Historia el.
- Autor: Leszek Stundis
- Odsłon: 2686
Kontrowersyjny Nobel (1)
Nagroda Nobla uchodzi za najbardziej prestiżową nagrodę w historii. Wokół niej narosło przez lata wiele kontrowersji, które towarzyszą jej po dziś dzień. Najwięcej emocji - głównie z powodu laureatów - wzbudza ta, która jest przyznawana za wybitne osiągnięcia na rzecz budowania pokoju na świecie.
Mówiąc o Pokojowej Nagrodzie Nobla, warto pamiętać, że nie zawsze na listę kandydatów do niej trafiali ludzie szlachetni i w pełni zaangażowani w walkę o pokój.
Dwukrotnie trafił na nią Józef Stalin (1945, 1948), a w 1939 - Adolf Hitler. Tyle, że ta ostatnia kandydatura była wyrazem gorzkiej ironii antyfaszystowskiego działacza szwedzkiego Erika Gottfrida Christiana Brandta, który w ten sposób chciał zaprotestować przeciwko politycznej hipokryzji swego kraju, prowadzącego doskonałe interesy z III Rzeszą. Brandt ponadto z rezerwą odniósł się do innego polityka w kolejce po nagrodę, a mianowicie premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina, sygnatariusza układu monachijskiego, który umożliwił zajęcie Czechosłowacji przez hitlerowców.
Zresztą kto wie, czy gdyby przywódca III Rzeszy nie podjął rokowań pokojowych wiosną 1942 roku, gdy jego niezwyciężone dywizje odnosiły sukcesy na wszystkich frontach, Komitet Pokojowej Nagrody Nobla nie wpadłby na pomysł, aby tak właśnie postąpić. W imię świętego spokoju…
Decydenci magazynu „Time” byli mniej powściągliwi i obaj dyktatorzy gościli na ich łamach jako wyróżnieni tytułem „człowiek roku”. Hitler w 1938, a Stalin w 1939 i 1942, a więc już po inwazji na Polskę….
Z kolei Mahatma Gandhi był nominowany aż pięciokrotnie, ale zawsze wynajdowano jakieś argumenty, aby odkładać mu jej przyznanie. Wreszcie, gdy wydawało się, iż wszystkie przeszkody zostały usunięte, w styczniu 1948 religijny fanatyk zastrzelił duchowego przywódcę na jednej z ulic Delhi…
Równie długie perturbacje czekały amerykańską działaczkę feministyczną Jane Adams, która przez 15 lat była zgłaszana przez rządy, instytucje zaufania publicznego czy znamienite osoby jako kandydatka do prestiżowej nagrody aż 91 razy! W końcu udało się w 1931 roku.
Pomysłodawca
Trzeba pamiętać, że Alfred Nobel, fundator nagrody na rzecz działań pokojowych i „redukcji armii” był nie tylko znanym szwedzkim przemysłowcem, ale i producentem broni i autorem 355 patentów, z których wiele zostało zastosowanych w niemal wszystkich wojnach na świecie.
W pewnym okresie swego życia poznał zubożałą hrabinę austriacką Berthę Kinsky von Chinic und Tettau (później Suttner), która przez tydzień była jego sekretarką. Znajomość ta miała wpływ na życie ich obojga. Bertha zaangażowała się w działalność pacyfistyczną, czego owocem była książka Precz z orężem (Die Waffen nieder). W 1905 roku została jako pierwsza kobieta w historii uhonorowana nagrodą imienia swego pracodawcy…
Testament Nobla, zaraz po jego śmierci, został zakwestionowany przez większość rodziny, która uznała go za wymysł dotkniętego demencją starca. Na straży stanął jednak jego bratanek Emanuel Nobel wraz z zaufanym współpracownikiem zmarłego Ragnarem Sohlmanem. Dzięki temu w 1900 roku Fundacja Alfreda Nobla rozpoczęła swoją światową karierę…
Wiele słów padło na temat Pokojowej Nagrody Nobla, jednak poczet najbardziej krytykowanych noblistów rozpocznie pewien portugalski lekarz…
Mózgożercy
António Caetano de Abreu Egas Moniz (1874-1955) był potomkiem starego arystokratycznego rodu. Doskonale wykształcony, już w młodym wieku stał się członkiem elitarnej profesury Portugalii. Najbardziej interesował go ludzki mózg i możliwości poprawy jego funkcjonowania za pomocą… skalpela. Tyle, że od czasów Carla Wernickego (1848-1905) próby bezpośredniej ingerencji chirurgicznej w delikatną tkankę naszego mózgu podejmowane były w przypadku ropni, guzów czy uszkodzeń, a nie zachowań.
Jednym z pionierów tzw. psychochirurgii był szwajcarski lekarz Johann Burckhardt, który od końca lat 80. XIX w. usuwał pewne fragmenty mózgu u niektórych swoich pacjentów i z chłopięcą ciekawością obserwował później ich zachowanie. Liczba zgonów i eufemicznie nazywanych skutków ubocznych, którymi nierzadko była padaczka, apatia czy wylew krwi do mózgu spowodowały, że władze szwajcarskie zakazały mu tego typu praktyk. Pozostawił po sobie jednak zapiski, po które pół wieku później sięgnął portugalski psychiatra.
Trzeba jednak przyznać, że Moniz był niewątpliwie zdolnym lekarzem i to jemu przypisuje się wypracowanie podstaw współczesnej angiografii mózgu, a więc metody radiologicznej, umożliwiającej obserwację naczyń krwionośnych tego najbardziej złożonego organu ludzkiego.
Co więcej, przez dwie pierwsze dekady XX wieku jego zainteresowanie „naprawianiem dusz” skalpelem nieco osłabło za sprawą kariery politycznej. W latach 1903- 1917 był posłem do parlamentu, w 1917 objął stanowisko ambasadora w Madrycie, a rok później został ministrem spraw zagranicznych swego kraju i reprezentował go na konferencji pokojowej w Wersalu.
W latach 30. powróciły jego dawne fascynacje psychochirurgią. Po lekturze notatek Burckhardta, pogłębionej doniesieniami o skutecznym „wyleczeniu z agresji” szympansów za pomocą przecięcia połączeń nerwowych ich płatów czołowych z resztą mózgu postanowił popróbować nowatorskiej metody na ludziach.
Pierwszą pacjentką Moniza była prostytutka cierpiąca na depresję. Kolejnych dostarczał mu pewien lizboński „ośrodek dla obłąkanych”, a kiedy był już uznanym profesorem psychiatrii w stolicy – podsyłali mu pacjentów jego koledzy po fachu, pozbywając się bardziej kłopotliwych podopiecznych.
Wyniki jego zabiegów były bardzo wątpliwe. Chorzy cierpieli na torsje, ataki padaczki czy inne zaburzenia somatyczne, a ponadto stawali się apatyczni, jakby wyłączeni ze świata. Paradoksalnie, ci, którzy przeistoczyli się w „ludzkie warzywa” byli dowodem na skuteczność lobotomii, bo „opuściły ich złe emocje”. Także artykuł, który opublikował na temat „cudownej metody leczniczej” nie wzbudził wielkiego zainteresowania.
Ale za oceanem przeczytał go pewien lekarz, istny demon biznesu w medycynie, Walter Freeman (1895-1972). Szybko wyczuł, że w konserwatywnych stanach, w których obłęd traktowany był jako choroba wstydliwa, można ubić świetny interes na „leczeniu duszy” za pomocą… szpikulca do kruszenia lodu. Było to bardzo poręczne i odpowiednio twarde narzędzie, które wbijano „choremu” pod oczodół, a następnie przebijano się do istoty białej tuż za płatami czołowymi i mieszano ją, aby zniszczyć połączenia nerwów.
