Historia el.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4538
Pierwsze prawdziwe pieniądze były metalowe. Ich wytwarzaniem zajmowały się warsztaty zlokalizowane przy pałacach władców, świątyniach, bądź w samodzielnych ośrodkach miejskich. Dzisiaj produkcją monet zajmują się wielkie wyspecjalizowane zakłady zwane mennicami.
Dzisiejsze mennice oprócz monet wybijają także stemple, ordery, okolicznościowych medale i zajmują się przetwórstwem metali szlachetnych.
Starożytne początki
Pierwsze monety pojawiły się w VII wieku p.n.e. w świątyni Artemidy w Efezie. Były to elektronowe, a więc z naturalnego stopu złota i srebra oraz srebrne krążki ze znakami gwarancyjnymi władcy Lidii Krezusa, który stał się synonimem bogacza aż po nasze czasy, albo miast greckich. Bardzo szybko podobne pieniądze rozprzestrzeniły się w całym świecie antycznym.
Początkowo monety były odlewane w prostokątnych formach w formie pudełek z wyżłobionymi krążkami zaopatrzonymi we wklęsłe reliefy odpowiadające wizerunkom, jakie miały się znaleźć na awersie czy rewersie. Formy były wykonywane najczęściej z gliny i były zaopatrzone w dwa otwory - przez jeden wlewano roztopiony metal, przez drugi wyciekał znajdujący się w środku wosk. Była to metoda odlewu na wosk tracony. Po ostudzeniu formy rozbijano ją i wyjmowano „surogat pieniądza” w postaci „plastra” połączonych ze sobą monet. Następnie każdą monetę odcinano i wygładzano jej obrzeża pilnikiem, tak aby uzyskać jak najdokładniejszy krążek. Po dziś dzień na niektórych z nich widnieją ślady ich złączeń z innymi, co być może jest wynikiem niezbyt starannego ich opracowania. Były to dość prymitywne monety, a rzadkość znalezisk może wskazywać na ich przetapianie i wybijanie kolejnych partii pieniądza.
Trudno dzisiaj odpowiedzieć jak wyglądały pierwsze profesjonalne warsztaty specjalizujące się w produkcji owych „uwiarygodnionych krążków”. Wiadomo jedynie, że najpierw metalurdzy odlewali same krążki, a następnie kładli je na kowadłach i młotkami zaopatrzonymi we wzór stempla (sztancami) wybijali go na krążku. Pierwsze monety były bite jednostronnie i miały wklęsły relief. Stempel więc był wypukły i szybko ulegał zniszczeniu. Niekiedy trzeba było go wymieniać już po wybiciu kilku monet.
Grecy bardzo szybko udoskonalili swą technikę menniczą. Nauczyli się odlewać krążki w większych prostokątnych formach mieszczących nawet kilkanaście płaskich sztuk, wybijanych następnie sztancami. Później zaczęli hartować sztance i wykonywać w nich wklęsłe reliefy, tak że wybijane monety stawały wypukłe. Sztanca ulegała wówczas wolniejszemu zużyciu. Dość wcześnie, zapewne w I połowie VI wieku p.n.e. wprowadzono podwójne stemple. Na kowadle znajdował się wklęsły awers, a na sztancy również wklęsły rewers.
Prawdopodobnie mennice greckie nie należały do zbyt wielkich, bowiem już we wczesnym okresie funkcjonowania monety istniało ich przeszło tysiąc, licząc z mennicami w koloniach. Sytuacja uległa zmianie, kiedy w 449 roku p.n.e. Ateny zakazały wszystkim miastom zrzeszonym w Ateńskim Związku Morskim wybijania własnej monety. Warsztaty ateńskie stały się znacznie większe, chociaż władze miasta często korzystały z mennic lokalnych, nad którymi ustanawiały nadzór. Tak więc obok Aten do największych mennic greckich epoki klasycznej należały: Egina, Korynt, Stymfalos, Olimpia, Opus i Syrakuzy. Później Aleksander Wielki wprowadził jedną monetę dla całego imperium, ale po jego rozpadzie lokalne ośrodki mennicze wznowiły swą działalność na polecenie miejscowych władców.
