych mas i klas społecznych. Ceną egzystencji równoznacznej z ową deklasacją i upadkiem całych zbiorowości będzie dramatyczne ograniczenie naszej dotychczasowej wolności. Dzieje się to sukcesywnie od przynajmniej dwóch dekad, a masy pokornie się na to zgadzają (np. wprowadzenie w USA ustawy Patriot Act czy obostrzeń związanych z CoV-19– często zbędnych i dotkliwie ograniczających wolność obywateli).
Fromm pyta: czym jest więc nasza wolność jeśli ma być równoznaczna z powszechną pauperyzacją? Jeśli godzimy się z pauperyzacją, tracimy – idąc tropem jego myślenia - kontrolę nad systemem, który stworzyliśmy i który właśnie dlatego pożera nasze nadzieje i wartości. Przekształcił się w Molocha czy Lewiatana pozostających w służbie oligarchii światowej, którą stworzyła i pasie właśnie aktualna formuła globalizacji. Molocha czy Lewiatana niszczących nasze życie i dorobek, stawiając pod znakiem zapytania egzystencję setek milionów zwykłych ludzi. Ćwiczenia z dyscypliny społecznej – dotyczy to nie tylko tych przypadków, o których wspomniano – prowadzą prosto do materializacji projektu panopticum według Jeremy’ego Benthama.
Obostrzenia związane z CoV-19 zmiękczyły zdolność i chęć do skutecznego i agresywnego oporu społecznego. Stało się w efekcie to, czego nauczał Edward Bernays, twórca formuły nowocześnie działających mediów (ponoć demokratycznych i wolnych): „żadne doktryny i teorie nie utrzymałyby się, gdyby dyscyplinowanie umysłu publicznego nie przebiegało na kształt armii, dyscyplinującej ciała żołnierzy” (p. Noam Chomsky, Zysk ponad ludzi: neoliberalizm a ład globalny).
Dziś, w obliczu nieuchronnego głębokiego i strukturalnego kryzysu systemu (p. Sprawy Nauki nr 5, 6-7, 8-9 i 10 z 2022, teksty „Świt nowego porządku” i „Czy nadchodzi post kapitalizm ?”), nadzieja jako wartość wyniesiona – obok wolności i miłości - na sztandary demokracji liberalnej oraz panującego, choć więdnącego systemu, staje się niczym człowiek czekający pod bramami nieba w Procesie Franza Kafki. Po latach oczekiwania u tych bram, po wielokrotnych pytaniach tego samego stróża czy może już wejść, tuż przed śmiercią dowiaduje się, iż przez te drzwi może wejść tylko on. I teraz, wraz ze śmiercią, zostaje mu to dozwolone, a drzwi się za nim zamykają.
Nadzieja degraduje się więc w świetle zapowiedzi wielkich tego świata do biernego oczekiwania i godzenia się z chomątem systemu. Tylko śmierć kończy ten bierny, pokorny i niewolniczy byt. Byt z zakazami i napomnieniami oraz działaniami będącymi egzemplifikacją zapowiedzi apostołów Nowego Ładu, lecz przede wszystkim decyzji biurokratów i funkcjonariuszy mediów im służących. To kolejna wersja dewizy św. Benedykta z Nursji – choć sformatowana wedle neoliberalnych pomysłów XXI wieku – módl się i pracuj, bądź pokorny, słuchaj ojców Kościoła, a dostąpisz zbawienia.
Zamiast wolności - konsumpcja
Antynomiczną sentencją wobec takich trendów - choć dziś właśnie dlatego zapomnianą i niezwykle potrzebną wobec zapowiedzi, jakie z ambon ślą ku nam namiętni globaliści, ich teoretycy, właściciele megakapitału i światowa oligarchia – jest stwierdzenie Karola Marksa z Tez o Feuerbachu mówiąca, iż ludzie są wytworami warunków i wychowania, a więc ludzie zmieniani są przez ludzi i że sam wychowawca musi zostać wychowany przez ludzi. Postęp i nadzieja są funkcją aktywizmu szerokich mas, ich wyedukowania i zdolności do buntu. Nie elit, nie różnego rodzaju guru oraz medialnych macherów od PR.
Może dlatego praktyka ostatnich dekad w edukacji i kulturze – czy raczej na ich polach – polegała na zabiciu dotychczasowej samoświadomości człowieka i autokrytycyzmu tak charakterystycznego dla ludzi odwołujących się w jakimś sensie do tradycji Oświecenia. Taka świadomość miała stanowić determinantę człowieka wolnego, obdarzonego nadzieją na zmiany prowadzące ku lepszemu nasz wspólny, planetarny świat. W miejsce człowieka twórczego wykreowano jednak człowieka konsumenta.