Freeman okazał się mistrzem przedsięwzięcia. W okresie największych „sukcesów” jeździł po kraju z walizeczką i oferował swoje usługi nieszczęśliwym rodzinom po… 25 dolarów za zabieg. Czasem wykonywał je w domu, czasem w pokojach hotelowych. Zarabiał dużo, gdyż wykonywał do czterech zabiegów dziennie. Rzecz jasna, jego wyniki przerażały świat medyczny, ale popyt na lobotomie skutecznie zamykał usta oponentom.
Po II wojnie światowej nadal było głośno o dzielnym doktorze Freemanie, który skuteczną propagandą ukrywał swoje niepowodzenia.
Co więcej, doniesienia o „cudownej metodzie” trafiły do Sztokholmu podczas rozważania kandydatur do Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny lub fizjologii. Wówczas przypomniano sobie o starym portugalskim profesorze i jego artykule z 1936 roku…
Pomimo licznych protestów, Egas Moniz został uhonorowany w 1949 roku Nagrodą Nobla „za odkrycie terapeutycznych wartości lobotomii w pewnych psychozach”. To nic, że musiał się nią podzielić z niemieckim kolegą Walterem Rudolfem Hessem (1881-1973), który położył ogromne zasługi w dziedzinie uzupełnienia „mapy mózgu”. To nic, że w tym samym roku postrzelił go były pacjent, u którego nie udało się powstrzymać emocji. Na jego poglądy nie wpłynął także protest innej pacjentki poddanej okrutnemu zabiegowi Christine Johnson, która zamierzała pozbawić go nagrody. Nie uległ i nie zrzekł się jej. Jego idea uszła cało.
Według rozmaitych szacunków, w samych Stanach pomiędzy 1936 a 1960 rokiem wykonano 60 - 70 tysięcy lobotomii przedczołowej (jak brzmi oficjalna nazwa). Wiele osób zmarło, inne zaś zostały cofnięte w rozwoju do etapu dziecka, jak jedna z najsłynniejszych ofiar zabiegu, Rosemary Kennedy, młodsza siostra późniejszego prezydenta Johna Fitzgeralda. Powód? Była nieco frywolna i jej pobudliwość mogła zaszkodzić karierze braci, toteż tatuś zadecydował o zabiegu, żeby panienkę uciszyć, choć oficjalne media przedstawiają rzecz inaczej…
Światopogląd a nauka
W pierwszej połowie XX wieku wśród laureatów Nagrody Nobla najwięcej znalazło się Niemców. Ojczyzna Bacha, Beethovena, Goethego czy Schillera obfitowała w geniuszy, zwłaszcza w fenomenalnych fizyków…
Philipp Lenard (1862-1947) z urodzenia był zapewne Austriakiem, gdyż przyszedł na świat w dzisiejszej Bratysławie, należącej w XIX wieku do Austro-Węgier. Jednak w jego duszy biło wielkie germańskie serce, bowiem po kompromitacji wersalskiej wsparł niezbyt wysokiego fanatyka o gorejących oczach Adolfa Hitlera i jego narodowo- socjalistyczny program ratowania Niemiec przed żydowskim spiskiem.
Od małego interesowała go fizyka, a zwłaszcza tajemniczy prąd elektryczny i sekrety materii ujawniane dzięki jego własnościom. Po studiach zajął się badaniem zjawiska fotoelektrycznego zewnętrznego, ale nie odniósł na tym polu większych sukcesów. Zostało ono wyjaśnione i opisane matematycznie znacznie później i Nobla za nie otrzymał znienawidzony przez niego fizyk żydowskiego pochodzenia, Albert Einstein. Sam Lenard nie miał jednak powodów do narzekań, gdyż już w 1905, a więc 16 lat przed Einsteinem wszedł do grona noblistów jako autor ciekawych prac ujawniających tajemnice promieni katodowych.
Będąc przez całe życie zagorzałym antysemitą, Lenard zwalczał poglądy Einsteina i jego teorię względności nie podejmując nawet żadnych polemik z jej zwolennikami. Za to w 1929 wydał pierwsze ze swych paranaukowych dzieł pt. Wielcy badacze natury (Groβe Naturforscher), a 7 lat później czterotomowe kompendium Niemiecka fizyka (Deutsche Phisik), w których zanegował osiągnięcia naukowe „podludzi”.
Po wojnie doczekał spokojnej starości w swoim własnym domu.
Johannes Stark (1874-1957), nieco młodszy od Lenarda, wychowywał się w świecie podobnych, mieszczańskich, wartości i również jego przepełniała duma bycia Niemcem.
Odebrał staranne wykształcenie i poświęcił się modnej wówczas fizyce atomowej, która stawiała pierwsze, niepewne kroki. Jako wydawca Jahrbuch der Radioaktivität und Elektronik chętnie zbierał wszystkie nowinki ze świata odkryć, w które obfitowały ówczesne czasy. Nie mógł zatem nie słyszeć o Einsteinie i jego koncepcji zaginania czasoprzestrzeni przez grawitację.
W 1907 roku zaprosił go nawet do napisania tekstu o zasadach względności i artykuł taki pojawił się w jego piśmie, jednak w późniejszych latach, kierując się antysemickimi uprzedzeniami zwalczał jego poglądy równie zaciekle jak Lenard.
Po wojnie miał mniej szczęścia niż jego starszy kolega, bowiem na fali denazyfikacji otrzymał wyrok 4 lat więzienia. I nie pomógł mu Nobel…
Leszek Stundis
- Autor: Leszek Stundis
- Odsłon: 3133
Jest ponoć jedynym ludzkim tworem, który można dostrzec z powierzchni Księżyca. Od 1987 roku jest jednym z zabytków wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. A od 2007 roku znalazł się na liście siedmiu nowych cudów świata, obok jordańskiej Petry czy peruwiańskiego Machu Picchu.
I, pomimo licznych kontrowersji dotyczących jego rzeczywistych wymiarów i historii, nadal jest uznawany za największe dokonanie chińskich architektów na przestrzeni całej historii tego kraju. Chociaż wciąż kryje wiele tajemnic, archeologom coraz częściej udaje się je rozwikłać. Z pomocą przychodzi im fotografia. Zarówno satelitarna, za pomocą której można obejrzeć cały obiekt, lotnicza - oddająca przebieg najważniejszych odcinków, jak i ta zwyczajna, stosowana z równym powodzeniem przez badaczy jak i turystów, która pozwala uchwycić piękno architektonicznych detali.
Początki
Narodziny Wielkiego Muru Chińskiego toną w pomroce dziejów. Nawet historycy obawiają się ściślejszego datowania, gdyż zapisy kronikarzy Państwa Środka noszą wszelkie znamiona propagandy, a sam zabytek jest późną wersją pierwotnego założenia i w zasadzie odzwierciedla XVI-wieczną koncepcję władców z dynastii Ming, którzy w obawie przed wrogami z północy dokonali kolejnej wielkiej przebudowy.
Przez wiele stuleci mur istniał tylko na papierze - w starych, chińskich grafikach wykonanych misternie czarnym tuszem, odpowiednio rozcieńczanym, aby uzyskać grę światłocienia.
W XVIII wieku Chiny odwiedził brytyjski malarz Harry William Parish, który uwiecznił dzieło chińskich budowniczych na płótnie. Po dziś dzień zachodzi jednak pytanie, na ile wizja Parisha była odzwierciedleniem rzeczywistości, a na ile twórczym wyobrażeniem jego tęsknoty za wielkością. Na to pytanie trudno znaleźć będzie odpowiedź.
Pierwsze wzmianki o fortyfikacjach stanowiących fundament Wielkiego Muru pochodzą z VI wieku p.n.e., z okresu znanego jako Epoka Wiosen i Jesieni, podczas którego władzę sprawowała dynastia Wschodnia Zhou. Jej autorytet miał jednak charakter wyłącznie sakralny, natomiast rzeczywiste zwierzchnictwo w swoich lennych włościach sprawowali lokalni arystokraci.
