Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 954
Naomi Klein w swoim słynnym dziele pt. Doktryna szoku podkreśla, że zasadniczym celem i założeniami polityki w końcu XX i na początku XXI wieku państw zachodnich, działających w imieniu swojego megakapitału, jest umożliwienie jego ekspansji i zależności wolnorynkowej krajów, które są poddawane takim terapiom. Dlatego zaprowadza się na tych obszarach chaos, prowadzący do dezintegracji społecznej, a w konsekwencji do sytuacji, gdzie rządzące klany, grupy przestępcze, mafie itd. w takich upadłych krajach zainteresowane są wyłącznie swoimi, utylitarnymi i prywatno-grupowymi zyskami.
Megakapitał najlepiej w takich sytuacjach – przystosowując się do takich warunków społeczno-politycznych – pomnaża swoje zyski, nie będąc kontrolowanym przez nikogo. Bo państwa jako takiego nie ma. Wystarczy się opłacać wspomnianym landlordom i umawiać się z nimi na czysto gangsterskiej – acz nader zyskownej – płaszczyźnie.
Atmosfera paniki i niepewności, zainteresowanie wyłącznie egzystencjalnymi sprawami oddziela zwykłych ludzi od spraw publicznych, od zainteresowania tym kto i jak rządzi, kto czerpie (i w jaki sposób) zyski w niecywilizowany i niemal feudalny sposób. Nie ma praw pracowniczych, nie ma swobód obywatelskich, nie istnieją przepisy BHP i inne zabezpieczenia uzyskane przez w wyniku XX-wiecznej rewolucji społecznej. Prawo jest tylko prawem siły. Taka jest konkluzja kanadyjskiej intelektualistki i oskarżenie późnego kapitalizmu w globalnym wymiarze.
Idee wolnego rynku są z definicji antydemokratyczne i muszą być narzucane społeczeństwom z góry siłą w momentach, gdy obywatele są zagubieni, bezwolni.
Naomi Klein
Forma panicznego odwrotu armii USA oraz koalicjantów z NATO z Afganistanu po 20 latach wojny – jak widać bezsensownej i toksycznej dla sytuacji globalnej - spowodowała, iż sytuacja w tym środkowoazjatyckim kraju, ogarniętego od dekad militarnym i społeczno-politycznym chaosem znów zainteresowała cały cywilizowany, zachodni, euroatlantycki świat. Objęcie władzy w Kabulu przez talibów jest różnie - najczęściej negatywnie i w formie bardzo jednostronnej – komentowane w mainstreamowych mediach. Podkreśla się ich krwiożerczość, antymodernizm, nieucywilizowanie (oczywiście wedle europejskich norm i wartości), mizoginizm i opresyjność systemu jaki niosą ich rządy.
Brak jest jednak logicznych i racjonalnych refleksji dlaczego tak się dzieje. Co jest przyczyną, że po 20 latach interwencji największego hegemona współczesnego świata (oraz jego sprzymierzeńców) sytuacja wraca do punktu wyjścia czyli lat 2001/02? I dlaczego światłe, uniwersalne, najlepsze i absolutnie słuszne – jak uważamy w Europie i Ameryce Płn.- wartości kultury Zachodu są jednak odrzucane przez obywatelki i obywateli Afganistanu.
Sytuacja w Afganistanie, ale nie tylko gdyż takie wnioski dają obserwacje dostrzegane w całym pozazachodnim świecie, coraz dobitniej pokazuje, że to my, Zachód, się mylimy. Bo nie rozumiemy na czym ma polegać pluralizm i wielobiegunowość świata i kanony wielokulturowości. I wszystkiego tego, co z tym się bezpośrednio wiąże.
Pewność nieomylności
Fundamentalistom wszelkiej maści zależy zawsze na oczyszczeniu przestrzeni publicznej ze wszystkich naleciałości, uzupełnień, dodatków, które zostały zmaterializowane w wyniku upływu czasu. To próba tradycyjnych kultur (a także doktryn i związanych z nimi wyznawców czy akolitów) powrotu do norm i wartości kultywowanych w przeszłości. Można to interpretować jako sprzeciw i bunt przeciwko hegemonii cywilizacji Zachodu. I hipokryzji, jakiej pozaeuropejskie wspólnoty i kultury doznawały ze strony tej cywilizacji w historii. Także tej najnowszej, po upadku bipolarnego podziału świata.
Zdaniem Bassama Tibi - profesora nauk politycznych i stosunków międzynarodowych, wykładowcy m.in. Harvardu, Princeton, Berkeley i Cornell University, niemieckiego uczonego syryjskiego pochodzenia - fundamentalizm jest ideologią alternatywną do modernistycznego, pooświeceniowego, euroatlantyckiego systemu wartości, norm, zachowań etc. Jest także sposobem patrzenia na świat i ludzi z perspektywy innej niż nasza kultura czy nawet cywilizacja (np. chińskiej, hinduskiej, islamskiej, latynoskiej, afrykańskiej czy rosyjskiej). To również przekonanie o swoich racjach, które zdaniem każdego fundamentalisty są bezalternatywne (B. Tibi, Fundamentalizm religijny).
Jest to więc wiara w doskonałość, w absolut, wiara w to, iż każdy problem musi być rozwiany tu i teraz. I to wedle naszych projektów. Gdyż one są bezalternatywne, bo najlepsze. Zakłada się tym samym istnienie jakiegoś autorytetu (cokolwiek pod tym terminem się rozumie – chodzi o ideę), który jest wyposażony w wiedzę doskonałą, nawet jeśli ta wiedza nie jest łatwo dostępna dla zwykłych śmiertelników, ale której oni muszą się poddać (G. Soros, Kryzys światowego kapitalizmu).
Georg Soros, agresywny finansista, gracz na rynkach światowej finansjery, filantrop (jak go niektórzy tytułują), pisząc te słowa przed laty pokazał swoim życiem, że to jest absolutna prawda. Bowiem sam jest przypadkiem i przykładem, który opisuje a który zacytowano. Jego podstawowa idea, którą nazywa społeczeństwem otwartym, czyli obywatelskim, ma zostać zaprowadzona na całym świecie. I jego działania, fundacje, rozdzielane granty i finansowane projekty społeczne ku temu cały czas zmierzają.
Socjolog i badacz zagadnień związanych z fundamentalizmem, szkocki naukowiec Steve Bruce, uważa, iż „ogólnie rzecz ujmując, fundamentalizmy opierają się na przekonaniu że pewne źródło idei, zazwyczaj jakiś tekst, jest nieomylne i kompletne” (S. Bruce, Fundamentalizm). To jest jego zdaniem punkt wyjścia do rozważań o każdym fundamentalizmie implikujący większość zagadnień z nim związanych. Ta absolutna pewność o swej nieomylności pochodząca z zadekretowanych źródeł i wartości niesionych przez wyznawaną ideę – bo tak to trzeba nazywać i nie jest to tylko immanencja religijnych ruchów czy takich doktryn - ostro deprecjonuje jednocześnie wszystko, co nie mieści się w tak nakreślonym kanonie. Ponieważ dotyczy to także absolutnie świeckich ideologii, (które przez to stają się parareligiami lub quasi-ruchami religijnymi) mówiących przy okazji o umiłowaniu, bądź admiracji pluralizmu, wolności obywatelskich, praw człowieka, swobody wyznania i politycznych poglądów, taka sytuacja jest wybitnie szkodliwa dla życia publicznego, gdyż jawnie promuje hipokryzję.
Rodzi się więc zasadnicza, podbudowana naszym (właśnie) oświeceniowym myśleniem wątpliwość: dlaczego pomysły i doświadczenia Zachodu mają być najlepsze, najbardziej uniwersalne, stanowić w rozwoju kultury i cywilizacji apogeum, czyli być szczytowym osiągnięciem ewolucji naszego gatunku? I dlaczego inne kultury czy cywilizacje mają te zasady, zgodnie z naszym, euroatlantyckim mniemaniem, przyjąć?