W efekcie po tych dekadach ćwiczeń liberalnych, prowadzących ku wolności (czyli absolutnemu szczęściu, jak przekonywali z różnych ambon wspomniani apostołowie) otrzymano człowieka „skonsumowanego” przez system, któremu oprócz konsumpcji nic więcej nie potrzeba do życia. To – tak zostało zakodowane i utrwalone w mentalności milionów ludzi – kreuje człowieka infantylnego, niedojrzałego, nie rozumiejącego czym jest i czym ma być jego ludzka wolność. Wartość, o której mu tyle naopowiadano, wmówiono że jak będzie wolnym to będzie szczęśliwym. A horyzont tej wolności to jedynie jego indywidualne zachcianki i namiętności, wedle potrzeb zwyczajnego sybaryty (które po odpowiedniej obróbce medialnej tworzono i hołubiono, jak pisze Edward Bernays). Większość ludzi tak sformatowanych nigdy nie było i nie będzie wolnymi. Nie uświadamiają sobie nie tyle nawet wolności, co swojego życia. I po co je wiodą. Całą swoją egzystencję sprowadzają do grania ról, które rozpisali im inni. Jacyś guru, apostołowie nowych ładów, tzw. autorytety, przewodnicy, top medialni celebryci.
Społeczeństwo nie jest w efekcie tych procesów absolutnie obywatelskim. Stało się zbiorowością konsumentów, a konsument – jeszcze zaprogramowany jak najbardziej użytkowo, utylitarnie, wsobnie, z hołubioną ze wszystkich stron chciwością – nie może być obywatelem świadomym, wykształconym i dążącym do doskonałości w każdym wymiarze.
„Kiedy życie staje się biznesem, celem i jedynym wyborem życiowym, jeśli wszystko przy okazji zostaje sprywatyzowane, wtedy wszystko poza konsumpcją i produkcją dóbr materialnych jest z niego wypierane. Polityka więdnie, religia więdnie, kultura więdnie, społeczeństwo więdnie. Wszystko co nie polega na prostym robieniu pieniędzy, które prowadzą do szczęścia – czyli do wolności – zamiera lub ulega korupcji” (Benjamin R. Barber, Skonsumowani). Wiemy, że władza, ludzie mediów, duchowieństwo, urzędnicy etc. są tacy jak reszta populacji, a parafrazując wspomnianą sentencję Karola Marksa - sami siebie wychowują, zmieniają, kształtują. To czyste, samonapędzające się, perpetuum mobile.
Stawiamy na regres
Dotychczas system stwarzał nadzieję powszechnego dobrobytu. I lepszego jutra. W parze z tym szły – choć ostatnimi czasy, zwłaszcza po 1989 r. te terminy stały się passe i mniej o nich się wspomina – nadzieje o nieustanym postępie i rozwoju ludzkości. Miało to przynosić sukcesywnie pozytywne zmiany w życiu pojedynczego człowieka. Postęp i rozwój to są przecież sztandarowe hasła oświeceniowe. Tak samo jak wolność, demokracja, swobody obywatelskie. To one właśnie leżą u źródeł Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ, stanowiąc jej podstawowe elementy.
Rzeczona Deklaracja ONZ z 10.12.1948 r. – którą należy traktować (o czym wspominają jej sygnatariusze) kompleksowo, jako całość, bez wybiórczych manipulacji i żonglowania poszczególnymi artykułami stosownie do politycznych potrzeb – mówi o tym, iż postęp musi być nakierowany na dobro jednostek. I tak rozumiano dotychczas pojecie postępu, co zapisano m.in. w art. 25 pkt. 1:
„Każdy człowiek ma prawo do stopy życiowej zapewniającej zdrowie i dobrobyt jego i jego rodziny, włączając w to wyżywienie, odzież, mieszkanie, opiekę lekarską i konieczne świadczenia socjalne oraz prawo do ubezpieczenia na wypadek bezrobocia, choroby, niezdolności do pracy, wdowieństwa, starości lub utraty środków do życia w inny sposób od niego niezależny”.
Drastyczne obniżenie standardów życiowych – i nie mówmy tu o rozbuchanej konsumpcji, która przez dekady królowania neoliberalnych paradygmatów formatowała świadomość szerokich mas, napędzając zyski megakorporacjom tuczącym się na takiej właśnie formie globalizacji – to tama dla postępu i rozwoju mas. Tym samym stawiamy na regres cywilizacyjny i kulturowy.