Rzym potęgą monetarną
Pod względem technologii wyrobu monet Rzym nie wprowadził żadnych innowacji.
Pierwsze rzymskie monety brązowe zwane as grave były odlewane z dużych kawałków metalu o wadze ok. 340 gramów, co odpowiadało mierze wagowej funtowi rzymskiemu zwanemu libra. Były ciężkie, toporne, a umieszczone na nich wyobrażenia mało czytelne. Ale właśnie libra stała się podstawą późniejszych europejskich miar wagowych monet znanych w Anglii jako funt, w krajach niemieckich marka, a w Europie Wschodniej grzywna. Oczywiście, istniały ogromne różnice w masie kruszcu tych monet - marka mogła ważyć ok. 250 gramów, a grzywna 120 g. Po dziś dzień na brytyjskich pieniądzach znajduje się skrót lb, będący reminiscencją antycznego dziedzictwa.
Może jedynie większą wagę Rzymianie przykładali do dokładnego odmierzania ilości kruszcu, więc monety były bardziej jednolite. W czasach Republiki prawo do bicia monety miał Senat. Senatorowie wyznaczali trzech triumwirów monetarnych, którzy nadzorowali pracę mennicy. Pod koniec okresu Republiki prawo bicia monety otrzymali również urzędnicy posiadający pełnię władzy (imperium) na danym terytorium, jak np. wodzowie legionów, czy namiestnicy prowincji. Trzeba też pamiętać, że w całej historii Rzymu monety bili wszyscy uzurpatorzy aspirujący do roli imperatora.
Najważniejsza mennica rzymska znajdowała się na Kapitolu, w pobliżu świątyni Junony Monety (stąd zresztą wzięła się nazwa metalowego pieniądza). Inne mieściły się w południowej Italii, Hiszpanii, Galii, a także na Wschodzie i w Afryce. W okresie Republiki zarówno srebrne denary, jak brązowe sestercje, czy asy bito we wszystkich większych mennicach imperium. Sytuacja uległa zmianie w czasach Cesarstwa. Oktawian August już w 15 roku p.n.e. zlikwidował decentralizację menniczą i utworzył jedną mennicę w Lugdunum w Galii, której zarząd powierzył zaufanym prokuratorom. Triumwirowie monetarni stali się jedynie urzędnikami tytularnymi.
Kaligula z powrotem przeniósł centralną mennicę do Rzymu, tyle że ulokował ją na Mons Coelius. Mennica jednak była zbyt przeciążona. Z jednej strony musiała zaopatrywać Rzym, z drugiej bić monety na potrzeby miast wschodnich i greckich, przyzwyczajonych do starych jednostek. Tak więc w niektórych miastach na wschodzie - Antiochii, Aleksandrii, Cezarei kapadockiej, Efezie, Pergamonie i kilku innych- wznowiono produkcję pieniędzy na potrzeby lokalnych rynków. Pomimo cesarskiego monopolu, na monetach nadal umieszczano tradycyjny symbol „sc” oznaczający „senatus consulto”, czyli aprobatę Senatu dla emisji.
Edykt Dioklecjana z 294 roku uprawomocnił działalność mennic prowincjonalnych. Wszystkie jednak uzyskały status państwowy i były pilnie nadzorowane przez cesarskich urzędników. Ponadto Dioklecjan ujednolicił pieniądz rzymski poprzez wprowadzenie złotych solidów i jednoznaczne określenie ich podziału na srebrne denary i brązowe sestercje oraz dupondiusy.
Kryzys średniowieczny
W średniowieczu mennictwo było domeną władców oraz niektórych dostojników świeckich i duchownych. System rzymski przyjął się jedynie w jednostkach wagowych i nazwie pierwszej monety – denar - wprowadzonej przez Karola Wielkiego ok. roku 790. Natomiast pieniądz ten był znacznie słabszy, często bity z lichego kruszcu (głównie z domieszką ołowiu) i najczęściej miał mniejszą wagę. Wizerunki władców, krzyży, czy rozmaitych herbów rzadko kiedy wykonane były starannie, tak że można śmiało powiedzieć, iż we wczesnym średniowieczu sztuka mincerska upadła.