Ze względu na słabość rządów centralnych, to oni podjęli we własnym zakresie kroki w celu zabezpieczenia granic od północy i wschodu, wznosząc wały ziemne i drewniane palisady. Głównym zagrożeniem ówczesnych Chin były koczownicze plemiona znane jako Xiongnu, trudniące się przy okazji łupieniem południowego sąsiada.
Na początku V wieku p.n.e. władza Zhou została ograniczona przez samowolę książąt do północno-wschodniej części dzisiejszych Chin, natomiast na pozostałym obszarze rozgorzały z nową siłą walki wewnętrzne. Przez ponad dwa stulecia skłóceni książęta prowadzili ze zmiennym szczęściem wojny domowe, aż w końcu jeden z nich, władca królestwa Qin, o imieniu Zheng (260-210 p.n.e.) siłą zmusił pozostałych rywali do posłuszeństwa.
Megalomania i pragmatyka
Nowy imperator był człowiekiem niezwykle okrutnym i, zgodnie z opracowanym przez siebie „kodeksem powinności”, każdą niesubordynację karał śmiercią. W 221 roku p.n.e. przyjął tytuł Shi Huangdi (jak również Pierwszego Cesarza Chin), nawiązując w ten sposób do legendarnego cesarza-założyciela Państwa Środka, Huang Di.
Pomimo potężnej armii, jaką dysponował, zagrożenie z północy nadal było realne, a najazdy koczowniczych plemion rujnowały gospodarkę kraju. Xiongnu prowadzili nomadyczny tryb życia połączony z rozbójnictwem i w żaden sposób nie wykazywały skłonności do pokojowej koegzystencji z cywilizowanym sąsiadem.
Co więcej, obszar Cesarstwa Chińskiego przekroczył w tym czasie zarówno linię rzek Huang He (Żółtej Rzeki) na północy oraz Jangcy na południu, zajmując niemal całe obecne wschodnie Chiny. Plemiona południowe dość szybko udało się spacyfikować ambitnemu władcy, ale rozległe obszary dzisiejszej Mongolii i południowej Syberii, zwane Wielkim Stepem, wciąż wymykały się spod kontroli.
Tak więc imperium Shi Huangdi, zajmujące powierzchnię ok. 4 milionów km2 wymagało bardziej skutecznych zabezpieczeń granic, aniżeli system wałów ziemnych, fos, rowów obronnych czy drewnianych ostrokołów, które nie stanowiły żadnej przeszkody dla agresywnych koczowników z północy.
Cesarz zlecił zatem swemu najzdolniejszemu generałowi Meng Tianowi zbudowanie solidnych fortyfikacji, które zapobiegłyby łupieżczym wyprawom. Znakomity dowódca, chcąc wykonać zdanie, poprosił o pomoc swego starszego brata Meng Yi i razem rozpoczęli budowę Wielkiego Muru.
W ciągu jednego pokolenia obu autorom projektu udało się wznieść 2 100 km umocnień kamienno- ceglanych o wysokości od 4 do 16 m i szerokości od 4 do 8. Całość ciągnęła się od Zatoki Liaotung nad Morzem Żółtym (koło miasta Jiayuguan), aż do podnóża gór Qilian Shan (w okolicach miasta Yumen). Przedsięwzięcie było możliwe dzięki temu, że obaj budowniczowie wykorzystali stare umocnienia, które połączyli w jedną linię fortyfikacyjną.
Drugim czynnikiem sprzyjającym ich zamierzeniom było przymusowe zatrudnienie (za zgodą władcy) przy pracach budowlanych ok. 300 000 żołnierzy i prawie dwukrotnie większej liczby chłopów. Do historii przeszły drakońskie kary dla tych, którzy nie wywiązywali się ze swoich obowiązków. Ginęli śmiercią męczeńską, często zakopywani w sukcesywnie powstających odcinkach muru. Podobny los spotykał tych, którzy umierali wskutek nieludzkich warunków pracy. Późniejsi badacze doszli do makabrycznego wniosku, że ciała zmarłych „uzupełniały” zaprawę łączącą kamienie i cegły dzięki zawartym w nich włóknom mięśniowym, kolagenu i elastyny, odpornym na kaprysy aury i erozję.
Ogrom zamierzenia
Lico muru, w miejscach najbardziej narażonych na atak, było obłożone potężnymi głazami, zaś górne krawędzie zwieńczone blankami, które umożliwiały łucznikom skuteczny ostrzał.
Szerokość górnej powierzchni pozwalała w newralgicznych miejscach na przemarsz kolumny wojska liczącej dziesięciu pieszych żołnierzy w szeregu, pięciu konnych z oddziału kawalerii lub dwóch wozów bojowych, które mogły się swobodnie mijać.
Mniej więcej co 100- 200 metrów mur posiadał zadaszone wieże obserwacyjne o wysuniętych frontach przed jego lico. Spełniały one ponadto rolę telegrafu, którym przekazywano za pomocą pochodni znaki o zbliżającym się niebezpieczeństwie.
W dzień stosowano również lepiej widoczne sygnały dymne. Według dzisiejszych szacunków, popartych badaniami archeologicznymi, ogółem mogło istnieć od 20 000 do 24 000 wież i fortów. Mur posiadał również setki pilnie strzeżonych bram, jedynych miejsc przez które cudzoziemcy mogli legalnie dostawać się na obszar Chin.
Spory o długość
Entuzjastyczni autorzy kronik, jak żyjący na przełomie II i I wieku p.n.e. Sima Qian, wspominali o Wielkim Murze liczącym 10 000 li długości. Trudno powiedzieć, na ile była to prawda, skoro jedno li odpowiadało ok. 600 metrom (obecnie – 500 m). Ze względu na liczne odgałęzienia i istnienie równoległych umocnień Wielki Mur Chiński istotnie może mieć znacznie więcej kilometrów.
Sensacją stał się oficjalny komunikat z 2009 roku, ogłoszony przez chińskiego archeologa Ren Xiaoyana, że rzeczywista długość Muru wynosi dokładnie … 8 851 km. Uczony zaznaczył jednak, że sama kamienno-ceglana konstrukcja rozciąga się „jedynie” na długości 6 259,6 km. Pozostała część to bariery naturalne w postaci rzek i gór, które stanowią przeszło 25% tej liczby (ponad 2 200 km) oraz prawie 360 km sztucznie wykopanych rowów.
Trudno podważać zdanie chińskiego naukowca, choć może ono budzić kontrowersje, jako że eksploracją obiektu zajmują się niemal wyłącznie Chińczycy. Zresztą kompleksowe badania zostały podjęte stosunkowo niedawno. W 2006 roku zainicjował je Duan Jingho. Co przyniesie przyszłość, zobaczymy…
Upadek
Wielki inspirator wzniesienia muru, który miał raz na zawsze uwolnić Chińczyków od groźby inwazji z północy zmarł nagle w wieku 50 lat, w 210 roku p.n.e.
Jego następcy, głównie z obu dynastii Han (Zachodniej i Wschodniej), Sui, Song i Tang dbali o jego konserwację, ale rozbudowę ograniczyli do taktycznych uzupełnień fortyfikacji, zależnych od aktualnej sytuacji frontowej na północy i wschodzie.
Katastrofa nadeszła w 1211 roku, kiedy wojska Czyngis-chana (1155-1227) rozpoczęły szaleńczy podbój dzisiejszych północnych Chin, całej południowej Syberii, a nawet zaatakowały kraje w Azji Środkowej. Jego następcy kontynuowali politykę najazdów.
Wnuk Czyngis-chana, Kubilaj-chan (1215-94), w 1264 roku przeniósł swoją stolicę z Karakorum (obecnie Charchorin) do Chanbałyku (znanego też jako Dadu, a dzisiejszego Pekinu), a w 1279 został pierwszym cesarzem mongolskiej dynastii Yuan. Wielki Mur nie był mu potrzebny, gdyż prawie cała Azja znalazła się pod panowaniem jego krewnych. Zaprzestano nawet okresowych jego przeglądów i prac konserwacyjnych.