Utrata nadziei jest dramatem. Tak dla jednostek jak i społeczeństw. Także w jej globalnym wymiarze. Zwłaszcza kiedy dotychczasowe, mnożone fantasmagorie o końcu historii, upadku komunizmu, socjalizmu i populizmów (różnych proweniencji) miały zapewniać na zawsze postęp, dobrobyt, bezpieczeństwo i zrównoważony rozwój całej planety. I w tym właśnie miała pomagać czy stymulować te procesy globalizacja, która zastąpić miała dwubiegunowy świat, jaki pamiętamy sprzed 1991r.
Warto w perspektywie tych stwierdzeń i refleksji przytoczyć, i zastanowić się nad wypowiedzią Zygmunta Baumana (p. Gazeta Wyborcza z dn. 14-15.04.2012, „Więc będzie wojna ?”): „W społeczeństwie konsumentów bieda szczególnie upokarza (….) Coraz więcej takich ludzi, którzy patrząc dokoła, mają poczucie, że są gorsi od innych. To bolesne uczucie, cios w godność własną i szacunek do siebie samego”.
Co ona oznacza w zderzeniu z zapowiedziami apostołów nowego ładu, z perspektywami nadciągającego kryzysu i podobnych wizji XXI wieku? I jak w takim razie globalna zbiorowość ma podejść do gigantycznych wyzwań piętrzących się przed ludzkością? Tylko wzajemna solidarność, współpraca, właśnie frommowska nadzieja mogą odwrócić czy zahamować niebezpieczne trendy prowadzące do zagłady całej, ziemskiej cywilizacji.
Mimo pozorów dobrobytu i na tym przekonaniu opartego rozumienia wolności oraz ciągle poszerzających się możliwości samorealizacji a przez to szczęścia, jakość życia permanentnie się obniżała. I świadczyły o tym pomijane w urzędowym i medialnym klangorze dane. Społeczności Zachodu – bo to głównie ich dotyczy – patrzyły spokojnie, nie reagując na „ten zjazd”, bo odbywał się niesłychanie wolno i nieuchwytnie. Acz systematycznie. Pozory, blichtr reklam i otwarte drzwi pseudomożliwości stwarzających poczucie wolności były tu dodatkowym elementem zaciemniającym obraz rzeczywistości.
Ten powolny ruch ku przepaści i bezwład ogarniętego blichtrem wolności i konsumpcyjnych możliwości społeczeństwa – dramat systemu, gdyż jednoznacznie związano wolność z konsumpcją (Fromm, Barber) - wykluczył radykalne sprzeciwy. Resztę zrobiły wszechogarniające i totalne media pozostające w służbie kapitału, stygmatyzujące nielicznych buntowników mianem społecznych wrogów, agentów, terrorystów czy populistów. Rzeczywistość wykarczowano przy tym z odcieni i półcieni, aby klarownie i wyraziście zaprezentować swoich i cudzych. Czyli tych „Innych”. To typowa, zaprzeczające pluralizmowi, wolności słowa i poglądów, redukcja kreująca fundamentalizm, a immanentny dialog wolności i demokracji zastępująca klimatem walki i agresji.
Doskonale proces cywilizacyjnej degeneracji zobrazował Lester C. Thurow, odwołując się do praktyki z przełomu antyku i średniowiecza. „Nie było żadnych technicznych powodów, dla których średniowieczna Europa w ciągu 600 lat straciła 90% poziomu życia starożytnego Rzymu. Kiedy porównamy standard życia – jakość wyżywienia, odzieży, domów, edukacji, bezpieczeństwa obywateli, komunikacji, udziału ludzi w kulturze, urządzeń publicznych etc. - u szczytu cesarstwa rzymskiego ok. 300-350 r. n.e. i w najgłębszym średniowieczu, czyli ok. roku 900 - można dość precyzyjnie wyliczyć, że mieszkańcy najzamożniejszych miast Europy zachowali jedynie 10% dobrobytu, którym cieszyli się przeciętni Rzymianie. Pierwszym europejskim miastem które osiągnęło poziom starożytnego miasta Rzym był Londyn połowy XVIII w. A przecież rzymska technika nie zanikła. Wiedza nie wyparowała”. (Lester C. Thurow, Gazeta Wyborcza z dn. 27-28.09.1997,„Nowa rewolucja. Nowe średniowiecze”).
Można więc za Thurowem, ale i Frommem, Barberem oraz Baumanem stwierdzić, iż wraz z przesunięciem wagi spraw i naszych zainteresowań z publicznych, czyli wspólnych, do prywatnych, z myślenia o przyszłości do teraźniejszości oraz utylitaryzacją wszelkich naszych przedsięwzięć, musi nastąpić zmiana społecznej hierarchii uznawanych wartości. Resztę dopełnia właśnie długotrwałość i powolność tych procesów. Horyzont naszego myślenia uległ infantylizacji, prymitywizacji, ograniczeniu do wąskiego zakresu naszego bytu.