Sytuacja uległa poprawie w XII i XIII wieku, kiedy pojawiły się pierwsze „ciężkie” grosze z dobrego srebra oraz złote dukaty i floreny, niekiedy traktowane synonimicznie ze względu na zbliżoną wagę ok. 3,4 grama. Niewątpliwie stało się tak pod wpływem wypraw krzyżowych i odkrycia nowych złóż kruszców. Mennice stały się manufakturami, nad którymi pieczę sprawował mincmistrz. Podlegali mu mincerzy, którzy puncami odbijali stemple na metalowych krążkach. Monety były zazwyczaj dwustronne, choć w wielu krajach (m.in. w Polsce) pomiędzy XII, a XVI wiekiem kryzys ekonomiczny na tyle się pogłębił, że władcy chcąc zgromadzić zapasy metali wybijali jednostronne brakteaty. Ich waga niejednokrotnie ledwie przekraczała 0,1 g. W dodatku, co jakiś czas dokonywali denominacji i zmuszali poddanych do wymiany posiadanych pieniędzy.
Ku nowoczesności
W późnym średniowieczu pojawiły się „kafarki” ze sztancami napędzane nożnie, co znacznie ułatwiało bicie monet. Mincerz mógł więc obie ręce zaangażować we właściwe ustawienie metalowego krążka pod puncą. Ok. 1570 roku powstały pierwsze prawdziwe maszyny mennicze pomysłu Hansa Suppla z mennicy w Królewcu. Zamiast sztanc zastosowano w nich układ 2 walców. Na jednym były wytłoczone stemple rewersów, a na drugim awersów wybijanych monet. Stemple „spotykały się” po każdym obrocie obu walców dokładnie na srebrnej blasze. W tym momencie ręcznie poruszany kafar dociskał oba walce i wybijał monety. Obsługa urządzenia wymagała pracy dwóch ludzi, zaś sama maszyna była dość droga i niewiele mennic w pierwszym okresie zdecydowało się na jej zakup. Sam Suppel nie miał dość pieniędzy na uruchomienie produkcji i musiał wejść do spółki z braćmi Janem i Kasprem Goeblami. Dzięki temu kilka maszyn udało mu się w końcu sprzedać (m.in. elektorowi saskiemu).
W okresie renesansu sztuka mincerska osiągnęła prawdziwy kunszt. Mincerze zaczęli umieszczać swe inicjały, a także znaki mennic. Po odkryciu Ameryki i napływie znacznych ilości złota i srebra do Europy zaczęto bić duże nominały przeznaczone na lokatę kapitału. W Europie środkowej i północnej sławę zyskały portugały - złote monety o nominale 5 i 10 dukatów i odpowiedniej do tego wadze. Największą monetą wszechczasów okazał się polski dukat stokrotny Zygmunta III Wazy o wadze 348 g. Jest prawdziwym arcydziełem sztuki mincerskiej. Twórca monety Samuel Ammon umieścił na niej znak mennicy bydgoskiej, inicjały jej zarządcy Jakuba Jacobsona van Emdena oraz dodał w kilku miejscach daty, które można dostrzec dopiero po użyciu 6-krotnie powiększającej lupy.
W XVIII wieku pojawiły się pierwsze mennicze prasy śrubowe. Były one przeznaczone nie do bicia, ale do tłoczenia monet o dużych nominałach i medali za pomocą dużej siły nacisku. Maszyna wymagała 5 ludzi do obsługi - dwóch na zmianę do dokręcania śruby o średnicy kilkunastu cm za pomocą wielkich uchwytów i jednego do odbioru gotowej monety oraz wkładania nowych krążków pod tłok. Maszyny starszego typu, jako prostsze w obsłudze, pozostały w użyciu do bicia drobnej monety.