Wartościowanie demokracji
Żyjemy w epoce, w której można dyskutować o wszystkim. Pluralizm poglądów jest naczelnym kanonem współczesności. Ale dziwnie na jeden temat w ogóle się nie dyskutuje: to demokracja. Bo czy definicja, a co za tym idzie - jej pojęcie, jej rozumienie, nie mówiąc o funkcjonowaniu i praktyce - jest tylko jedna i sprowadzać się ma do wąskiego zakresu liberalnej demokracji postrzeganej i praktykowanej w nielicznych krajach Zachodu? Wynika to przecież z ich doświadczeń dziejowych oraz kultury. Elity tych nielicznych państw uzurpują sobie – na zasadzie jakiegoś dyktatu i przypisania sobie cnót oraz wartości najwyższych (bo ponoć uniwersalnych) – monopol nie tylko na definiowanie i określanie jak winno się rozumieć owe terminy, ale na wartościowanie realizacji demokracji (i wszystkiego co się z nią wiąże) w pozazachodnich kulturach, bądź cywilizacjach. Dziś i w czasach minionych (co jest oczywistą paranoją nie uwzględniającą zmienności w czasie i przestrzeni jak również lokalnych, kulturowych uwarunkowań).
Rodzi się pytane dlaczego tak się dzieje? Czym jest podyktowane, czemu i komu ma to służyć? I dlaczego uniwersalne, humanistyczne, ponadczasowe wartości i pojęcia sprowadza się do utylitarnej, politycznej i hegemonistycznej praktyki? Odpowiedź może być jedna: władza, podporządkowanie, eksploatacja, zyski. Czyli nowa forma kolonializmu i ekspansjonizmu. Nie tylko w wymiarze gospodarczym, ale przede kulturowym, który z czasem przekłada się właśnie na dominację w sferze ekonomii powodując potęgowanie owych zysków.
Taliban w euroatlantyckim przekazie to uosobienie ciemnogrodu, zacofania, skrajnego mizoginizmu i religijno-islamskiej opresji. To niejako clou religijnego fundamentalizmu, za którym idą określone rozwiązania i prawodawstwo w dziedzinie polityki, kultury, preferowanych wartości itd. Pewnie tak i jest z naszego, euroatlantyckiego punktu widzenia i wedle prawideł mających rządzić naszą cywilizacją. Jest jednak mały szkopuł. Otóż większość państw europejskich „nie chce uznać swej winy, jeżeli chodzi o wykorzystywanych przez długie wieki niewolników, czy też kolonializm jako taki” (G. Corm, Religia i polityka w XXI wieku). Tu też m.in. leży renesans islamu (a także i innych religii w integrystycznej, fanatycznej formie) owocujący takimi ruchami i ideologiami jak afgańscy talibowie. To próba obrony przed nowoczesnością, modernizmem, postępem i rozwojem, które wskutek błędów są odbierane jednak jako opresja i dyktat ze strony Zachodu.
Zderzenie fundamentalizmów
Zalążkiem ruchu talibów była grupa ok. 30 studentów medresy (szkoły koranicznej) w Kandaharze, skupiona wokół mułły Mohammada Omara.
Grupa ta w połowie lat 90. była jedną z wielu nieformalnych organizacji planujących zbrojne przejęcie władzy w kraju i wprowadzenie nowego ustroju opartego na prawie koranicznym. Wcześniejszych źródeł takich ruchów i trendów należy szukać w latach 80-tych, gdy pod Hindukusz ściągnięto za pieniądze transferowane przez Arabię Saudyjską (i osobiście rodzinę ibn Ladenów) dziesiątki tysięcy mudżahedinów – zazwyczaj wyznawców islamu w wersji wahabickiej, (czyli super ortodoksji rodem z państw Saudów) – którzy mieli walczyć z Armią Czerwoną na terenie Afganistanu w imieniu wolności, demokracji i liberalnych wartości Zachodu. Dało to m.in. takie oto efekty, iż w kilka lat po odwrocie ZSRR spod Hindukuszu, talibowie objęli władzę.
Bo w międzyczasie popularność talibów rosła, a do ruchu przyłączały się kolejne osoby. Wynikło to zarówno z powszechnego rozczarowania ówczesną rzeczywistością Afganistanu – po odwrocie ZSRR - i powszechnym zniechęceniem do rządu prezydenta Burhanuddina Rabbaniego, który nie potrafił rozwiązać problemów kraju, jak też z osobowości i zdolności organizacyjnych mułły Omara, a nade wszystko jego charyzmatycznych cech. Poza tym trzeba wspomnieć, że Afganistan jest zlepkiem wielu narodowości i grup etnicznych, mozaiką języków i wyznań (w ramach islamu). To równocześnie społeczeństwo oparte o silne, plemienno-klanowe związki i relacje. Tradycjonalistyczne, mocno konserwatywne i wsobne.
Ruch talibów - przede wszystkim na terenach wiejskich których ludność stanowi ponad ¾ populacji Afganistanu od początku cieszył się sporym poparciem. Uważa się, że do popularyzacji ruchu przyczyniły się też pakistańskie służby specjalne, które w sposób niejawny popierały Taliban, pragnąc zyskać większy wpływ na sytuację w Afganistanie. Nie ma też wątpliwości, iż przy tworzeniu i wspieraniu ruchu talibów (oprócz ówczesnych kuratorów z Pakistanu i tamtejszych służb specjalnych) uczestniczyli w jakimś sensie Amerykanie.
Świat oglądał w mediach przebieg ewakuacji wojsk interwencyjnych z Afganistanu, które odbywało się na mocy porozumienia zawartego jeszcze w 2020 roku przez prezydenta Donalda Trumpa z talibami. Widział też jak szybko umacniała się ich władza i jak pada bez jakiejkolwiek walki władza „demokratyczna” (jak ją określały płaczący dziś z tego tytułu politycy i media), utrzymywana dzięki pomocy wojsk interwencyjnych.
Wszystkie zachodnie oceny są obarczone tym stygmatem i błędem „zanurzenia w kulturze”, w jakiej od urodzenia pogrążony jest każdy człowiek. I nie chodzi o oceny, wartościowanie, potępienia – może i słuszne – ideologii Talibanu czy wartości, jakim talibowie hołdują. Wiele z nich rzeczywiście sprawia wrażenie odrażających, szpetnych i koszmarnych. Warto tu tylko wspomnieć, iż podobne w swym wyrazie prawa (i to państwowe) oraz praktyki, funkcjonują od lat w krajach będących ścisłymi sojusznikami Zachodu, a takie dramatyczne epizody z ich przestrzeni publicznej się przemilcza (np. Arabia Saudyjska).
Czy nie jest to więc konflikt dwóch fundamentalizmów, na podobieństwo tego, co Samuel Huntington wieści jako zderzenie cywilizacji? (S. P. Huntington, The Cash of Civilization and the Remaking of the Word Order). Fundamentalizm jest zawsze w jakimś stopniu częścią każdej kultury, każdej cywilizacji. Jako forma i sposób patrzenia na świat, na ludzi przez pryzmat swojego, lokalnego i personalnego „zanurzenia w kulturze”. Czy interpretując pojęcie wolności - naczelnej wartości jak od trzech dekad autorytarnie podkreśla mainstream - w zachodnioeuropejskim, utrwalonym historycznie, kulturowo, politycznie etc. formacie, nie zawęziliśmy aby wolności wyłącznie do gry rynkowej i wolności robienia interesów? Czyli mnożenia własnych zysków i neokolonialnej władzy? (B. Barber, Consumed: How markets corrupt children, infatilize adults and swallow citizens whole)
W takim kontekście nie może dziwić – choć to sprzeczne z wszechogarniającym przekazem w postzimnowojennej przestrzeni - zachowanie w wielu przypadkach Zachodu niczym kowboja z westernu: wchodząc do salonu wpierw strzela, a potem się rozgląda, zastanawiając się co dalej i dlaczego.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 753
Kiedy patrzę na narcyza przez pryzmat wrażliwości, widzę oparty na wstydzie strach przed byciem zwyczajnym.