I jeszcze jedna uwaga. Herbert Marcuse uważał swego czasu, że „Krytyczna teoria społeczna nie posiada idei, które mogą przerzucić pomost między teraźniejszością a przyszłością, nie dając żadnej obietnicy i nie wykazując się żadnym sukcesem. Pozostaje ona negatywna. W ten sposób chce pozostać lojalną wobec tych, którzy choć bez nadziei oddali swe życie Wielkiej Odnowie” (Człowiek jednowymiarowy). I emanacja tej myśli zawiera się w zacytowanych słowach Emmanuela Macrona oraz innych, możnych współczesnego orbis terrarum: musi być gorzej, będziecie wolni i to musi wam wystarczyć. W imię wolności i demokracji – nie mówi się tylko jakiej demokracji i jak rozumianej oraz praktykowanej wolności – macie poświęcić „swój byt”, by Wielka Odnowa się ziściła.
Na koniec należy przytoczyć jeszcze po raz kolejny Fromma i jego uniwersalną definicję osoby i człowieczeństwa. Człowieka trzeba „nazywać Homo esperant, człowiekiem mającym nadzieję. Nadzieja jest podstawowym warunkiem bycia człowiekiem. Jeśli człowiek z niej zrezygnuje, albo się go jej pozbawi, przekraczamy bramy piekieł. Niezależnie od tego, czy jest tego świadomy i odrzuca swoje własne człowieczeństwo” (Erich Fromm, Rewolucja nadziei).
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1860
"Manifest Zuckerberga nasuwa wątpliwości,
czy w niedalekiej przyszłości większa władza
będzie się wiązała z urzędem prezydenta USA
czy z funkcją prezesa internetowej spółki".
Adrianne Lafrance
Mark Zuckerberg to jedna z najbardziej wpływowych i najbogatszych osób na świecie. To demiurg – w znacznej części – współczesnej rzeczywistości i kreator przyszłego świata. Nawet nie zdajemy sobie do końca sprawy z tego, jak bardzo ta specyficzna i nietypowa korporacja – Facebook, jego „dziecko” i źródło dochodów - zmienia świat, relacje międzyludzkie, jak zmienia nas wszystkich: grupowo i pojedynczo, narodowo i społecznie bez względu na język, rasę, kulturę, religijne wyznanie bądź ateizm, poglądy polityczne czy sytuację ekonomiczną.
Widać to wszystko jak na dłoni podczas obserwacji społeczności facebookowej, pokazującej znaczenie tego komunikatora i forum wymiany myśli, idei, emocji pojedynczych ludzi oraz podczas lektury, czy pobieżnej analizy jego Manifestu z lutego 2017 roku („Building Global Community”). Manifestu, który wywołał ożywione dyskusje za oceanem na temat utopii, marzeń czy chęci władzy nad światem, jakiej zapragnął właściciel Facebooka.
Zasięg władzy Zuckerberga – nawet bez zmian zakładanych w „Building Global Community” - jest już kolosalny. Szacuje się, że uczestników przedsięwzięcia Zuckerberga na całym świecie jest od 2 do 2,5 mld ludzi. Ta olbrzymia społeczność ujęta niewidocznymi regułami infiltrowana jest pod kątem idei, pomysłów, wyznawanych wartości.
Jak zauważył jeden z komentatorów amerykańskiego „Vanity Fair”, Nick Bulton -„Zuckerberg jest jedną z niewielu osób, dla których zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych mogłoby oznaczać degradację. Jako szef Facebooka już jest prawdziwym liderem wolnego świata”. Ta władza w innym wymiarze, będąca emanacją rozproszenia i chaosu, ale też totalitaryzmu cyberprzestrzeni poparta jest kapitałem, jakim dysponuje Mark Zuckerberg.
We współczesnym świecie, globalnego i funkcjonującego w cyberprzestrzeni korporacyjnego rynku, zamiast sprzedawców i nabywców – jak przewidywał Jeremi Rifkin („Wiek dostępu”, 2000) – pojawili się dostawcy i użytkownicy. Leasing, wypożyczenie, użyczenie stają się podstawą wymiany, a tym samym i formą osiągania zysku oraz akumulacji kapitału. Te formy wymiany nie negują istoty własności. Dochodzą tym samym nowe instrumenty realizacji zadań immanentnych każdej władzy. I takie też będzie ona implikować formy jej sprawowania. Jest to wg Rifkina „sieciowa wersja rynku”.