Pieniądz papierowy nie wyparł monet z obiegu. Wprost przeciwnie. Konieczność zwiększenia emisji przyczyniła się w II połowie XIX wieku do wynalezienia pierwszych automatycznych maszyn menniczych.
Obecnie proces produkcji monet jest bardzo skomplikowany. Najpierw model przyszłej monety zostaje wyrzeźbiony w plastelinie, w powiększeniu, następnie odlany w gipsie i po wygładzeniu przekazany komisji do zatwierdzenia. Po akceptacji komisji i ministra finansów odlewa się go z metalu, cyzeluje i następnie w maszynie redukcyjnej zmniejsza do wielkości pośredniej pomiędzy modelem, a przyszłym oryginałem. Następnie odlew zostaje poddany hartowaniu. Wówczas powstaje tzw. patryca, z której są tłoczone kolejne matryce I i II rzędu, a w końcu właściwy stempel menniczy. W tym czasie krążki monetarne podlegają chemicznemu oczyszczeniu i kalibracji do właściwej średnicy. Dopiero wtedy można przystąpić do bicia monet, które wykonują automaty z szybkością kilkudziesięciu sztuk na minutę.
Na koniec warto dodać, że w historii znane są substytuty monet, które nie były bite w mennicach. W XVII-wiecznej Polsce znane były pieniądze … z barwionego szkła, które produkowała szlachta dla swoich poddanych. „Chłopski pieniądz” był przeznaczony do wymiany w miejscowej karczmie, której właścicielem był dziedzic.
W dwudziestoleciu międzywojennym funkcjonowały metalowe monety pułkowe, które były formą pomocy materialnej dla „spłukanych” zbyt szybko oficerów i podoficerów.
Taka moneta mogła funkcjonować jedynie przy zakupie żywności i papierosów w kantynie, natomiast nie mogła być użyta do zakupu alkoholu czy zaspokojenia namiętności hazardowych. Oczywiście, po wypłacie pożyczka winna być zwrócona do pułkowej kasy.
Okolicznościowe monety były bite nie tylko ze złota i srebra, ale również z platyny, w czym przodowała carska Rosja, mając zasoby tego kruszcu na Uralu. Także Związek Radziecki wybijał podobne numizmaty, a tuż po rewolucji bił jako pieniądz obiegowy ciężkie, srebrne ruble, które ciężarem odpowiadały… carskim poprzednikom.
Amerykanie z kolei wypuścili milenijną srebrną dolarówkę z wizerunkiem kobiety odzianej w szaty pomalowane na barwy sztandaru USA. Można jeszcze wspomnieć o monetach w formie rombu, tak zwanych klipach, ale tu zaczęlibyśmy rozważania co jeszcze można nazywać monetą, a co sztabką metalu jako środkiem płatniczym.
Zachodzi jednak obawa, czy tradycyjne monety nie odejdą do lamusa w dobie dominacji kart płatniczych i ekspansji pieniądza wirtualnego.
Leszek Stundis
- Autor: Leszek Stundis
- Odsłon: 2515
Na początku lat 40. XIX wieku nikt w stolicy nie mówił o Cyganerii Warszawskiej. Jej przedstawiciele byli określani jako „młodzi”, albo „zapaleńcy”, a sam termin został wprowadzony do obiegu dopiero w 1881 roku przez jednego z jej byłych członków, Aleksandra Niewiarowskiego.
Zapewne nie był on całkowicie oryginalny i zapożyczył tę nazwę od francuskiego pisarza Henrego Murgera, autora Scen z życia cyganerii, ale w polskim piśmiennictwie był rzeczywiście w tym względzie pionierem.
„Młodzi zapaleńcy” nie stanowili jednolitej grupy ani pod względem programowym, ani uprawianej poetyki. Byli koterią towarzyską, której głównym wrogiem był salonowy filister utożsamiany z uległym wobec zaborcy ziemianinem czy mieszczuchem.