Widzę strach, że nigdy nie poczuję się na tyle nadzwyczajnie, aby zostać zauważonym, być
kochanym, należeć lub pielęgnować poczucie celu.
Casandra Brené - Brown
Segmentacja współczesnej zbiorowości – zarówno w wymiarze globalnym jak i w poszczególnych krajach, regionach czy mniejszych strukturach - przybiera karykaturalne formy. Ma to efekt taki, jak z „Panem Bogiem” u Durkheima. Według niego Bóg istnieje w taki sposób, jak istnieją fakty społeczne. Można dojść do przykrego wniosku, iż w obliczu globalnych wyzwań zagrażających całej wspólnocie ludzkiej, planetarnego Armagedonu, znów wracamy do epoki zwalczających się plemion, wrogich sobie klanów, grup i wspólnot coraz bardziej „wsobnych” i egotycznie pojmujących swój byt.
Czym jest plemię? Plemię to grupa spokrewnionych rodów, wywodzących się od wspólnego przodka (w odróżnieniu od szczepu), zamieszkujących jeden obszar i połączonych wspólnymi związkami społecznymi oraz ekonomicznymi. Plemię ma świadomość bliskiego pokrewieństwa, posługuje się tym samym językiem (lub dialektem) i jest połączone wyznawaniem tego samego kultu. Najczęściej religijnego. Tyle definicja.
Plemię posiadać musi swój totem. Czym jest z kolei totem? To w pierwotnych wierzeniach religijnych przedmiot, zwierzę lub roślina otoczone sakralną czcią. Uważa się go w pierwotnych formach religii za mitycznego przodka, bądź opiekuna. Najczęściej symboliczne wizerunki – przedmiot w postaci rzeźby lub innego namacalnego przedstawienia totemu - są godłem, bądź atrybutem zbiorowości oddającej się tak pojmowanemu kultowi, zwanemu totemizmem.
Totemizm musi mieć jakieś tabu, święty lęk, sakralną wzniosłość, o której można mówić w pokorze, darzyć je miłosnym i czołobitnym uczuciem. To takie mzimu (z języka suahili) otaczane czcią, po części lękiem, ale i podziwem. Ograniczenia tabu są zakazami same przez się, nie da się ich włączyć w jakiś system. Uważa się je za zakazy konieczne. Zakazom tym brak jakiegokolwiek usprawiedliwienia, a geneza ich nie jest znana. To zakazy nieformalne. Np. nie można powiedzieć czegoś negatywnego i skrytykować nieprzystojne, będące pospolitym chamstwem, wypowiedzi i postawy zaangażowanej feministki, bo chór plemiennie myślących akolitów oskarża od razu takiego człowieka o mizoginizm, paternalizm i antydemokratyczne ciągoty.
Ale jednocześnie ci sami akolici krzyczą pod niebiosa o wolności słowa i pluralizmie.
Dotyczy to nie tylko zwolenników płaskiej Ziemi, wrogów nowoczesnej medycyny i szczepionek (bez względu na argumentacje czy źródła owej wrogości – często uzasadnionej opresyjnością, chciwością i totalizmem big pharmy), członków bojówek pro-life etc. Tu również kwalifikują się nader często przedstawiciele wielu ruchów alternatywnych, uznających się a priori za progresywne. Stanowią oni widoczną opozycję nie tylko wobec społeczności i zbiorowości do tej pory uznawanych za normę (nie mieszczących się w ich widzeniu świata i ludzi). Używają najczęściej wobec oponentów retoryki i podejmują działania namierzone na pozbawienie ich głosu w przestrzeni publicznej. Czasami nawet ma się wrażenie, iż chcą totalnego zniszczenie oponentów, bądź adwersarzy. I to wszystko w oparach solennych zapewnień o wolności słowa, swobodach obywatelskich i prawach człowieka. Często retoryka, grymasy czy gesty uczestniczącego w debacie publicznej reprezentanta owych neoplemion – i co gorsza: admirowanego i obdarzanego protekcją mediów - same w sobie już są dehumanizujące i odczłowieczające interlokutorów.
Współcześnie prezentowana plemienna i zarazem totemistyczna tożsamość przekonuje, iż reprezentanci takiej obecności w debacie publicznej wierzą nie tyle w owego „bałwana”, czyli w totem będący przedmiotem kultu, co w swoją doskonałość, a tym samym unikatowość. To z kolei namaszcza ich do posiadania jedynej prawdy. Ta genialność owego neoplemienia, która nakazuje czcić i wynosić ponad wszystko swoje JA oraz wartości z nim związane często zapomina, iż najważniejszym winien być człowiek. I właśnie wobec planetarnych zagrożeń, jakie niesie ludzkości przyszłość taka segmentacja jest kolejną oznaką zbliżającej się cywilizacyjnej katastrofy. Zapominamy, że musimy ze sobą rozmawiać i okazywać sobie minimum szacunku. A swoją ważność, pewność siebie i absolutyzację swoich racji choć trochę poskromić.
Wiele tych neoplemion postępuje jak naród wybrany opisywany w Starym i Nowym Testamencie. Jednak owo wybranie nie może stać ponad innymi narodami, innymi plemionami, innymi ludźmi. Bo wtedy mamy do czynienia z czymś takim jak ludobójstwo i masowe mordy, których doświadczył Kanaan podczas zdobywania go przez plemiona Izraelitów uważających siebie za „naród wybrany” i działających „w imieniu swego Boga”.
Ta neoplemienność jest formą zbiorowego narcyzmu uważanego do tej pory przez psychologię za stan rzadki i niebezpieczne odstępstwo od normy. Dzisiejszy cyfrowy kapitalizm w wersji turbo – funkcjonujący według neoliberalnych kanonów – jest odpowiedzialny za tę epidemię postaw narcystyczno-egoistycznych, tworzącą ową neoplemienność. Permanentne tornado informacji (często bezsensownych i toksycznych), w których jedynym kryterium jest aktualna moda i popularność mierzona oglądalnością ma na celu związanie narcyza z ciągłym ruchem informacyjno-reklamowym.
Tak prof. Andrzej Szahaj (filozof i psycholog z Torunia) widzi związki narcyzmu – zbiorowego i indywidualnego – z interesem globalnych korporacji medialnych. Każde klikniecie i potwierdzenie przez to swej obecności w przestrzeni wirtualnej jest ich zyskiem. I tak ten turbokapitalizm hoduje i wydobywa najgorsze cechy człowieka: próżność, brak skromności, pogardę dla cnoty umiaru, deptanie dyskrecji, wścibskość i podglądactwo, predylekcję do szyderstwa, nihilizm, znieczulicę na zło i cierpienie i egoizm (brak wrażliwości). A potem to się przekłada na sferę publiczną.
Dramatem narcyza – i współczesności zderzającej się coraz bardziej z epidemią neoplemion, czyli narcyzmu zbiorowego (p. dr hab. Magdalena Szpunar) - jest to, że kocha się przede wszystkim siebie. I chce się to rozszerzać na otoczenie, na świat. To potrzeba uznania, absolutnego kultu, powszechnej miłości. Tu właśnie następuje sprzężenie z tym, o czym mówi prof. Andrzej Szahaj: kompatybilność interesu internetowych korporacji i dążeń narcyza (obojętnie w jakiej wymiarze – indywidualnym bądź zbiorowym). Narcyz funkcjonuje w dwóch płaszczyznach: jest ona zarówno arogancka, nadmiernie pewna siebie, uważająca siebie za centrum wszechświata, a z drugiej – niepewna, lękliwa, depresyjna. I ten klincz powoduje, iż narcyz to de facto gigant na glinianych nogach. I łatwy do zniewolenia, do poddania niewoli, do wykorzystania tak, by nie widział zasadniczych zagrożeń czających się w opanowanej przez turbokapitalizm internetowo-inwigilacyjny rzeczywistości.
I to jest problemem dzisiejszej rzeczywistości, stającej przed planetarnymi zagrożeniami, w obliczu których te neoplemienne czy nawet narodowo-państwowe problemy staną się pyłkiem czy ziarenkiem piasku na pustyni.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2717
Prymitywny animizm można uważać za
wyraz ludzkiego stanu naturalnego.