W tak skonstruowanej rzeczywistości brak dostępu – np. do informacji, a ona jest potrzebna do pracy intelektualnej – jest pierwszym stopniem alienacji. I od razu generuje dominację tych, co ów dostęp posiadają, albo nim zawiadują. Taka globalna forma dominacji jest zdaniem np. Jean Baudrillarda ( „Rozmowy przed końcem”, 1997) niebezpieczna dla tego, co nazywaliśmy dotychczas człowieczeństwem i humanizmem. Pozostając cały czas w zasięgu sieci, cyberprzestrzeni, pracując i niewoląc się, tym samym „stajemy się prawie trupem”. Praca, wypoczynek, zabawa, wszystko jawi się nam wszechogarniającym chaosem. Ale to wcale nie eliminuje nas ze sfer uzależnień jednostki wobec władzy kapitału i tych, którzy nim dysponują. Ten stan rzeczy pogłębia tylko owo zniewolenie i uzależnienie, gdyż jest to projekt nowego integryzmu, kolejnej wersji średniowiecznej jedni (jak u Plotyna), zakazującej myśleć „o czymś innym niż globalna supremacja” jakichś niewidzialnych sił (w Średniowieczu był to chrześcijański Bóg w papieskiej wersji).
Walka o zysk i bogactwo
Obecny neoliberalny i bazujący na cyberprzestrzeni (zwanej siecią) korporacyjny system światowej gospodarki rynkowej tworzy zupełnie nowe relacje między podmiotami uczestniczącymi w tej grze. To z kolei przekłada się na zupełnie inną – czy raczej inaczej opisaną, za pomocą innych pojęć i narzędzi, gdyż warunki są inne – antynomię pracy i kapitału. Ale ona istnieje, bo jest immanencją systemu rynkowego. Wynika bezpośrednio z dążenia do zysku, a za nim idzie coś, co nazywamy własnością. Własnością materialną i niematerialną (dawniej mówiono – duchową). I to wszystko przekłada się na sprawowanie władzy.
Jak stwierdził przed dwoma dekadami amerykański ekonomista, strateg-politolog i historyk, bliski konserwatywnemu establishmentowi USA, Edward Luttwak - „Nic nie może się równać z wyjątkową zdolnością kapitalizmu do przekształcania zwykłej, ludzkiej chęci zysku w nieskończenie wiele umiejętności produkcyjnych. Żadna administracja centralna, nawet najbardziej stanowcza, nie jest w stanie osiągnąć takiej sprawności i innowacyjności jak bezlitosna walka o zysk i bogactwo, rozpętana przez kapitalizm” („Turbokapitalizm”,1998). Perspektywa szybkiego zysku zastępuje bowiem wszystkie inne korzyści.
Jednak na pewnym poziomie bogactwa, na określonym etapie kumulacji kapitału, do głosu dochodzą inne czynniki, związane z potrzebą sprawowania władzy. Luttwak zauważył, iż współczesny – nazywany przez niego turbokapitalizmem – system gospodarczy ma wiele wspólnego z „radziecką wersją komunizmu”, gdyż oferuje każdemu na świecie taki sam model, oparty o te same wartości i zbiór zasad, ignorując przy tym wszelkie różnice społeczne, kulturowe i psychologiczne. Ponadto umożliwia (w delikatny sposób) powszechną, globalną glajchszaltyzację według znormalizowanych, służących zyskom i władzy, jednolitych kanonów. Wspomniany kierunek rozwoju ludzkości niezwykle sprzyja tym trendom i kierunkom postępu cywilizacyjnego.
Chęć władzy (i zdolność jej sprawowania) tych, którzy dysponują kapitałem, cokolwiek by pod tym terminem rozumieć, jest immanencją każdego systemu polityczno-gospodarczego. A dziś, kiedy tzw. zblatowanie biznesu i świata polityki, kultury, sportu itd. jest faktem (co nie służy absolutnie światom pozabiznesowym), ta predylekcja właścicieli kapitału i ich żądza władzy niosą bardzo poważne zagrożenia dla demokratycznych porządków, wolności obywatelskich, swobód cywilizacyjno-kulturowych i istoty człowieka wolnego.
Szlachetne cele a siła kapitału
W swoim Manifeście, mającym być jakby programem przedsięwzięcia pod nazwą „Facebook na przyszłość”, Zuckerberg pragnie skupić uwagę czytelnika na celach intelektualno-etycznych. Chodzić ma o podniesienie na wyższy poziom komunikowania się, relacji interpersonalnych i funkcjonowania społeczności przy pomocy Facebooka. Dotyczy to przede wszystkim ograniczenia wulgaryzacji dyskursu (tzw. hejtu), jak również eliminacji tzw. fejku (nieprawdziwych informacji), zaśmiecających społecznościowe komunikatory.