Afirmację młodości wyrażało przyjęte przez nich motto- krótki wiersz, mało znanego galicyjskiego poety Dominika Magnuszewskiego:
„/…/ I kto wam uręczył,
Że dopiero życia jesień
Dobrze widzi, dobrze czuje?
Jakby życie bez uniesień
Samej prawdy było wzorem”
Ich sztandarowym pismem był Przegląd Warszawski, choć ich teksty pojawiały się również w Przeglądzie Naukowym, redagowanym przez Edwarda Dembowskiego, „czerwonego kasztelanica”, powstańca krakowskiego, zabitego w 1846 roku przez austriackich żołnierzy. Był on zresztą postrzegany jako mecenas cyganerii, której twórczość pieszczotliwie nazywał „młodą piśmiennością warszawską”. Poza tym pewnym powodzeniem cieszyły się ich Jaskułka i Nadwiślanin oraz dodatek literacko- naukowy Gazety Porannej, dumnie zatytułowany Piśmiennictwo Krajowe. Co ciekawe, właśnie ów dodatek, dzięki staraniom redaktora naczelnego Hipolita Skimborowicza (1815-1880), okazał się najdłużej istniejącą awangardą cyganerii, gdyż oba wcześniej wymienione pisemka szybko znikły z rynku wydawniczego przed upływem pierwszej połowy lat 40. XIX wieku.
Przeciw mieszczańskim filistrom
Ideologia, o ile w ogóle można mówić o jakiejkolwiek spójnej doktrynie światopoglądowej jednoczącej środowisko warszawskich literatów przełomu lat 30. i 40. XIX wieku, opierała się na pogardzie wobec mieszczańskich konwenansów, przesądów społecznych czy nawet obowiązującej modzie. Jak wiele lat później napisał znany krytyk literacki, Józef Bachórz „umyślnie chodzili brudno i ubogo, zgiełk wielki robiąc nawet po ulicach”.
Niekiedy zaś ubierali się na czarno, aby dać wyraz żałobie narodowej czy kpiarskiej rozpaczy nad śmiercią cywilną mieszczaństwa. Innym razem zakładali surduty i fraki bez stosownej okazji, aby okazać pogardę dla salonowych obyczajów.
Do typowych zachowań „ludzi - cyganów” były wycieczki za miasto i hulanki w wiejskich gospodach. Poza tym wspólne picie i czytanie prasy w kawiarni Grassowa przy ulicy Trębackiej, „Dziurce” przy Miodowej, harce na Starym Mieście połączone z częstą gościną w winiarni Fukiera czy spotkania biesiadne u Miranki na Gnojnej Górze.
Odrzucone dzieci
Wszyscy reprezentanci Cyganerii Warszawskiej byli dziećmi romantyzmu, ale nigdy nie osiągnęli wyżyn, jak najwięksi wieszczowie Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki czy Zygmunt Krasiński. Pozostawali także w tyle za całą plejadą ówczesnych gwiazd poezji, choć niektóre z nich, jak Cyprian Kamil Norwid (1821-83), Teofil Lenartowicz (1822-93) czy wybitny malarz Tadeusz Brodowski (1821-48) utrzymywały z nimi ożywione kontakty i nieraz uczestniczyły w ich mocno zakrapianych przyjęciach.
Dzięki Cyprianowi Kamilowi zaistniał w gronie Cyganerii jego trzy lata starszy brat Ludwik, gdyż jego twórczość - głównie nastrojowa, nieco sentymentalna liryka - nigdy nie zdobyła większego uznania. Niemniej sama postać była na tyle oryginalna, że na początku XX wieku, wraz z modą na poezję jego brata, wybitny znawca literatury polskiej i pisarz Wiktor Gomulicki (1848-1919) poświęcił Ludwikowi powieść Ciury, w której ukazał samotność i zmagania człowieka z przeciwnościami losu. Jego syn natomiast, równie znamienity znawca tematu, Juliusz Wiktor Gomulicki (1909-2006) w eseju Zagubiony pielgrzym opisał ostatnie lata życia poety, który dogorywał w przytułku opuszczony przez bliskich.