W okresie rządów ostatniej dynastii Qing (1644-1911) Wielki Mur znalazł się wewnątrz Cesarstwa Chińskiego i przestał pełnić jakąkolwiek rolę obronną.
Znów interesujący
W XIX wieku Wielki Mur stał się kompletną ruiną, rzadko odwiedzaną przez przyjezdnych. Władze chińskie nie ufały obcym, choć ustępowały im w sprawach ekonomicznych, obawiając się wojny. Pewnie dlatego uniknęły losu innych krajów, zamienionych na kolonie. Jednym z pionierów badań chińskiej przeszłości był sir Marc Aurel Stein (1862-1943), ale nie dane było mu bliżej przyjrzeć się Wielkiemu Murowi. Został potraktowany przez Chińczyków jako zwykły rabuś i bardzo prędko musiał opuścić Chiny.
Nieco więcej szczęścia miał szwedzki archeolog Johan Gunnar Andersson (1874-1960), któremu pozwolono obejrzeć i zbadać niektóre stanowiska i ślady kultury materialnej prehistorycznych Chin. Ale i on mógł tylko podziwiać z daleka fragmenty Muru i zrobić kilka zdjęć swoją leicą, uchodzącą wówczas za jeden z lepszych aparatów fotograficznych.
Powstanie Chińskiej Republiki Ludowej ożywiło zainteresowanie Wielkim Murem ze względów ideologicznych. Nowy przywódca Państwa Środka Mao Zedong (1893-1976) rozpoczął prace renowacyjne zabytku na niespotykaną wcześniej skalę. Jednocześnie jednak zerwał wszelkie kontakty z Zachodem, co spowodowało, że dostęp do Wielkiego Muru mieli wyłącznie chińscy naukowcy. Pozbawieni nowoczesnej metodologii skupili się jedynie na studiowaniu dawnych kronik, a nie na rzetelnych badaniach archeologicznych. Zresztą Przewodniczący Mao jasno określił rolę Muru jako symbolu słowami: Kto nigdy nie wszedł na Wielki Mur, nie ma prawa nazywać się bohaterem.
I tak odnowiony fragment Wielkiego Muru, oddalony o ok. 80 km od Pekinu, znany jako Badaling stał się atrakcją turystyczną, chętnie odwiedzaną zarówno przez Chińczyków, jak i zagranicznych turystów.
Nie mniejsze zainteresowanie wzbudza również wśród naukowców i popularyzatorów wiedzy. Od czasów Deng Xiaopinga, kiedy Chiny ponownie nawiązały kontakty z krajami Zachodu odwiedza je coraz więcej uczonych, pragnących odkryć tajemnice dawnego imperium. W ich gronie znalazł się także znany polski podróżnik i fotograf, autor wielu albumów, Andrzej Kotnowski (ur. 1938).
Wielki Mur fascynuje fotografów z wielu powodów. Dla amatorów pejzażu jest swoistym uzupełnieniem, albo tłem przedstawianego miejsca. Ci, którzy pasjonują się ujęciami panoramicznymi znajdują na jego szczycie doskonały punkt widokowy, a dla miłośników architektury jest niewyczerpanym źródłem założeń i detali dawnych, chińskich budowli.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2212
Wrzenie na wsi, które towarzyszyło narodzinom II RP, miało pierwotną przyczynę w katastrofalnej sytuacji gospodarczej na ziemiach polskich, okupowanych przez wojska Niemiec i Austro-Węgier oraz poddawanych przez nie bezlitosnej gospodarczej eksploatacji. W kraju panował głód.
W lutym 1918 r. przez ziemie Królestwa przetoczyła się fala strajków o skali niewidzianej od rewolucji 1905–1907 r. Powodem był zawarty przez państwa centralne z ogarniętą rewolucją Rosją pokój brzeski, bardzo niekorzystny dla planów odbudowy państwa polskiego. Protest miał jednak nie tylko charakter polityczny, ale także ekonomiczny: chłopi bili i rozbrajali żołnierzy rekwirujących żywność i sprzeciwiali się narzuconym przez okupanta przymusowym dostawom.
Pisarka Maria Dąbrowska (1889–1965), która w latach 1910–1920 opublikowała ponad 100 artykułów w prasie ludowej i znała wieś dobrze, pisała o wspaniałych perspektywach po odzyskaniu niepodległości: wyobrażała sobie ją murowaną, dostatnią, wykształconą. Na razie jednak było źle, zarówno pod względem materialnym, jak i moralnym. „Chałupy podobne do chlewów, a chlewy gorsze od budy dzikiego człowieka” – oceniała autorka Ludzi stamtąd tuż przed wojną, w 1913 r.
W 1916 r. pisała: (…) „wieśniak, jakkolwiek inteligentny, jest pełny barbarzyństwa, ciemnoty i ciasnoty, a cnoty ma tak prymitywne, że one wystarczyć nie mogą narodowi mającemu prócz innych do spełnienia najtrudniejsze na świecie zadanie – stworzenie na nowo swego państwa”.
Reforma rolna
Najważniejszą kartą przetargową Rzeczypospolitej w relacjach z wsią była reforma rolna – w tym przede wszystkim obietnica parcelacji majątków ziemiańskich pomiędzy chłopów. Dyskusjom o kształcie reformy towarzyszyły wizje całkowitego przekształcenia ustroju rolnego: zwolennicy wyobrażali sobie polską ziemię podzieloną pomiędzy samodzielne silne gospodarstwa rolne, które będą mogły stworzyć zmechanizowane rolnicze spółki. Ziemianie przestrzegali przed spadkiem produkcji żywności kierowanej na miejski rynek (wychodząc z założenia, że rodziny chłopskie konsumowałyby same więcej tego, co wyprodukują).
10 lipca 1919 r. Sejm Ustawodawczy podjął uchwałę zapowiadającą kształt przyszłej reformy: państwo miało wywłaszczyć posiadaczy ziemi ponad określony limit (60–180 ha w centralnych regionach i do 400 ha na Kresach Wschodnich i w byłym zaborze pruskim). Ustrój rolny – uchwalił sejm – „oprzeć się winien przede wszystkim na silnych, zdrowych i zdolnych do intensywnej produkcji gospodarstwach włościańskich, opartych na zasadzie prywatnej własności różnego typu i wielkości”.
Była to fantazja o „Rzeczypospolitej farmerów”, mająca powracać przez całą II RP, a także w wizjach nowego powojennego ładu w Polsce tworzonych w okresie okupacji, wizja całkowicie nierealistyczna, ponieważ – jak zauważali trzeźwi obserwatorzy – nie było w kraju tyle ziemi, aby obdzielić nią wszystkich bezrolnych i małorolnych.
Ustawę o reformie uchwalono 15 lipca 1920 r., kiedy wojska bolszewickie zbliżały się do Warszawy, a armia polska cofała się w panice. Jej celu politycznego nikt nie ukrywał: służyła mobilizacji chłopów do obrony ojczyzny. Wywłaszczenie ziemian miało nastąpić za odszkodowaniem; ustawa zawierała przywileje dla żołnierzy broniących RP i zapis, że parcelacji mogły dokonywać tylko organy państwowe (co oczywiście było wymierzone w próby samowolnego dzielenia majątków). Odszkodowanie miało wynosić połowę ceny rynkowej ziemi, ustalanej na podstawie średniej z okolicy.