Sigmund Freud
Minęło już wiele lat, kiedy Amerykanin David Morrell napisał powieść pt. „Pierwsza krew”. Stworzył w niej i rozpropagował postać superkomandosa Johna Rambo – współczesnego gladiatora, nieziemskiego wojownika, mitycznego bohatera, który po traumatycznej dla USA (i świata zachodniego) wojnie wietnamskiej popada w konflikt z własnym społeczeństwem i sfrustrowany ginie w nierównej walce.
Powieść ta miała za cel obronę amerykańskich chłopców, którzy uczestnicząc - zdaniem niektórych massmediów - w brudnej wojnie, jakoby sprzeniewierzyli się wartościom kultury Zachodu: wolności, demokracji, postępowi, czy podstawowemu prawu judeochrześcijańskiej kultury – „nie będziesz zabijał”.
Na fali studenckiej rewolty roku 1968 w Europie i obu Amerykach zanegowano niemal wszystko, co w okresie powojennego dobrobytu stworzono dla poprawy sytuacji materialnej i kulturowej społeczeństw Zachodu. Rozpad kolonializmu, konflikt pokoleniowy rodziców (czynnych uczestników II wojny światowej) ze swoimi dziećmi (wychowanymi w okresie powojennym), ostateczne załamanie się wiary w postępowość światowego komunizmu, a także powstanie potężnego ruchu określanego jako kontrkultura zmieniły pod koniec lat 70. XX wieku oblicze cywilizacji. Stary świat ze swymi wartościami, porządkiem, gospodarką, aksjologią, odchodził w przeszłość, wzrastała więc nostalgia i niepokój.
W perspektywie tak skonstruowanej mentalności trzeba spoglądać dzisiaj na powstanie, mitologizację i wreszcie deifikację postaci osiłka utożsamianego z aktorem Sylvestrem Stallone’em.
Od słabości jajogłowych do kultu przemocy
Po kilku latach moralnego, kulturowego i psychologicznego kaca Ameryka musiała spetryfikować swą rolę w konflikcie wietnamskim. Zanegowano narodową ekspiację, odrzucono słabość jajogłowych i wielopłaszczyznowe spojrzenie na współczesność uprawiane przez mięczaków z liberalnej prasy czy elektronicznych mediów, potępiono w czambuł mazgajowate, inteligenckie rozdarte sosny, rozdzielające włos na czworo, nie mogące (zdaniem ówczesnych decydentów i macherów od popkultury) nic zaoferować społeczeństwom żądnym czynów.
Nie przewidziano jedynie, że czyn ów przerodzić się może w kult przemocy - ogolony i szeroki kark skinheada, preferencje dla nietzscheańskiej siły woli, reaktywację mocy ciemnych i destrukcyjnych w religii, kulturze, sztuce i innych aspektach rzeczywistości, a w efekcie – negację Innego, co jest zaprzeczeniem wartości demokratycznych, wolności osobistych jednostki i podstawowych praw człowieka.
Infantylizm, prostactwo formy, bezguście i antyracjonalizm obrazu charakteryzującego absolutną komercjalizację sztuki filmowej sięgnęły w cyklach o rambowych bohaterach niebios. Ale waszyngtoński White House rządzony przez konserwatywną ekipę Ronalda Reagana (jak określił go prof. Richard Rorty – „ta bezmózgowa kukła w rękach bogatych”) nawoływał do odbudowy amerykańskiego ducha podupadłego po wstrząsach wietnamskiej porażki i studenckiej rewolty A.D. ‘68. Gusty, mentalność, ogląd świata, aktorska przeszłość (czyli specyficznie hollywoodzka kategoria smaku) i upodobania do makkartyzmu tego właśnie prezydenta wywierały zdecydowany wpływ na kierunek, w którym poczęła podążać kultura Ameryki, a za nią sporej części świata.
Duch konserwatyzmu i prawicowości począł dąć przez Amerykę, a za nią – poprzez świat. Dla radykalnej prawicy ówcześni Rambo stanowili więc bazę, spośród której rekrutowała swoich bojowników. A ludzie prawicy zawsze są propagatorami rządów autorytarnych, opierających swe jestestwo na tradycji, konserwatyzmie i ustalonym od lat porządku. Ronald Reagan był więc tylko uosobieniem określonej formacji mentalno-kulturowo-politycznej w ówczesnej Ameryce i świecie.
Bohater cyklu filmów o przygodach superkomandosa w Wietnamie, przedstawiony w konwencji komiksu, (czyli bajki dla dorosłych), odzwierciedla społeczną potrzebę posiadania ikony, sacrum, nieskalanego obiektu adoracji, ideału. Czyli wartości, które zostały podważone przez kontrkulturę, reprezentującą na pewno tendencje i ciągoty postępowe, demokratyczne, wolnościowe, czyli sui generis - lewicowe. Restauracja jest bowiem zawsze lustrem rewolucji.
Herosi epoki konfrontacji
Macho to pewien symbol osobowego wzorca kultury patriarchalnej, śródziemnomorskiej, latynoskiej o określonym poczuciu honoru i wstydu, siły i wysublimowania, przemocy i czułości. Elegancja, specyficzny rodzaj zblazowania, ale i bezwzględność, specyficzna opiekuńczość, nawet spolegliwość wobec słabszych, kobiety, dziecka czy starca, ale i ostracyzm wobec Innego – będącego na antypodach w stosunku do mojej tradycji, oglądu świata, koncepcji życia. Wszystko jest jednak otulone oparami dotychczasowej obyczajowości, patriarchalnej wizji rodziny i społeczeństwa, białych koszul, wąsików a’la Zorro, noży i … wizerunków Matki Boskiej na szyi oraz wszechobecnych krzyży. Kościoła w niedzielne południe i knajpy w świąteczny wieczór. Oczywiście, w męskim gronie, albo w towarzystwie call girls.
W te wszystkie perspektywy doskonale wpisuje się nasz bohater powracający do Wietnamu, by walczyć z komunistami przetrzymującymi dawnych towarzyszy broni. Rozwichrzona czupryna, splot mięśni na torsie czy grube muskuły na rękach, liczne blizny świadczące o charakterze bohatera i jego wyczynach wystawiają jawne świadectwo osobowościom, jakie kreowała postać Johna Rambo. Naoliwione, lśniące ciało odwołuje się do helleńskich herosów walczących w imię olimpijskich ideałów. Przy tym jawny antykomunizm, indywidualizm w działaniu, bezwzględność granicząca z brutalnością, a nade wszystko poczucie misji i przemożne szafowanie siłą fizyczną uczyniły z tego modelu bohatera nie tylko X Muzy.
Wspaniale egzemplifikuje on epokę konfrontacji, nie kompromisu, wyższości siły fizycznej – nie przymiotów umysłu, hołdu dla bicepsów – nie sztuki dyskusji, wymiany poglądów czy szacunku dla Innego. W takiej perspektywie przeciwnik, interlokutor czy konkurent zawsze jest zły, nieludzki, tępy i okrutny, niekompetentny i ograniczony ideologią praktykowaną, bądź wyznawaną religią, obmierzły, a na dodatek ma zawsze czerwoną gwiazdkę na czapce (obowiązkowo musi to być tzw. leninówka).
Machismo, czyli ogólne znaczenie samczości, naturalistycznej siły, przeniesiono, a w zasadzie doskonale skorelowano z poglądami neoliberałów i neokonserwatystów w USA (a także w innych częściach globu) chcących odzyskać utracone pozycje w społeczeństwach zachodnich.
Na tej bazie, antykolektywistycznych poglądów i trendów społecznie niesłychanie nośnych, ówczesna premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher mogła pozwolić sobie na stwierdzenie, że „coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje, są tylko wolne jednostki”.
Leseferyzm i darwinizm społeczny na fali popularności postaci Rambo, wsparte zawsze obecnym, naturalistycznie uzasadnionym, kultem macho w kręgach znaczącej części patriarchalnie zorientowanej męskiej części populacji świata zachodniego weszły na dobre do nauk społecznych i praktyki dnia codziennego.