Właściciel FB zamierza tak ustawić dysputę publiczną, aby z jednej strony aktywizować obywateli do prodemokratycznych i odpowiedzialnych działań oraz wypowiedzi, a z drugiej - eliminować metodę czytania tekstów w sieci na zasadzie clickbaitów (czyli wyłącznie sensacyjnych nagłówków) i wyrugować hejt oraz fejk. Facebook ma się stać tym samym głównym medium rozpowszechniania informacji oraz regulowania debaty publicznej.
Ale nie można zapominać, iż Facebook jest również instrumentem dla uzyskiwania kolosalnych dochodów, o czym świadczy stan majątku Zuckerberga.
Już ponad 30 lat temu Neil Postman przestrzegał (podobnie jak wielu innych autorów) przed infantylizacją i karnawalizacją debaty publicznej, sprowadzaniem jej istoty do zabawy – służą temu m.in. wszechobecne reklamy narzucające styl dyskursu (co w cyberprzestrzeni stało się regułą) oraz model sitcomowych newsów.
Oczywiście, marginalizuje się wskutek tego dotychczasową rolę tradycyjnych mediów, kształtujących w określony sposób debatę publiczną, o której poziom, demokratyzację i pluralizm opinii ponoć tu chodzi. Szef i właściciel FB przekonuje, że jego przedsięwzięcie będzie nie tylko technologią, nie tylko medium, lecz również (a może przede wszystkim) wspólnotą ludzi samokreujących siebie i przestrzeń, w której funkcjonują. Ta przestrzeń ma być ich własnym wytworem. Każdy będzie kreatorem, odbiorcą, współdecydentem, demiurgiem dyskursu odbywanego na różnych płaszczyznach i poziomach. Taki wielostrefowy, polifoniczny samograj.
Ale raczej będzie to horyzontalnie funkcjonujący, chaotyczny i przypadkowy, system opisany przez Rifkina: wieloelementowy dostawca – wieloelementowy użytkownik. Władza i sterowność systemu jednak spoczywać będą jak dotychczas w kręgach dysponenta kapitałem. Bo to trendy rynkowe muszą kreować określone decyzje i nadawać kierunki rozwoju przedsięwzięcia pn. Facebook. Jak zawsze w gospodarce kapitalistycznej. Główny decydent zakłada zastosowanie określonych rozwiązań, działań i środków, aby społeczności uwierzyła… A wiara „łatwo przychodzi, gdy jest wiarą w to, czego się pragnie” (Owidiusz, „Metamorfozy”). To pragnienie trzeba tylko wzbudzić.
Mniejsi bracia Zuckerberga
Pierwotne założenia gospodarki kapitalistycznej, zgodne zresztą z oświeceniowymi ideałami, zakładały, iż transakcje rynkowe muszą polegać na racjonalnych i zdroworozsądkowych zasadach, a każdy kupujący (i sprzedający także) winien być dojrzały, wystarczająco poinformowany i rozsądny. Sieciowość rynku (a tym samym i Facebooka) stawia te kanony pod wielkim znakiem zapytania. I nie chodzi tu już nawet o wszechobecność reklam, z których żyje cyberrynek, ale o poinformowanie kupującego (dziś – użytkownika uzyskującego dostęp) tak, aby wiedział co jest nie tylko dobre dla niego, ale „co jest dobre w ogóle” (Postman, „Zabawić się na śmierć”, 1985). To już dziś, zwłaszcza w przestrzeni cyberrynku, nie działa.
Zuckerberg w swoim „Manifeście” proponuje coś, co przekształci w chimerę wizje Georga Orwella i Aldousa Huxleya. Wielki Brat nie tyle ma bowiem organizować życie społeczne i rzeczywistość na kształt panopticonu oraz zajmować się jak u Orwella inwigilacją oraz śledzeniem zbiorowości, ale jak u Huxleya – spowodować, iż owa wspólnota będzie sama siebie inwigilować, nadzorować, wpływać na podświadomość i jaźń swoich członków, narzucać standardy, wartości, kształtować tzw. polityczną poprawność, estetykę, itd. A wszystko w aurze retoryki prowolnościowej, prodemokratycznej, poruszającej się w sferze pluralizmu, swobód obywatelskich, poszanowania godności jednostkowej i grupowej etc. Tyle tylko, iż zyski i władza pozostające niezmiennie w rudymentach tego systemu są niewidoczne i o nich się ex cathedra nie mówi.