Po zakończonej zwycięstwem wojnie z bolszewikami (1921) sprawa reformy natychmiast zaczęła się ślimaczyć. Ustawa okazała się niekonstytucyjna: art. 99 konstytucji RP uchwalonej w marcu 1921 r. zapewniający ochronę własności zinterpretowano tak, że odszkodowanie za wywłaszczoną ziemię miało być równe jej wartości rynkowej. W sprawie wypowiedział się Najwyższy Trybunał Administracyjny, zalecając w styczniu 1924 r. uzgodnienie ustawy z treścią konstytucji. Procedury z ustawy o reformie z 1920 r. były długie, a w razie sporu mogły ciągnąć się latami – aż do wydania ostatecznego orzeczenia w danej sprawie przez Sąd Najwyższy.
Ustawę o wykonaniu reformy uchwalono w końcu dopiero 28 grudnia 1925 r. Jej ostateczny kształt był znacznie mniej korzystny dla chłopów: zwiększono np. wielkość majątków wyłączonych z reformy – w wypadku „wyróżniających się intensywnością produkcji” maksimum wynosiło aż od 700 (!) do 350 ha (w przypadku terenów przemysłowych i podmiejskich). Właściciel sam przy tym wyznaczał części majątku, które chciał zatrzymać – co oznaczało, że zawsze w ramach reformy pozbywał się najgorszych gruntów (za cenę bliskiej rynkowej).
Rada Ministrów co roku miała też określać kontyngent parcelacyjny, a więc wielkość obszaru do parcelacji, a to z kolei zależało od pieniędzy zarezerwowanych na ten cel w budżecie. Funduszy na realizację reformy zawsze brakowało, tym bardziej że w 1929 r. zaczął się wielki kryzys, a wraz z nim załamanie wpływów budżetowych. Reforma przyniosła więc chłopom rozczarowanie i w niewielkim stopniu zmieniła życie na wsi; Rzeczpospolita nie dotrzymała obietnicy. „Sprawę zdobycia ziemi dworskiej chłopi poświęcili na ołtarzu ojczyzny” – skomentował historyk dziejów chłopskich Jan Borkowski.
W 1939 r. prywatna wielka własność ziemska nadal zajmowała 25 proc. ogólnej powierzchni gruntów. Parcelacja w bardzo niewielkim stopniu dotknęła przy tym majątki największe; parcelowano też naturalnie najchętniej ziemie najgorszej jakości. W dwudziestoleciu 325 tys. ha lasów przeznaczono także na likwidację serwitutów (problem ciągnął się cały czas). Proces ten był jednak także niekorzystny dla chłopów: stracili np. dostęp do dwóch trzecich pastwisk objętych wcześniej serwitutami. (Usuwanie pozostałości pańszczyzny ciągnęło się długo: ostatnie powinności – na Spiszu i Orawie – zniesiono dopiero na początku lat 30. XX w.).
Parcelacja postępowała szybciej z powodów ekonomicznych niż politycznych – prawie 70 proc. ogółu rozparcelowanych majątków rozprzedali sami właściciele (z całkowitej powierzchni 2,5 mln ha rozparcelowanych w latach 1919–1939). Za nabytą w ten sposób ziemię chłopi zapłacili w sumie 2 mld złotych; raty za nabyte w parcelacji grunty rozłożone były na dziesięciolecia.
Obraz nędzy
Wieś miała też powody wspominać czasy przed 1914 r. z sentymentem. Dochody z produkcji rolnej były prawie przez całe dwudziestolecie niższe niż przed pierwszą wojną światową; najlepszy okres przypadł na trzy lata przed wielkim kryzysem (1925–1928; kryzys zaczął się w 1929 r. i trwał przynajmniej do 1935 r.). Nawet wtedy przepaść w dochodach pomiędzy wsią a miastem była olbrzymia. W 1929 r. dochód na osobę wśród „ludności rolniczej” wyniósł 643 zł rocznie, a nierolniczej – 1138 zł. W 1935 r., na dnie kryzysu, było to odpowiednio 244 zł i 572 zł (ich realna wartość była wyższa z powodu deflacji, ale nawet po jej uwzględnieniu był to ogromny spadek).
Badania, których wyniki opublikował w 1935 r. Instytut Spraw Społecznych – przeprowadzone na Rzeszowszczyźnie – przyniosły zatrważający obraz nędzy i technologicznego regresu na wsi polskiej. Przeciętna wielkość gospodarstwa w powiecie wynosiła mniej niż 3 ha. Od 1919 r. rozparcelowano tam zaledwie 2640 ha; w rękach dworów zostało jeszcze 24 tys., w tym 8,5 tys. gruntów ornych. Małe gospodarstwa chłopskie nieustannie dzielono na jeszcze mniejsze części. Konkluzje były niesłychanie ponure:
Naturalizacja gospodarki, kurczenie się obrotu kredytowego, ekstensyfikacja uprawy i wiele innych jeszcze przyczyn wpłynęło na to, że wieś coraz bardziej uniezależnia się od czynników zewnętrznych, przemieniając się w układ niemal zamknięty, o malejącej powierzchni stycznej ze światem otaczającym.
„Jakakolwiek racjonalizacja produkcji, wymagająca zwiększania nakładów gospodarczych, jest w obecnych warunkach niemożliwa” – dodawał autor studium. Chłopi, którzy zadłużali się na inwestycje w produkcję w krótkim okresie koniunktury, zostali w czasie kryzysu pozostawieni sami sobie. Trzy czwarte gospodarstw nie produkowało tyle, aby wyżywić rodzinę właściciela; sprzedawało cokolwiek tylko 10–15 proc. Marża pośredników zbywających wiejskie towary w miastach sięgała 30–40 proc. Mające z nimi konkurować spółdzielnie, zakładane przez chłopów w czasach dobrej koniunktury, były źle zarządzane i upadały. Autor badania, Jerzy Michałowski (1909–1993), oficer, pracownik ISS, w PRL dyplomata i tłumacz, pisał o powrocie do gospodarki naturalnej:
„Zupełny brak gotówki wywołał zjawisko powrotu do handlu wymiennego, a ponieważ w gospodarstwie chłopskim jedynym obok mleka produktem wytwarzanym regularnie są jaja, przejmowały one powoli (…) funkcję pieniądza, stając się jedyną niemal walutą w obrocie gospodarstwa ze sklepikiem. W jednej ze wsi obserwowałem w ciągu godziny klientelę w sklepiku. Na 18 nabywców – było to w godzinach największego ruchu – tylko 3 płaciło gotówką, w ogólnej kwocie zł 1 gr. 5, pozostali płacili jajami, których liczba wynosiła 76 sztuk przy kursie 3 grosze za sztukę”.
Michałowski, który odwiedził powiat rzeszowski w sierpniu 1934 r., szacował, że 90 proc. jego mieszkańców jest w różnym stopniu niedożywiona. Ciepły posiłek – barszcz jarzynowy z ziemniakami – jadano raz dziennie. Do barszczu dolewano mleko odtłuszczone („dla koloru”). „Chleb, konsumowany powszechnie na jesieni, w przeważającej większości małorolnych gospodarstw 1–2 morgowych od Nowego Roku do żniw jest rzadkością” – pisał. Mięsa chłopi nie jedli wcale; badacz cytował powiedzenie „chłop je kurę, gdy jest chory lub gdy kura jest chora”.
Cukier na wsi nie istnieje. Większość dzieci nie widziała go nawet nigdy, chyba w formie cukierków na odpustach. Sól używa się obecnie szarą, nieraz nawet czerwoną, bydlęcą; na wiosnę w okresie przednówka w braku gotówki nawet na te najgorsze gatunki stosuje się kilkakrotne gotowanie ziemniaków w tej samej raz osolonej wodzie. Pozatem niektórzy chłopi wygotowują beczki po śledziach i tak otrzymany wywar dodają „do smaku”.