Macho i Rambo to jasny podział na dobro i zło, świat biało-czarnych replik i bezdyskusyjnych wyborów. Moralność Kalego i etyka Zosi Samosi.
Rambo – szeryf krucjaty
Poczucie zagrożenia, jakie przeżywał macho w okresie przedrambowym doskonale opisuje Eric Hobsbawm, powołując się na brazylijskie badania antropologiczno-socjologiczne. Owo zagrożenie przyniosła kultura wielkich miast, która podcięła podstawy tradycyjnemu pojmowaniu honoru, rodziny, religii, roli kobiety, itd.
Były to przede wszystkim efekty nadużycia wolności, a nie chęć porzucenia tradycji, rewolucyjnego radykalizmu (będącego pokłosiem popularności i wpływów anarchizmu lewicowego) kosztem arystotelesowego złotego środka. Dlatego tak popularną stała się postać samotnego wojownika, a jego intencje upowszechniły się poprzez komercyjne massmedia.
Faktem jest, że sztuka filmowa z lat minionych położyła znaczne zasługi w takim konstruowaniu przez odbiorców rzeczywistości: westerny, niezwykle popularne w latach 50. i 60. XX w. wykreowały określony model samotnego, dobrego i uosabiającego prawo szeryfa, a role Johna Wayne’a, Gary Coopera, czy Gregory Pecka stały się sztandarowymi kreacjami ówczesnego świata X Muzy. Jednak w ich postawach nie było nic politycznego, społecznie określonego, publicznie zdefiniowanego. Uosabiali uniwersalnie pojmowaną walkę dobra i zła.
Z Johnem Rambo sprawa miała się jednak inaczej. Był częścią i motorem krucjaty przeciwko imperium zła i wszystkiemu, co było z nim kojarzone.
Do podobnych wniosków, jak w brazylijskich badaniach, doszli amerykańscy naukowcy eksplorujący w tej mierze ludność ze stanów południa, środkowego-wschodu i centrum USA.
W wyniku eksplozji neokonserwatyzmu i neoliberalizmu wzmaganych leseferyzmem ekonomicznym warstw, którym się powiodło daleko lepiej niż innym członkom społeczeństw Zachodu, odżywać począł stary, wiktoriański podział na „godnych szacunku pracowników i niegodnych szacunku biedaków”, którym się nie powiodło „tylko z ich winy”.
Jak pisze prof. Edward Luttwak, w latach 80. XX w. powróciła moda i zapotrzebowanie na służące, lokai, sprzątaczki, babysitter, czy kamerdynerów. W czasach powojennego pokoju i prosperity połowy XX wieku były to rzeczy niespotykane. I to za równo z powodów ekonomicznych, jak i przyczyn prestiżowo-socjologicznych.
Hierarchiczność drabiny społecznej i rola poszczególnych jednostek jest dana zgodnie z tradycyjnym opisem świata od Boga Ojca. Tu właśnie leżą podstawowe wartości, według których funkcjonuje naród (macho głównie mówi o narodzie, nie społeczeństwie, co zbliża go właśnie do Rambo, walczącego w imieniu narodu – amerykańskiego - z imperium zła). Mówi przede wszystkim o jednostkach, nie o obywatelach, dla których normą odniesienia są raczej prawa wynikające z tradycji Oświecenia i Rewolucji Francuskiej, a także z doświadczeń demokracji parlamentarnej w Europie Zachodniej. Jednostki utożsamiające się z kulturą machismo, wedle wspomnianego, nieformalnego kodeksu postępowań, odwołują się do tradycji, hierarchii wartości, Boga Ojca i będącego jego depozytariuszem ojca rodziny, podstawowej komórki funkcjonowania społeczeństwa.
Siłę stosuje się - zgodnie z mandatem Boga, tradycji czy hierarchii wartości - w dobrej sprawie. Sakralizacja przemocy jest doskonale znana z przeszłości. A w tym przypadku nastąpiła ona w symbiozie kulturowego wzorca macho z ideologią antykomunistycznej krucjaty z superkomandosem Rambo na czele. Przemoc w takiej formie miała z jednej strony błogosławieństwo tradycji i ostoi patriarchalnej mentalności, a z drugiej - była elementem w krzyżowej wyprawie przeciwko absolutnemu złu.
Stosowanie siły zawsze przeradza się w pogardę dla słabszych, przegranych, stojących niżej na drabinie społecznych akceptacji i preferencji. Rambo spotkał się więc po drodze z macho na platformie absolutyzacji przewag fizycznych jako najbardziej naturalnej (bo pierwotnej, atawistycznej i zgodnej z zasadami darwinizmu społecznego) formy rywalizacji jednostek.
Istnieje również żeńska forma Rambo, hembra. Kobiet przywiązanych do tradycji, hierarchii, porządku odwiecznego, godzących się – bo tak było od zawsze – na dominację Pana (znacząca rola religii chrześcijańskich, zwłaszcza katolicyzmu), ale szczycących się jego posturą, bicepsami, przewagami natury praktyczno-utylitarnej i mitem niezwyciężonego samca (oczywiście, w „klasycznie” pojętej rywalizacji) jest całe mnóstwo. One też są synonimem praktycznego zastosowania kultury macho, czyli podatne będą na rambowe wzorce.
Pamiętając, że ponad 80% filmów pokazywanych na świecie to filmy amerykańskie, jest to więc najzwyklejsza inwazja kulturowa. Amerykanizacja globalnej cywilizacji postępuje właśnie od przełomu lat 60. i 70. XX w. niesłychanie szybko. Wzory kulturowe i osobowe stają się więc własnością i obiektem identyfikacji większości ludzi na świecie, zwłaszcza młodych.
Wyścig szczurów, czyli kult macho
Kultura takiego czynu, preferowanego przez reagano-thatcherowych prestidigitatorów społecznych, rynkowych fundamentalistów czy neoliberalnych oszołomów poczęła wywierać wpływ na większość dziedzin życia (często w płaszczyznach dalekich od potrzeby), bądź na gloryfikację przemocy, czy nadużywanie siły fizycznej.
Konkurencja, będąca podstawą kapitalistycznych stosunków gospodarczych, sama przez się wymusza ofensywność, bezwzględność, czy „miażdżenie słabszych”. I zgodne jest to z leseferyzmem obecnym w ostatnich dziesięcioleciach w gospodarce, ekonomii i przestrzeni społecznej, gdyż prawo do przeżycia mają tylko najlepiej dostosowani, najbardziej konkurencyjni, najagresywniejsi osobnicy.
To właśnie wynikiem takich wzorców jest nasilający się wyścig szczurów, przybierający formy hobbsowskiej „wojny wszystkich ze wszystkimi”. Na placu boju pozostają tylko najsilniejsi, najsprytniejsi, tylko ci, którzy przechytrzą, pokonają i zniszczą swoich konkurentów, wrogów. Innego człowieka. Innego (nie tylko z wyglądu, wyznawanej religii, przekonań politycznych, czy światopoglądu) uważa się bowiem za materiał do unicestwienia. Bo zaburza homogeniczność naszego świata, stanowi dla mnie konkurencję. Dzisiaj, gdy kapitał wieje kędy chce, a bezrobocie dotyczy nawet państw bogatych, życiem zaczynają rządzić wilcze prawa.
W kulcie macho (a pośrednio i osoby Rambo) nie ma zrozumienia dla słabości, refleksji, dylematów, czy dialogu. Cechy te uznaje się za synonim gorszego, złego, poniżenia, wartości niemęskie. Kult macho egzemplifikuje raczej działania agresywnego rynku niż demokratycznie ułożonego społeczeństwa. Symbolizuje naturalną siłę, witalność i chęć dominacji samca, czyli fizycznie silniejszego od dywagujących jajogłowych, bądź liberalnych mydłków z kolorowych periodyków.