Tym co łączyło duchowo „cyganów” były wspólne zapatrywania na sprawy narodowe i część z nich uczestniczyła w Wiośnie Ludów czy powstaniu styczniowym. Duży wpływ na ich światopogląd wywarli utopijni socjaliści i z tego powodu odbierano ich jako znacznie bardziej radykalnych, aniżeli ich wielkich prekursorów z pierwszego pokolenia romantyków.
Pozostawali także pod wpływem historiozofii Fryderyka Hegla (1770-1831) i na bazie jego wizji dziejów również dostrzegali pewien porządek Historii i przez pewien czas, tak jak ich wielcy koledzy po piórze, byli gorącymi wyznawcami mesjanizmu Andrzeja Towiańskiego(1799-1878). Mieli również dość otwarte umysły na sprawę emancypacji kobiet i chętnie utrzymywali przyjazne stosunki z ich nieformalnym ugrupowaniem zwanym Entuzjastki.
Natomiast prowokacyjny styl życia sprawiał, że byli postrzegani jako wiecznie podchmieleni aroganci, którzy za nic mieli przyjęte normy etyczne i zasady współżycia społecznego, a zatem nie zasługiwali na szacunek. Społeczeństwo więc zaledwie ich tolerowało, ale nigdy nie akceptowało jako wzór do naśladowania.
Poczet cieni
Do czołowych przedstawicieli Cyganerii Warszawskiej należeli Roman Zmorski (1822-67), Seweryn Zenon Sierpiński (1815-43), Seweryn Filleborn (1815-50), Jan Bohdan Dziekoński (1816-55), Jan Majorkiewicz (1820-47), Wacław Szymanowski (1821-86), Włodzimierz Wolski (1824-82) i wspomniany już autor Wspomnień… oraz najdłużej żyjący jej przedstawiciel Aleksander Niewiarowski (1824-92).
Pierwszy z wymienionych miał arcyciekawe życie. Nie tylko tworzył, ale odbywał wędrówki etnograficzne na Śląsk, Pomorze i ze szczególnym upodobaniem gromadził folklor Mazowsza, za co potomni nadali mu tytuł syna tej ziemi.
Podejmował także dalekie i ryzykowne podróże do Konstantynopola i Serbii, jako agent księcia Adama Jerzego Czartoryskiego (1770 -1861), przywódcy emigracyjnego ugrupowania Hotel Lambert. Nobliwy arystokrata powierzył mu bowiem misję wybadania nastrojów południowych Słowian i wykorzystania przeciwko Rosji.
Niewiele udało mu się zwojować na tym polu, ale owocem jego wypraw był unikatowy zbiór serbskich pieśni i ich przekład (Narodowe pieśni serbskie). Był poza tym dość płodnym autorem jak na „cygana”. Poezje, Podania i Baśnie ludu (znane również jako Podania i baśnie ludu Mazowsza), Domowe wspominki i powiastki czy powieść poetycka Lesław. Szkic fantastyczny to tylko niektóre z jego bogatej spuścizny tradycji ludowych, utrwalonych w literackiej formie.
Równie nietuzinkową postacią był Seweryn Zenon Sierpiński, historyk i powieściopisarz, autor 3-tomowego Nowego gabinetu powieści, zadedykowanego swemu przyjacielowi ziemianinowi Janowi Nepomucenowi Wydźdze właścicielowi dóbr Wożuczyn. Stamtąd niejednokrotnie wyruszał w swe „podróże starożytne” szukając na ziemi lubelskiej inskrypcji i epitafiów do swej osobliwej kolekcji. Spod jego pióra wyszły również opisy ówczesnego Lublina i historia Akademii Zamoyskiej.