Całkowity roczny dochód z gospodarstwa o powierzchni dwóch hektarów (a więc typowego) Michałowski szacował na 494 zł 10 gr, podczas gdy minimalną konsumpcję czteroosobowej rodziny – na 686 zł 20 gr1691. Wyliczał to, zakładając naprawdę głodowe spożycie: jedna „jednostka konsumpcyjna” Michałowskiego, czyli typowe dzienne wyżywienie dla jednej osoby, składało się w tym rachunku z półtora kg ziemniaków, jednego kg chleba, jednej kwarty mleka, odrobiny soli (za dwa gr), kapusty oraz pięciu dkg tłuszczu; łącznie kosztowało to 47 gr.
Nie było nic dziwnego w tym, że wieś nie kupowała żadnych wyrobów przemysłowych. Michałowski pisał: „Wyznaję nawet, że w odniesieniu do pierwszych z nich użycie wyrazu „konsumpcja” budzi we mnie uczucie zażenowania. W dwóch dużych wsiach, w których zbadałem dokładnie tę sprawę, okazało się z książek sklepików, że na 5 tys. mieszkańców zakupiono w lipcu 1934 r.: 1 kosę, 6 guzików nicianych, kubek aluminiowy i 10 dkg gwoździ. Ogółem wpływy gotówkowe gałęzi przemysłu połączonych w Centralnym Związku Przemysłu Polskiego, po potrąceniu prowizji [sprzedawcy – A.L.], wyniosły z terenu wsi powyższych zł 5,35”.
Pod koniec lat 30. licząca 20 mln populacja wsi otrzymywała tylko 14 proc. dochodów pieniężnych kraju. Chłopów w powiecie rzeszowskim powszechnie nie było stać na naftę, chociaż ta staniała w czasie kryzysu (a wydobywano ją tuż obok, w Zagłębiu Borysławskim). Żyli więc często w ciemnościach. „Pojawiające się w szeregu wsi łuczywo wywołuje cierpkie uwagi o powrocie do średniowiecza” – zanotował badacz.
Perspektyw na poprawę sytuacji na wsi nie było także z powodu gigantycznego przyrostu naturalnego, wynoszącego w latach 1921– 1930 blisko pół miliona głów rocznie. Na początku 1935 r. według szacunków Instytutu Gospodarstwa Społecznego na wsi było 2,4 mln osób zbędnych z punktu widzenia produkcji; według innych obliczeń było to 5–6 mln osób. Ponad połowa z nich miała mniej niż 24 lata, co może tłumaczyć temperaturę buntów lat 30.
Kompromitacja państwa
Opisami podobnymi do tego, który pozostawił Michałowski, można bez trudu zapełnić całą książkę, chociaż jego badania – ze względu na drobiazgowość i systematyczność – miały, jak sam pisał, charakter pionierski. Rządzący byli mniej zainteresowani prawdziwym obrazem sytuacji. Duża część tych elit, które były nastawione krytycznie wobec rządzącej krajem dyktatury, dostrzegała w fatalnym stanie wsi i powszechnej nędzy nie tylko cywilizacyjną porażkę, lecz także kompromitację politycznego i gospodarczego modelu państwa polskiego.
Na początku 1936 r. w elitarnych „Wiadomościach Literackich” liberalny pisarz i publicysta Antoni Słonimski (1895–1976) pisał z niewielką przesadą: „Bilans roku minionego [1935 – A.L.] przedstawia się dość niewesoło. Polska staje się jednym z najbiedniejszych krajów świata. Gdyby policzyć w Polsce ludzi nie wegetujących, ale żyjących na normalnym poziomie, okazałoby się, że całe państwo skurczyło się do rozmiarów jednego niewielkiego miasta europejskiego.
Jest w Polsce nie więcej niż paręset tysięcy ludzi korzystających z kolei, gazety, książki, teatru. Polska konsumuje cukru, tłuszczy, tytoniu, owoców mniej niż trzymilionowa Dania.
W dziedzinie wynalazków możemy poszczycić się przyrządem nie znanym dotąd na świecie. Wprowadziliśmy do dorobku ludzkości maszynkę służącą do rozdzielania zapałki na cztery części. Dzieci wiejskie, aby zdobyć zeszyt za pięć groszy, zbierają kasztany. Za trzydzieści kilo kasztanów, dostarczonych do miasteczka, pięć groszy.
(…) „Mocarstwo” skurczyło się do małej urzędniczo-wojskowej wysepki, otoczonej wielkim morzem nędzy i beznadziejności. Coraz więcej jest obywateli nie korzystających ze zdobyczy cywilizacji współczesnej. Przeciętny Poleszuk pali łuczywo. Ma on na sobie baranicę, łapcie, kożuch, koszulę, spodnie z samodziału. Jedyną rzeczą, której sam nie wyprodukował, to z carskim jeszcze orzełkiem guzik metalowy, na którym trzymają się portki. Tak wygląda polski konsument.
Prócz tej nędzy panuje jeszcze bardziej może od biedy upadlający strach. Strach jednych przed wojną czy rewolucją, strach innych przed utratą posady, przed nędzą jeszcze dotkliwszą, strach przed nową redukcją uposażeń, strach przed nie zabezpieczoną starością”.
Dzielenie zapałek – o którym wspominał Słonimski – wynikało z ich wysokiej ceny, a ta z kolei stanowiła rezultat polityki fiskalnej państwa: II RP desperacko potrzebowała pieniędzy, wydzierżawiła więc monopol wielkiemu międzynarodowemu koncernowi w zamian za pożyczkę (a monopolista wynagradzał to sobie wysokimi cenami). Druga Rzeczpospolita zrzekła się przy tym dbania o interes konsumentów, oddając w praktyce całkowitą kontrolę nad cenami zapałek dzierżawcy.
Aparat fiskalny państwa – przy wielkich potrzebach – pozostawał na tyle słaby, że monopole państwowe (tytoniowy i spirytusowy) zapewniały dużą część dochodów budżetowych. Na spadek dochodów w czasie kryzysu rząd – żeby zrównoważyć budżet – odpowiedział ponadto podwyżką podatków.
Słonimski miał także rację w sprawach kultury. Pod tym względem również na wsi panowała ciemność wymuszona przez nędzę: według Instytutu Gospodarstwa Wiejskiego w Puławach w przeciętnym gospodarstwie chłopskim osoba dorosła wydawała w 1935–1936 r. na książki, prasę i pocztę łącznie tylko 1 zł 60 gr rocznie.
Kolonializm
W najbiedniejszych, wschodnich rejonach Rzeczypospolitej relacje warstw ludowych z państwem polskim komplikował dodatkowo konflikt etniczny – z ukraińskimi i białoruskimi chłopami. Odrodzona Rzeczpospolita zainstalowała tam aparat urzędniczy, którego skład narodowościowy i metody działania uderzająco przypominały administrację kolonialną.
Jak wynika z badań historyka Włodzimierza Mędrzeckiego, w województwie wołyńskim – w którym etniczni Polacy stanowili 20 proc. ludności – aparat administracyjny zatrudniał właściwie wyłącznie Polaków. W 1923 r. na 283 osoby pracujące w urzędzie wojewódzkim i w powiatach 274 określały swoją narodowość jako polską; wśród 38 wyższych funkcjonariuszy policji 36 było katolikami, a dwóch ewangelikami (na terenie o przewadze ludności prawosławnej i wyznania mojżeszowego), wszyscy uważali się też za Polaków; wśród cywilnych urzędników policji na 66 osób 62 stanowili katolicy; nawet w izbie skarbowej na 384 zatrudnionych aż 347 podawało narodowość polską. Polacy i katolicy stanowili także wyraźną większość wśród nauczycieli i pracowników oświaty, którzy przynajmniej w teorii powinni znać miejscowy język.
Porównanie do administracji kolonialnej nie jest wcale przesadzone – wystarczy porównać proporcje etniczne wśród personelu w zamorskich koloniach europejskich mocarstw, np. we francuskiej Algierii w 1956 r. – już dwa lata po wybuchu wojny o niepodległość – nie więcej niż osiem z 864 wyższych rangą stanowisk w administracji było obsadzonych przez wyznawców islamu, stanowiących przytłaczającą większość mieszkańców. Arab, nawet mówiący doskonale po francusku, miał zamkniętą karierę w administracji – podobnie jak Ukrainiec w administracji polskiej.