Biceps i fallus w stanie erekcji są ich znamieniem, nie mózg i szacunek dla Innego. Liczy się szybki seksualny „numer”, dzisiejsza przewaga JA nad TY, medialny szum, bezrefleksyjność i trwanie. Świat egzystuje dziś, jutro jest nieważne, bo możesz trafić na silniejszego, który cię wyeliminuje.
Tak wygląda pokrótce zbitka wzorców machismo, teorii Thomasa Hobbesa, leseferyzmu gospodarczego, kultu siły wyemancypowanego przez Johna Rambo i nieograniczenie indywidualistycznego kapitalizmu bezwzględnie rynkowego czego efekty widać we współczesnym świecie.
Uwiąd demokracji
Wartości demokratyczne współczesnego świata są obecnie tyle powszechne, co kontestowane i odrzucane przez coraz liczniejsze środowiska. Kult przemocy, siły i wszystkiego, co łączy się z walką, ostrą konkurencją, czy bezwzględnością ,przeczy w naturze tym ideom.
Demokracja to kompromis, otwarcie, wielopłaszczyznowość, multikulti, dyskusja, szermierka na argumenty i ucieranie stanowisk przy negocjacyjnym stole. Coś zupełnie przeciwstawnego niż wspomniane wcześniej wartości utożsamiane z macho czy Rambo.
Dlatego demokracja więdnie w obliczu agresywnego rynku. Analizując historię Rosji, możemy powiedzieć, iż nadchodzą - mimo przykładów z minionych dekad rozszerzania się idei wolności na cały świat (np. prodemokratyczne, tzw. kolorowe rewolucje) - czasy wielkiej smuty dla demokracji oznaczającej otwarte społeczeństwo.
Jak słusznie zauważył Harold McMillan, brytyjski konserwatysta, premier rządu JKM w latach 1957-63, „negocjowanie zgody jest podstawą demokracji”, a zgoda jest jak wiemy w tym ustroju ekwiwalentem kompromisu.
Według Georga Sorosa, agresywny rynek i związane z nim wartości są zdecydowanie niekompatybilne z przymiotami demokracji. Podlegają one bowiem diametralnie różnym zasadom, wychodzą z antynomicznych przesłanek i promują przeciwstawne zachowania personalne.
W wolnorynkowym kapitalizmie stawką jest dobrobyt, a w demokracji – polityczny autorytet. Kryteria, którymi te stawki się mierzy są również odmienne: w kapitalizmie – pieniądze, w demokracji – głos wyborczy obywatela. Rozbieżne są interesy, które mają być zaspokajane: w kapitalizmie jest to interes prywatny, w demokracji – interes publiczny.
Zbitka demokracji i wolnorynkowej gospodarki z parasolem ochronnym państwa socjalnego, jako spolegliwego i patriarchalnie zorientowanego poniekąd opiekuna, spowodowała z jednej strony w odbiorze globalnym absolutną symbiozę między demokracją, a ówcześnie istniejącym kapitalizmem, z drugiej zaś – rozkwit klasy średniej, która sama w sobie była nośnikiem rozwoju demokracji. Nie bez znaczenia była tu wymuszona konkurencja obozu realnego socjalizmu, stanowiącego - przynajmniej w pewnym okresie - poważne zagrożenie dla obozu państw demokratycznych.
Niestety, w trzecim milenium wątpliwości związane z demokracją stają się bardziej wyraziste. Świat może ponownie wkroczyć w okres, kiedy zalety demokracji nie będą wydawały się już tak oczywiste, jak to miało miejsce w okresie od lat 50. do lat 90. Siła, przemoc, bezwzględność, brutalność zadają nieustanne i skuteczne ciosy idei demokratycznej. Nienawiść, pogarda, opresyjność i autorytaryzm przeczą same w sobie koncyliacji, dialogowi, szacunkowi dla interlokutora, zrozumieniu Innego.
Polscy matadorzy
Jak ów obraz wpisuje się w omawianą tu konfrontację kultur? A w bardzo prosty sposób. Wystarczy popatrzyć na przykłady z naszej polskiej rzeczywistości politycznej na harce rodzimych matadorów sceny publicznej.
Na krajowej scenie publicznej – nie piszę politycznej, bo wybory mają to do siebie w ochlokracji, że wymuszają najdziksze zachowania, najbardziej brutalne postawy i niespotykany przypływ złej woli, szowinizmu partykularnego czy małości, jakiej niemało tkwi w człowieku, zwłaszcza głupim – królują Rambo i macho. Usta mają pełne wartości, chrześcijańskiej miłości, tradycji i wolności, liberalizmu (sic!) i demokracji, prawa i sprawiedliwości, rodziny i osoby ludzkiej.
A sytuacja w Polsce przypomina współcześnie typowy przykład ochlokracji, z tym tylko, że to klasa polityczna stała się z własnej potrzeby? poczucia winy? masochizmu? - a może zwykłej nikczemności i głupoty - warstwą pokrytą błotem, pomówieniami i przeżartą najniższymi instynktami: bezrozumnym tłumem kierującym się nienawiścią, która ma być ponoć prawdą. To tu i dlatego św. Franciszek z Asyżu może być Tomaszem Torquemadą, Jezus z Nazaretu – Alfredem Rosenbergiem. Maurice Robespierre w polskim wydaniu jawi się jako Bertrand Russel, a Dietrich Bonhoeffer – Adolfem Eichmannem.
Zdziczenie, popularność oraz nagminność w stosowaniu siły i przemocy – na razie słownej, ale pokazującej, że przeciwnika się nie szanuje, że się chce go totalnie zniszczyć przez odebranie mu godności jako człowiekowi (i politykowi), upodlić, a do tego wszystkie chwyty są dozwolone – przenoszą się jako political correctness do gawiedzi, do tłumu, do społeczeństwa. A w blokach startowych już się grzeją zastępy łysych, wypasionych osiłków, klientów niezliczonych siłowni, fitness klubów czy szkół przetrwania, spadkobierców Johna Rambo, a wśród nich harcują eleganccy, dobrze ułożeni, modnie ubrani i tradycyjnie przystrzyżeni konserwatyści i prawicowi liberałowie z dobrych mieszczańskich domów.
Prof. Richard Rorty zauważył onegdaj, że „narody, Kościoły czy ruchy społeczne świecą blaskiem przykładów historycznych nie dlatego, że odbijają promienie emitowane z jakiegoś wyższego źródła, ale w efekcie przeciwstawienia – porównania z innymi, gorszymi wspólnotami”. To samo dotyczy pojedynczych ludzi, a wzorce Rambo i macho są tylko egzemplifikacją i dogodnym wytłumaczeniem poszukiwań tego Innego, gorszego, słabszego.
Radosław Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 934
Gdy ten tekst trafi do rąk odbiorcy, w Białym Domu będzie zapewne szykowała się ostateczna zmiana warty. Do zajęcia miejsca w owalnym gabinecie przymierzał się będzie 46. prezydent USA, 78 - letni katolik Joe (Joseph) Biden. Zachwyty i nadzieje z odejściem Donalda Trumpa - nielubianego przez establishment światowy, amerykański i … polski - nie likwidują źródeł tego, co przed czterema laty przyczyniło się do zwycięstwa miliardera, człowieka uosabiającego amerykański sen o sukcesie, bogactwie, kolorowym, światowym i bezpiecznym życiu.
Pensjonarska i lokajska, a nade wszystko - nierealistyczna i życzeniowa, nie poparta krytyczną refleksją i racjonalną analizą – mentalność nadwiślańskich elit i mainstreamu nie pozwala wyjść poza opłotki zachwytu neoliberalnymi porządkami i ich głównym demiurgiem, czyli „niewidzialną ręką rynku” systematyzującą stosunki społeczne. Nie pozwala im ona zadać pytania o źródła tego, co nazywają „populizmem”, a de facto - „trumpizmem”. I czy odejście Donalda Trumpa z owalnego gabinetu likwiduje źródła zjawiska określanego mianem „trumpizmu”?