„Jak możemy pomóc ludziom zbudować świadomą wspólnotę, która wystawia nas na nowe idee i tworzy porozumienie w świecie, w którym każda osoba ma głos?” pyta właściciel Facebooka w swoim memoriale. Aby ta świadoma wspólnota zaistniała – wedle koncepcji Zuckerberga i jemu podobnych właścicieli globalnych korporacji – trzeba przekształcić w taki sposób świadomość ludzi, aby myśleli i czuli „tak jak wypada”, tak jak należy, jak uważają demiurgowie i kreatorzy cyberwspółczesności. Czyli nowy Sanhedryn funkcjonujący na globalnym rynku, który w neoliberalnym świecie stał się wszystkim. To de facto religijny sposób sprawowania władzy nad ludźmi. Oprócz cugli ekonomicznych działających docześnie, w karbach będzie trzymana świadomość, mentalność, horyzonty myślowe, edukacja, a poprzez metodycznie prowadzoną propagandę (chrześcijanie mówią w tym wypadku o ewangelizacji) wedle sprawdzonych wzorów – urabianie ludzi, formatowanie ich do zaplanowanego kształtu.
Jak stwierdził przed ponad 60 laty najwybitniejszy twórca doktryny public relations Edward Bernays (nb. siostrzeniec Zygmunta Freuda), „inteligentne mniejszości muszą posługiwać się propagandą w sposób stały i systematyczny”. Tylko one bowiem rozumieją procesy myślowe immanentne masom i wzorce społeczne, jakim one hołdują. Tylko przez manipulację można uzyskać stosowne i pożądane w demokracji efekty. Trzeba uświadomić społeczeństwu, aby przyjęło proponowany sposób oglądu świata za swój własny, a wtedy w połączeniu z potrzebą wolności i demokracji uzna ono fakt, że „wolna konkurencja musi być organizowana przez przywódców i wybranych ludzi biznesu”, predestynowanych do przywództwa. Propaganda odpowiednio dobrana i dozowana dostarcza elitom mechanizmu za pomocą którego można tak kształtować umysły mas, żeby „kierowały swą nowozdobytą siłę w pożądanym przez elity kierunku” („Inżynieria zgody”, 1947).
Inny weteran amerykańskiej teorii PR-u Walter Lippman uważał, iż „inteligentna mniejszość ludzi odpowiedzialnych musi kontrolować” procesy społeczne tak, aby rozwój przebiegał „w odpowiednich kierunkach”. Inteligentna mniejszość stanowi wyspecjalizowaną klasę odpowiedzialną za kształt opinii publicznej i jest „uwolnioną od wpływów zwykłych obywateli, którzy są natrętnymi ignorantami i outsiderami”. Wyjątkiem jest tylko „czas wyborów, kiedy muszą zagłosować na kogoś” z wyspecjalizowanych elit, tzw. merytokratów. („U.S. Foreign Policy”, 1943). Jest to zasada wyspecjalizowanej izolacji.
W sposób mniej zawoalowany, ale bardziej brutalny, rzeczowo przedstawił to Tony Judt („Źle ma się kraj”, 2010): „Dziś debata publiczna wygląda tak, że demagodzy mówią tłumowi co ma myśleć. Gdy ludzie odbijają echem ich frazesy, oni śmiało ogłaszają, iż wyrażają tylko powszechne nastroje”. I ta sentencja oddaje najlepiej zamysły Zuckerberga w przedmiocie reformy Facebooka, jego przyszłych zadań i modelu funkcjonowania.
Ciekawym w tym kontekście spostrzeżeniem dzieli się Noam Chomsky („Zysk ponad ludzi”, 1999) stwierdzając, iż to nie uznane elity są nośnikiem demokracji i wolności. To retoryka ma zastąpić ich działania, które są pozorowane poprzez stymulowanie procesów i ich reżyserię. Przywołuje dorobek Francisa Hutchesona i Dawida Hume’a, klasyków anglosaskiego liberalizmu. Globalno-korporacyjne współczesne media jak najbardziej sprzyjają tym trendom i zamiarom, odzwierciedlając tezy wspomnianych myślicieli sprzed ponad 250 laty.
Skrajny indywidualizm i egoizm, będące emanacją epoki neoliberalizmu negują oświeceniowe kanony oraz postęp ludzkości najszerzej pojęty. Nadchodzi – i to wskutek m.in. takich projektów jak Facebook Zuckerberga – nowe Średniowiecze (Radosław S. Czarnecki, Przegrana sekularyzmu, czyli nadchodzące Średniowiecze, „Sprawy Nauki” nr 1/186/2014), przyjaznym okiem mruga „parafiańszczyzna i zaścianek” (Zygmunt Bauman, „Ponowoczesność jako źródło cierpień”, 2000), kroi się ponownie czas plemion.