Czyje państwo?
Czyja więc była II Rzeczpospolita? Jeżeli potraktujemy państwo jako mechanizm redystrybucji zasobów – od nizin społecznych do elit – to odpowiedź jest jasna: II RP była państwem inteligencji urzędniczej i wojskowej. Słonimski miał rację, kiedy pisał w 1936 r. o „urzędniczo-wojskowej wysepce” otoczonej morzem nędzy. Inteligencja urzędnicza miała w II RP przywileje wyjątkowe na tle innych grup społecznych – stałe (i względnie wysokie) płace, stabilne miejsca zatrudnienia, względny dostatek, dostęp do władzy i prestiżu. Większość była zatrudniona w sektorze państwowym; z szeregów inteligencji wywodziła się kadra rządząca odrodzonym państwem.
„Polityka państwa opierała się na światopoglądzie wytworzonym w tej warstwie i nie wykraczała poza właściwe jej horyzonty” – pisał historyk II RP Janusz Żarnowski (1932–2019), co – biorąc pod uwagę historię społeczną tego czasu – trudno uznać za komplement.
Historiografia PRL pisała później o „burżuazyjnej” Polsce; naprawdę burżuazji w II RP było niewiele, a jej pozycja pozostawała słaba i uzależniona od państwa. Kosztem ogromnego fiskalizmu obciążającego warstwy ludowe – przede wszystkim chłopów, stanowiących 70 proc. populacji – II RP utrzymywała niesłychanie kosztowny, jak na możliwości ubogiego kraju, aparat urzędniczy i wojskowy. Nowoczesne państwo – gigantyczna machina do ekstrakcji zasobów – zapewniała im dochody i status.
Na szczycie tej społecznej machiny znaleźli się zresztą często ci sami ludzie, którzy w latach 1905–1907 dokonywali akcji terrorystycznych, działając w rewolucyjnej PPS (w imię nie tylko wolności, ale także równości), a później tworzyli Legiony (wielu z nich było zresztą cytowanych w tym rozdziale). To oni stali przy Piłsudskim, kiedy przejmował władzę w krwawym zamachu stanu w 1926 r., odcinając od przywileju konkurencyjne inteligenckie grupy – w tym zwłaszcza elity ruchu narodowego, bez wątpienia najbardziej popularnego wśród ogółu populacji ugrupowania politycznego w dwudziestoleciu. Szybko też porzucili program społecznych reform w imię postulatów „państwotwórczych”, co w praktyce oznaczało poddawanie kolejnych obszarów życia kontroli administracji (a także tworzenie dla inteligentów kolejnych posad, których nie mogła dostarczyć słaba gospodarka).
Propozycje zmian
Od śmierci Piłsudskiego życie polityczne w II RP ulegało szybkiej radykalizacji. PSL, PPS oraz obóz narodowy – z którego odłączyła się w latach 30. skrajna, zapatrzona w stronę faszyzmu prawica – składały warstwom ludowym konkurencyjne wobec obozu piłsudczyków propozycje polityczne. W dyskusjach prowadzonych w PPS w czasie programowego zjazdu radomskiego (1937) podkreślano, że kapitalizm się załamał: działacze PPS proponowali planowanie gospodarcze, nacjonalizację kredytu i wielu gałęzi produkcji oraz daleko idące „uspołecznienie” kontroli nad gospodarką.
PPS już wówczas proponowała radykalną reformę rolną, włącznie z przekazaniem zabudowań dworskich na cele społeczne – „szkoły, przedszkola, żłobki, domy ludowe itp.”, jak zapisano w programie. Po drugiej stronie ideologicznej skrajna prawica również mówiła o radykalnej redystrybucji: w jej idealnej wizji Polska miała być krajem drobnych producentów, utrzymujących się na dostatnim poziomie z własnych warsztatów pracy, działających pod kontrolą wszechobecnej organizacji „narodowej” (a więc faktycznej monopartii).
Wywłaszczenie miało naturalnie dotknąć w pierwszej kolejności Żydów, przedstawianych przez prawicę – zarówno stary obóz narodowy, jak i młodych radykałów – jako twórców bolszewizmu i kapitalizmu równocześnie, dwugłowej hydry zagrażającej tradycji, religii i rodzinie polskiej. „Gdy przeprowadzi się wywłaszczenie bez odszkodowania majątków żydowskich, gdy się pozbawi Żydów prawa zajmowania się wszelkimi zawodami, nie będzie w Polsce bezrobocia” – pisała prasa obozu narodowego.
Postulaty programowe właściwie wszystkich ugrupowań stawały się jeszcze bardziej radykalne w czasie okupacji po klęsce wrześniowej 1939 r. i upadku rządów piłsudczyków. Pod koniec wojny już właściwie wszystkie liczące się ugrupowania obiecywały likwidację bezrobocia (a przynajmniej powszechną ochronę przed jego skutkami), reformę rolną, wielkie programy ubezpieczeń społecznych, powszechną i darmową edukację, planowy rozwój gospodarczy.
W trakcie okupacji Stronnictwo Ludowe w kolejnych dokumentach programowych zrezygnowało np. z parcelacji majątków za odszkodowaniem. Proponowano m.in. pozostawienie „obszarnikom” 50 hektarów ziemi; ewentualnie mogliby ją dobrowolnie oddać, a wówczas państwo zapłaciłoby za przekwalifikowanie ich i nauczyło społecznie użytecznej pracy.
„Polska powojenna dążyć będzie do zagwarantowania swej ludności zatrudnienia i godziwego zarobku, usuwając w ten sposób ze swych ziem klęskę bezrobocia” – obiecywał rząd RP w Londynie w 1942 r. Na tle tych obietnic Manifest PKWN, opublikowany przez komunistów 22 lipca 1944 r., stanowił właściwie zbiór umiarkowanych postulatów: obiecywał to, co inne partie – Polskę Ludową, czyli bardziej sprawiedliwą dla zwykłych ludzi.
Adam Leszczyński
Jest to obszerny fragment najnowszej książki autora Ludowa historia Polski, o której pisaliśmy w SN 12/20.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 549
Bezsensowna rzeź I wojny światowej rozpoczęła się od zabójstwa jednego człowieka, następcy tronu europejskiego imperium, którego nazwisko nie było wówczas szczególnie znane. Arcyksiążę Franciszek Ferdynand Karol Ludwik Józef Maria był przypuszczalnym spadkobiercą Cesarstwa Austro-Węgierskiego w czerwcu 1914 roku.
Jego zabójcą był młody student z bośniackich Serbów (Gawriło Princip – przyp. red.SN), a zabójstwo następcy tronu zapoczątkowało serię katastrofalnych wydarzeń, w wyniku których zginęło ponad 20 milionów ludzi, z czego połowa to cywile. Dodatkowe 20 milionów ludzi zostało rannych.
Zginęły całe pokolenia młodych mężczyzn z Anglii, Francji, Rosji, Austrii i Niemiec. Gospodarki narodowe zostały zrujnowane.
Pod względem ekonomicznym I wojna światowa spowodowała największą globalną depresję XX wieku. Powojenny świat gospodarczy zmagał się z zadłużeniem wszystkich głównych krajów (z wyjątkiem USA. Gwałtownie wzrosło bezrobocie. Wzrosła inflacja, najbardziej dramatycznie w Niemczech, gdzie bochenek chleba kosztował 200 milionów marek.
I wojna światowa zakończyła okres sukcesów gospodarczych. Nastąpiło dwadzieścia lat niepewności fiskalnej i cierpień. Uważa się, że weterani wracający do domu z I wojny światowej przywieźli ze sobą grypę hiszpankę, która zabiła prawie milion Amerykanów. Wojna położyła również podwaliny pod II wojnę światową.