Niektórzy politolodzy i myśliciele sądzą, iż krajem który po Niemczech będzie następnym, jeśli chodzi o nadejście faszyzmu to stawialiby na USA. Konsekwencje globalizacji dotykają Amerykanów bez socjalnych osłon, a to czyni ich bardziej narażonych na prawicowy populizm. Sądzę, że nie do końca mają oni rację, gdyż Trump jest wytworem amerykańskiej kultury i panującej tam od dekad narracji, projektów politycznych, trendów, promowanych wartości i wdrukowanych w świadomość społeczną ocen.
I na groteskę zakrawa fakt, że człowiek uosabiający te niesprawiedliwe i krytykowane, preferujące bezwzględną rywalizację stosunki społeczne, mizogin i ksenofob, stał się opoką tych, których ów system najbardziej dotknął i dotyka. Tych, którzy na neoliberalizmie i globalizacji najwięcej stracili. Ale czy też nie było tak przed 100 laty w Niemczech, Włoszech, Austrii czy Polsce (II RP lat trzydziestych), gdzie faszyzm zdobywał silną politycznie pozycję w przestrzeni publicznej?
Prof. Bruno Drwęski, politolog z Sorbony, pisząc o radykalizacji nastrojów w USA zauważa, że większość Amerykanów - 78% - twierdzi, że przepaść między bogatymi a biednymi jest nie do przyjęcia, a prawie połowa jest za zmianą zasad ustrojowych, innych niż kapitalistyczne. Wśród obywateli w wieku poniżej 40 lat ich udział wynosi blisko 60%. Jean Ziegler, szwajcarski emerytowany dyplomata, zauważył, iż „przepaść między pięknym deklaracjami a rzeczywistością nigdy nie była tak żyznym podłożem dla nienawiści jak w chwili obecnej” (Nienawiść do Zachodu). Wybory w USA pokazały po raz kolejny namacalną egzemplifikację tej tezy.
Boskie przeznaczenie
Idea narodu wybranego przez Boga wśród Amerykanów jest niesłychanie popularna*, podobnie jak u wierzących Żydów (tradycja biblijna). Amerykanie są głęboko religijni, ale ich religijność jest ukierunkowana na ideał ziemski i jest ściśle związana z rozwiązywaniem problemów społeczno-politycznych tu i teraz. To z kolei tradycja protestancka, pierwszych kolonistów na ziemi amerykańskiej. Ich mesjanizm zawsze miał dwojaki charakter. Odciska się to stale na ideologii i praktyce polityki zagranicznej USA.
Z jednej strony, idea amerykańskiej misji mówi, że to Ameryka była i jest zawsze nosicielem wartości humanistycznych, demokratycznych, postępowych, a jej osiągnięcia są moralnym przykładem dla reszty świata. Z drugiej strony, amerykańska wyjątkowość stała się podstawą do aktywnej interwencji w bieg wydarzeń światowych i narzucaniu światu bezwzględnie amerykańskich rozwiązań. I amerykański mesjanizm nabierał militarystycznego i imperialistycznego zabarwienia, o czym świadczą - wybrane tylko z II połowy XX w. – przykłady: Korea, Gwatemala, Kuba, Wietnam, Iran, Granada, Somalia Jugosławia, Irak, Afganistan, Syria. Flagi ONZ czy NATO nie zmieniają tu charakteru tych interwencji.
Amerykanie na takiej właśnie podstawie uznali cywilizację zachodnią, w której centrum stoi kultura amerykańska, za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór służący dominacji nad drugim człowiekiem. Jest im obca pokora, tolerancja, wolność i równość, które tę kulturę wytworzyły, legły u jej podstaw i są przyczynami fascynacji niesionymi przez nią wartościami. Gdyby te wartości i zasady zechciano naprawdę urzeczywistniać bez amerykańskiego, będącego czymś na miarę boskich nakazów prymatu, to poczucie misyjności i kolonizatorskich zamiarów byłoby na pewno nie tak jednoznacznie widoczne jak obecnie (Zbigniew Stachowski, Dyktat, protest i integracja w kulturze).
Tradycja kaznodziejska w USA ma długą i bogatą historię. Tak jak mariaż religii z przedsiębiorczością. Kult rynku sprzyja konsumpcji i jest jednocześnie doskonałym źródłem zysku. Dziś mówi się – a jest to bezsprzecznie wpływ neoliberalnej kultury nie tylko w gospodarce, ale w całym życiu społecznym – wręcz o „disnejlandyzacji Pana Boga” i skonsumowanej religii.
Megakościoły różnych denominacji obrosły bowiem w USA miejscami rozrywki i najbardziej wyrafinowanej konsumpcji (kawiarnie, sale widowiskowe, kina, galerie handlowe, puby, biblioteki, wytwórnie filmów i gier komputerowych, laserdromy etc.). W owych świątyniach konsumpcji, rozrywki i zysku, w miejscowych McDonaldach czy Starbucksach dzieci mogą jeść ciastka z marcepanową figurką Jezusa lub wafelki obrazujące wydarzenia starotestamentowe. Przekłada się to na inwestycje w ten biznes.
Oblicza się, iż po handlu bronią oraz produktami militarnymi jest to kolejne na mapie zyskowności w USA źródło dochodów. A ponieważ ok. 30 % Amerykanów interpretuje Biblię dosłownie, nie można się dziwić, iż to tam zrodziło się pojęcie religijnego fundamentalizmu, że tam jest tyle osób negujących ewolucję a uznających kreacjonizm, czy opowiadających się za teorią płaskiej Ziemi i uważających, iż piekło istnieje realnie.
O zderzeniu misji i jej zadań z głoszonymi wartościami pisze historyk Tony Judt (Źle ma się kraj): „Amerykanie nie mają wyrzutów sumienia, gdy koncerny naftowe wypłacają władcom feudalnym miliony dolarów, wspierając ich nikczemne reżimy, ale czuliby się źle, gdyby ich wpływy, albo ich pieniądze przydały się mieszkańcom Afryki Północnej (frankofonom i muzułmanom) przy tworzeniu wspólnoty nie formowanej w duchu zachodniej cywilizacji”. W duchu równości, wzajemnych korzyści, partnerstwa i współpracy, czyli także opartej o rudymenty Oświecenia, gdyż są to wartości uniwersalne i ogólnoludzkie, ale bez amerykańskiego parasola.
Państwo dla bogatych
Prominentny komentator i publicysta amerykański Roger Harris (p. MintPressNews), mówiąc o procesach mogących wskazywać na przesuwanie się amerykańskiej opinii publicznej w kierunku faszyzmu (jak cytowany Rorty) uważa, iż założenie kapitałowi kagańca w latach 30-tych XX wieku miało zbawienny wpływ na społeczeństwo amerykańskie. Pogłębienie tej socjaldemokratycznej wersji kapitalizmu, z socjalnymi udogodnieniami i osłonami dla ludzi pracy najemnej (którzy w demokracji stanowią zdecydowaną większość wyborców) nastąpiło podczas Johnsonowskiego Great Society.
Jednak taki układ między władzą a społeczeństwem zaczęto demontować za prezydentury Jimmy’ego Cartera (demokraty), podążając poprzez kolejne deregulacje i ukłony w stronę wielkiego kapitału ku wersji państwa jako „nocnego stróża”. Ronald Reagan ogłosił już jawnie ewangelię „wolnego rynku”, z egoizmem i wsobnością, która stała się popularna wskutek przeniesienia na całą kulturę wartości charakterystycznych dla idei konserwatywno-neoliberalnych. Natomiast ostatnie gwoździe do trumny aktywnego, prospołecznego państwa, funkcjonującego nie tylko dla bogatych i przedsiębiorczych, wbili „Nowi Demokraci” z Billem Clintonem (ortodoksyjny baptysta) na czele. Ludzie pracy najemnej tym samym zostali ostatecznie zdegradowani i zmarginalizowani na rzecz przedsiębiorców, właścicieli kapitału, finansistów i bankierów. Doskonale ten proces na przełomie wieków XX i XXI opisał publicysta i historyk Thomas Frank na przykładzie klasycznego, postindustrialnego stanu USA - Kansas (Co z tym Kansas?).