Jak uważa socjolog Michael Maffesoli („Czas plemion. Schyłek indywidualizmu w społeczeństwach ponowoczesnych”, 2008) - „po okresie odczarowania jesteśmy ponownie świadkami zaczarowywania świata” i to przy pomocy technologii mającej służyć w pierwotnym projekcie humanizacji i rozwojowi człowieka, gdyż tak rozumiany postęp nastawiony tylko na materialny zysk, zabawę, karnawał, banał, kastruje jednostkę z szerokich horyzontów, sprowadzając ją do biernej, infantylnej, posłusznej jednostki, istniejącej tylko po to, aby konsumować (Benjamin Barber, „Skonsumowani”, 2007). I to właśnie jest śmierć autentycznego, racjonalnego, oświeceniowego subiektywizmu, zachowującego balans miedzy tym co „moje”, a tym co „wspólne”.
Władza utajona
Podsuwając członkom facebookowej społeczności określone pomysły i rozwiązania, zasady i kanony funkcjonowania wspólnoty, Zuckerberg staje się suwerenem ustawiającym siebie i firmę w miejscu, z którego może zarządzać debatą publiczną „zza kurtyny”, nie podlegając jej skutkom. Rozproszenie, dyspersja głosów i poglądów ujmowanych w coraz bardziej kontrolowane kanony (bezpośrednio i poprzez oddziaływanie na podświadomość) to nowa forma sprawowania władzy. Zuckerberg pisze: „Naszym następnym celem będzie rozwijanie społecznej infrastruktury dla wspólnoty, dla wspierania nas, dla zapewnienia nam bezpieczeństwa, dla informowania nas, dla zaangażowania obywatelskiego”.
Ta globalna społeczność siłą rzeczy musi się stać potężnym lobby na rzecz … no właśnie, czego? Na pewno będzie to już sfera sensu stricte publiczna, o globalnym wymiarze.
I tu rodzą się kolejne zagrożenia: bo czy sfera publiczna, obywatelska, społeczna, kulturowa nie jest w takim przypadku manipulowana przez dyspozycyjny ośrodek władzy? Czy odzwierciedla pluralizm poglądów, potrzeb społecznych, czy interes właściciela i suwerena umiejscowionego w owym ośrodku władzy?
Ten wielkoskalowy proces demokratyczny, „samonapędzający się” i „sam tworzący siebie” organizm nie zadowoli wszystkich z racji skali przedsięwzięcia. Niemożliwością jest konsensus 2-2,5 mld ludzi w jakimkolwiek wymiarze z tytułu różnych racji, wykształcenia, kultury, doświadczeń, systemu wyznawanych wartości, mentalności etc.
Więc czy sfera publiczna, którą ma kreować tak funkcjonujący FB jest w stanie wygenerować obiektywizm, autentyczność i wysoki intelektualnie poziom? Czy sfera publiczna może być kreowana przez kapitał prywatnie umocowany i zarządzany? Czy zawłaszczanie i komercjalizowane – immanentne dla biznesowej działalności – jest pozytywnym kierunkiem, w którym winna ona nadal podążać (teraz już jawnie i bez zbędnych, retorycznych i etyczno-moralnych uzasadnień)? To są poważne zastrzeżenia wynikające wprost z tez przedstawionych w „Manifeście”.
Zasadniczym dylematem pozostaje jednak problem: „czy narzędzie stworzone z myślą o prywatności - nawet jeśli miałaby ona być zawłaszczona i komercjalizowana – nadaje się do tego, aby obsługiwać sferę publiczną?” (Maciej Jakubowiak, Prezydent świata, dwutygodnik.com).
Autor tej trafnej refleksji stwierdza, że po raz któryś z rzędu przekonać się możemy, iż rzymska zasada divide et impera jest ciągle aktualna, gdy wchodzimy w sfery najszerzej pojętej władzy, jej sprawowania, własności i relacji: kapitał vs praca.
Bo jak z tak ogromnej populacji przykrytej „facebookowym parasolem” wykrzesać obywatelskość, inicjatywy, uniwersalne zainteresowanie problemami świata (światowa wspólnota siłą rzeczy musi się zajmować globalnymi problemami),potrzebę intelektualnego doskonalenia się, otwierania na kolejnego Innego?
Wiemy przecież, że cywilizacja obrazkowa – a do jakiej obok kina, telewizji należy zaliczyć cyberprzestrzeń – rodzi postawy bierności, intelektualnego lenistwa, indyferentyzmu (z racji nadmiaru informacji i braku aparatu pojęciowego dla ich selekcji), kwietyzmu czy nawet – solipsyzmu, nie mówiąc o egotyzmie czy narcyzmie.
Konsument - a gros uczestników Facebooka to konsumenci określonych dóbr - funkcjonujący w sferze wirtualnej, na pewno nie będzie obywatelem, gdzie esencją oświeceniowej definicji „obywatelskości” jest przede wszystkim świadomość.
Radosław S. Czarnecki