Czy to zabójstwo następcy tronu wywołało wojnę światową, czy też działały inne czynniki? Dlaczego Stany Zjednoczone zaangażowały się w europejski konflikt, zwłaszcza gdy przytłaczająca liczba Amerykanów była przeciwna zaangażowaniu Stanów Zjednoczonych?
Pomimo dużego społecznego sprzeciwu wobec wojny, Kongres w przeważającej większości głosował za nią: 373 do 50 w Izbie Reprezentantów, 82 do 6 w Senacie. Politycy przeciwstawili się życzeniom ludzi, których mieli reprezentować. Co się stało? Czy coś innego kierowało ich głosami?
JP Morgan and Company była jedną z największych firm bankowości inwestycyjnej na świecie. Sam JP Morgan był oficjalnym agentem biznesowym rządu brytyjskiego w Stanach Zjednoczonych i głównym kontaktem dla Allied Loans podczas wojny. Podobnie, EI du Pont Company była największą firmą chemiczną w Ameryce. Te dwie niezwykle bogate i potężne firmy wraz z innymi amerykańskimi producentami, w tym amerykańskimi producentami broni, były ściśle powiązane z prezydentem Woodrowem Wilsonem.
Kiedy rozpoczęła się I wojna światowa, JP Morgan miał rozległe pożyczki dla Europy, które zostałyby utracone, gdyby alianci zostali pokonani. Du Pont i inni amerykańscy producenci broni mogliby osiągnąć astronomiczne zyski, gdyby Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny. Historyk Alan Brugar napisał, że z każdego żołnierza, który zginął w bitwie, międzynarodowi bankierzy osiągnęli zysk w wysokości 10 000 dolarów. Jak JP Morgan napisał do Wilsona w 1914 roku: „Wojna powinna być ogromną szansą dla Ameryki”.
Kiedy wojna się skończyła i policzono zabitych i rannych, w Stanach Zjednoczonych narosły podejrzenia, że nikczemne interesy popchnęły Stany Zjednoczone do wielkiej rzezi. Rozpoczęto raportowanie śledcze i przesłuchania w Kongresie.
W 1934 roku bestsellerem stała się książka Helmutha Engelbrechta Kupcy śmierci. Książka ujawniła nieetyczne praktyki biznesowe producentów broni i przeanalizowała ich ogromne zyski podczas I wojny światowej. Autor doszedł do wniosku, że „powstanie i rozwój handlarzy bronią ujawnia, że są oni rosnącym zagrożeniem dla pokoju na świecie”. Chociaż nie był to jedyny powód przystąpienia Stanów Zjednoczonych do wojny, stało się jasne, że handlarze śmiercią lobbowali za wojną zarówno w Kongresie, jak i u Prezydenta.
Amerykańska opinia publiczna była wściekła. W 1934 roku prawie 100 000 Amerykanów podpisało petycję sprzeciwiającą się zwiększeniu produkcji zbrojeniowej. Weterani paradowali przez Waszyngton w 1935 roku w marszu na rzecz pokoju. Generał dywizji piechoty morskiej Smedley Butler, dwukrotny zdobywca Medalu Honoru, opublikował swoją książkę War is a Racket, w której twierdzi, że był „wysokiej klasy mięśniakiem wielkiego biznesu, Wall Street i bankierów. Krótko mówiąc, byłem oszustem; gangsterem dla kapitalizmu”. Jego książka również stała się bestsellerem.
Rosnąca fala publicznego oburzenia skłoniła senatora Geralda Nye do zainicjowania przesłuchań w Kongresie w celu zbadania, czy amerykańskie korporacje, w tym producenci broni, doprowadziły Stany Zjednoczone do I wojny światowej. W ciągu dwóch lat komisja Nye przeprowadziła 93 przesłuchania i wezwała ponad 200 świadków do złożenia zeznań, w tym JP Morgan i Pierre S. DuPont.
Komisja przeprowadziła szeroko zakrojone dochodzenie, przeszukując akta producentów broni. Odkryli przestępcze i nieetyczne działania, w tym przekupywanie zagranicznych urzędników, lobbowanie rządu Stanów Zjednoczonych w celu uzyskania sprzedaży zagranicznej, sprzedaż broni obu stronom sporów międzynarodowych oraz tajne podważanie konferencji rozbrojeniowych.
„Komitet codziennie wysłuchiwał ludzi, którzy starali się bronić aktów, które uważały ich za międzynarodowych oszustów, nastawionych na czerpanie korzyści z gry polegającej na uzbrajaniu świata do walki z samym sobą” — oświadczył senator Nye w przemówieniu radiowym z października 1934 roku.
Senacka Komisja Nye zaleciła kontrolę cen, przekazanie stoczni Marynarki Wojennej z rąk prywatnych i zwiększenie podatków przemysłowych. Senator Nye zasugerował, że po wypowiedzeniu wojny przez Kongres podatki od rocznych dochodów poniżej 10 000 USD powinny być automatycznie podwajane, a wyższe dochody powinny być opodatkowane w wysokości 98%. Pewien dziennikarz napisał wówczas: „Gdyby taka polityka została wprowadzona w życie, biznesmeni staliby się naszymi czołowymi pacyfistami”.
Amerykańska opinia publiczna była oburzona ustaleniami komisji i stworzyła w ten sposób jedne z największych organizacji pokojowych, jakie kiedykolwiek znał kraj. Zobowiązując się do trzymania się z dala od wszystkich przyszłych wojen europejskich, amerykańskie kampusy uniwersyteckie w latach trzydziestych XX wieku miały tysiące studentów składających przysięgę, że nigdy nie będą walczyć w zagranicznej wojnie.
Rolnicy, robotnicy, intelektualiści, ministrowie, ludzie ze wszystkich środowisk zadeklarowali, że nigdy więcej nie wezmą udziału w wojnie toczonej w celu zwiększenia zysków korporacji.
A potem biznes zaczął się bronić. Lobbowali w Kongresie, aby odcięli finansowanie komitetu Nye, co wkrótce zrobili. Przeciwko senatorowi Nye zorganizowano kampanię oszczerstw. Dni komisji były policzone.
W końcu Komitet Nye wykazał, że „te firmy były sercem i centrum systemu, który sprawiał, że wojna była nieunikniona. Brukowali i smarowali drogę do wojny”.
Wraz z II wojną światową wojskowy kompleks przemysłowy eksplodował i zdominował amerykańskie życie gospodarcze i polityczne.
Dziś handlarze śmiercią prosperują za zasłoną dwulicowości i sprytnych kampanii medialnych. Zasymilowali media głównego nurtu i środowisko akademickie w swoim konglomeracie. Ale ich zbrodnie są jasne, a dowody są przytłaczające. Gdziekolwiek się udają, towarzyszy im cierpienie i śmierć, zbrodnie wojenne i okrucieństwa, zyski i wykup akcji.
Dziewięćdziesiąt lat po pierwotnych przesłuchaniach Merchants of Death, Merchants Death War Crimes Tribunal z 2023 r. pociągnie amerykańskich producentów broni do odpowiedzialności za pomoc i podżeganie rządu Stanów Zjednoczonych do popełniania zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Ten Trybunał rzuci światło na tych, którzy czerpią zyski z wojny i będzie dążył do zakończenia ich krwawej franczyzy. Niech ten czas będzie ostatnim. Możemy nie mieć kolejnej szansy.
Brad Wolf
Brad Wolf jest byłym dziekanem college'u, prawnikiem i obecnym dyrektorem wykonawczym Peace Action Network w Lancaster, a także organizatorem zespołu dla Merchants of Death War Crimes Tribunal.
Oryginalnym źródłem tego artykułu jest PeaceVoice, 6.05.23
Global Research, 9.05.23: https://www.globalresearch.ca/war-profit-very-short-history/5818776