Od tego czasu nie uchwalono jakiekolwiek znaczącego liberalno-socjalnego prawa czy rozwiązania gospodarczego. Ci tzw. nowi liberałowie (vel neoliberałowie), purytanie „wolnego rynku”, stanowią ortodoksję obu partii amerykańskiego kapitału. I m.in. dlatego tak trudno znaleźć różnice między demokratami a republikanami w zasadniczych, rudymentarnych zagadnieniach społecznych. Neoliberalizm, niczym magistrala, prowadzi ludzi pracy najemnej w dół, obniżając im jakość życia i odbierając poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie wraz z zaostrzającymi się konfliktami klasowymi i pogłębiającą się stratyfikacją wewnątrz społeczeństwa, coraz bardziej agresywne, imperialistyczne stają się działania USA w polityce zagranicznej.
Również rozwiązania prawne wewnątrz kraju kierują USA ku państwu policyjnemu. Już dziś w klasyfikacji wskaźnika inkarcernacji (czyli procentowego udziału osadzonych w więzieniach do ogółu populacji) USA zajmują zdecydowanie pierwsze miejsce w świecie. Chociaż jednym z symboli Stanów Zjednoczonych jest Statua Wolności, w więzieniach przebywa ponad 2,5 mln Amerykanów (0,7 procent populacji). To tak, jakby w polskim systemie penitencjarnym utrzymywano ponad 270 tysięcy ludzi, podczas gdy w rzeczywistości jest to ok. 100 tysięcy.
Ta scheda po neoliberalizmie związana jest z koncentracją siły gospodarczej w rękach coraz mniej licznych hiperbogaczy. Wynika to z faktu, iż coraz bardziej autorytarne państwo służyć musi interesom coraz bardziej skoncentrowanego kapitału w rekach coraz mniejszej liczby miliarderów. Policyjne i represyjne państwo ukrywane jest za mantrą demokratyczno-wolnościową i wyborczymi sloganami, współgrającymi z wydawaniem nieprzyzwoicie wielkich pieniędzy na kampanie polityków. I to jest chronione prawnie jako część składowa wolności słowa i jednostki.
Rosną też wydatki wojskowe, gdyż prowadzi się coraz więcej, coraz bardziej skomplikowanych i kosztownych interwencji w różnych częściach świata (tu USA także przodują, wydając na przemysł zbrojeniowy tyle, ile kolejnych 10 krajów w tej niechlubnej klasyfikacji).
Wykluczonym i zdegradowanym przedstawicielom klas ludowych można proponować zaciągnięcie się do sowicie wynagradzanej służby wojskowej, lub zajęcie najemnika w prywatnych firmach o charakterze militarnym. O procesach prywatyzacji wojny i przemocy z tym związanej, które do tej pory były wyłączną cechą państwa, pisał m.in. Alvin Toffler (Wojna i antywojna).
Droga ku faszyzmowi
Czy biorąc pod uwagę śmierć umowy socjalnej między elitami władzy a społeczeństwem, właściciele kapitału i kupieni przez nich politycy chcieliby i mogliby pójść w kierunku faszyzmu? Wydawać się może, że liberalna demokracja odnosi ogromne sukcesy w nakłanianiu ludzi do akceptowania elitarnych rządów i wiary w swoją potęgę i sprawczość. Tyle, że w demokracji kandydaci muszą konkurować, aby udowodnić kto najlepiej służy nie rządzącym elitom, lecz społeczeństwu, suwerenowi, obywatelom. A tu nie ma w zasadzie konkurencji. I nie ma de facto wyboru. Jedynie marginalne, estetyczne, retoryczno-narracyjne ozdobniki. I wtedy radykałowie, jak wielu mówi - „populiści” - za pomocą chwytliwych haseł i wiecowych obiecanek są w stanie porwać sfrustrowane rzesze wyborców.
Ruchy faszystowskie w USA zdaniem Edwarda Luttwaka (kiedyś ideologa i promotora „reaganomiki”, w XXI wieku zdecydowanego krytyka neoliberalizmu i jego skutków) nie muszą być rasistowskie jak w Europie. Już 10-15 lat temu twierdził, iż faszyzm jest falą przyszłości, bo poczucie ekonomicznej niepewności ludzi pracy najemnej – poczynając od robotnika przy taśmie, poprzez drobnego urzędnika, a na menedżerze średniego szczebla kończąc – zrodzi kiedyś nową postać faszyzmu. Ludzie ci oczekują bowiem bezpieczeństwa w miejscu pracy, stabilizacji, możliwości życia bez codziennych turbulencji i zamętu. A to wszystko burzy im od lat, od dekad „niewidzialna ręka rynku”, brutalna rywalizacja, wyścig szczurów, czego źródłem są niczym nieskrępowane i chaotyczne rynki.
Podobnie sądzi Chris Hedges (topowy publicysta New York Timesa). W Ameryce faszyzm może mieć jego zdaniem postać faszyzmu Mussoliniego sprzed sojuszu z III Rzeszą lub Portugalii Salazara. Wystarczy, że obieca tym ludziom powściągliwy kapitalizm, coś na kształt europejskich rozwiązań z programów socjaldemokracji lub chadecji w sferze ekonomiczno-gospodarczej. Tym samym przeciwstawi się darwinowskiemu turbokapitalizmowi epoki globalizacji.
Faszyści opierają się nie na politycznie aktywnych, nie na ludziach o świadomości określanej najogólniej „za”, lecz na politycznie pasywnych, mówiących najczęściej „nie”, na przegranych, wykluczonych, (albo tych, którzy za takich się mają). Mają oni poczucie (w aktualnej sytuacji całkiem słuszne), że ich głos się nie liczy, że nie odgrywają żadnej roli, że demokrację dla nich sprowadzono wyłącznie do symbolicznej kartki wrzuconej w czasie wyborów do urny.
Opisując te zjawiska w Ameryce, Artur Domosławski z kolei zauważył, iż owi przegrani przypisują sobie (na podstawie wolności i swobody słowa, połączonych z tradycją amerykańskiego Południa) prawo do nienawiści i przemocy, które wyraża się m.in. językiem pogardy wobec Afroamerykanów, Latynosów, muzułmanów, mniejszości seksualnych, ludzi kultury, jajogłowych, elit z Zachodniego i Wschodniego Wybrzeża. Emanuje ono pragnieniem afirmacji Konfederatów (z okresu wojny secesyjnej), Ku Klux Klanu, maczyzmu, prawa do noszenia broni i posługiwania się przemocą, gdy uznają to za stosowne.
Żaden politycznie poprawny gość czy „sączący kawę latte pedał” nie ma im prawa mówić – właśnie na zasadzie takiego rozumienia wolności wynikającej z neoliberalnej kultury i zasad państwa w wersji nocnego stróża, a społeczeństwa jako zbioru wolnych, przedsiębiorczych i rywalizujących jednostek – jak mają wyrażać się o „czarnuchach”, „żółtkach” czy „kaktusach” itd. To jest esencja ich języka i mentalności. To jest istota wolności popartej kultem siły, niczym nie ograniczonym prawem do posiadania broni, bezwzględną konkurencją.
To są m.in. źródła „trumpizmu” i tego, wokół czego się te problemy obracają. Czy one znikną wraz z przegraniem wyborów przez Trumpa? Raczej nie. Dotyczy to także Polski, Węgier, czy innych krajów europejskich, gdzie widać wznoszącą się falę radykalnego populizmu, czy „trumpizmu”, które to ruchy są nową wersją dobrze znanego faszyzmu. On może powrócić – jak wieszczył Umberto Eco – obleczony w nowe, modne szaty. Zwłaszcza w sytuacji, gdy wszystko wokoło nas jest „fuzzy” (czyli rozmyte, o niewyraźnych konturach, zniuansowane i równoprawne, spluralizowane do granic możliwości, wolne i dopuszczalne).
Radosław S. Czarnecki
*pisaliśmy o tym w SN 10/18 – Boskie Przeznaczenie i Manifest Destiny oraz w SN 11/18 – Renesans Boskiego Przeznaczenia