Z kolei Seweryn Filleborn, także jeden z „ojców-założycieli” Cyganerii publikuje niewiele. Zadziwia swoich znajomych ekstrawaganckim stylem życia, a do legendy przechodzi jego lasek, który założył… w swoim mieszkaniu w pałacu Grabowskich, przy ulicy Miodowej. Przez pewien okres współredagował Nadwiślanina ze Zmorskim, ale w drugiej połowie lat 40. odsunął się od cyganerii, która i tak kończyła swój kilkuletni żywot. Pozostały po nim nastrojowe liryki jak wiersz Poranek.
Jan Bohdan Dziekoński zasłynął jako autor niesamowitych opowieści przesiąkniętych fantastyką, grozą, zbrodnią, tak że przez niektórych późniejszych krytyków określany był polskim Alanem Edgarem Poe. Jako bardzo młody człowiek i jeden z nielicznych „cyganów” uczestniczył w powstaniu listopadowym w szeregach wojska generała Antoniego Giełguda na Litwie.
Później, gdy oddział przekroczył granicę pruską, dzięki znajomości niemieckiego uniknął niewoli, a tamtejsze wadze pozwoliły mu nawet podjąć studia w Dorpacie. Niestety, uśmiercił w pojedynku jednego ze swych kolegów…
Po powrocie do Warszawy całkowicie poświęcił się pisarstwu, jednak jego twórczość nie znalazła przychylności u współczesnych i główne dzieło Sedziwój (o wiecznym człowieku) po dziś dzień nie jest znane szerszej publiczności.
Więcej szczęścia miał Włodzimierz Wolski jako autor libretta do słynnej opery Stanisława Moniuszki Halka. Brał czynny udział w postaniu styczniowym, za co władze go represjonowały, choć w kazamatach spędził niewiele czasu.
Podobnie jak w Halce, w jego utworach powraca motyw nierówności społecznych w feudalnej rzeczywistości. W Ojcu Hilarym bohaterem jest chłop zakochany w pannie z wyższych sfer. I, rzecz jasna, zaborczy ojciec sprzeciwiający się mezaliansowi wbrew uczuciom córki.
Dosyć oryginalną postacią wydaje się też Jan Majorkiewicz, człowiek o wszechstronnych zainteresowaniach naukowych - od geografii i religioznawstwa, po psychologię i mnemotechnikę, która wówczas jawiła się jako mało znana gałąź „wiedzy tajemnej”. W swoim najważniejszym dziele O filozofii życia zawarł dość odważny pogląd o braku sprzeczności pomiędzy rozumem a uczuciem i wiarą, oraz wiedzą.
Natomiast Wacław Szymanowski nieco odstaje od modelowego „cygana”. To dziennikarz, zarabiający publicystką na życie i jednocześnie autor sztuk teatralnych, zarówno dramatów jak i komedii. Salomon i Sędziwój czy Siła złego na jednego to jego bodaj najbardziej znane utwory, choć za życia największym powodzeniem cieszyły się dwie sztuki wystawiane w warszawskich teatrach: jednoaktówka Ostatnia próba i dramat w trzech aktach Posąg.
Zapomniani twórcy i uczestnicy Cyganerii warci są przypomnienia, gdyż zbyt często nie docenia się ich walorów intelektualnych, zbyt płytko ocenia się ich morale, interpretowane jedynie przez sposób bycia i zbyt często deprecjonuje ich twórczość, niekiedy bardzo nowatorską.
Wróg numer jeden - Biblioteka Warszawska
Biblioteka Warszawska była w owym czasie bardzo znanym warszawskim pismem o zabarwieniu konserwatywno- liberalnym, przeciwnym „młodym zapaleńcom”. W odróżnieniu jednak do wydawnictw Cyganerii istniała 78 lat i przetrwała aż do 1919 roku! Toteż jej charakter ewoluował i początkowo była odbierana jako miesięcznik naukowo- literacki, a grono jej redaktorów naczelnych i członków kolegium redakcyjnego należało do warszawskiej śmietanki intelektualnej.
Największy wpływ wywarł na jej oblicze wieloletni redaktor naczelny, były powstaniec, uczestnik bitwy pod Grochowem Kazimierz Władysław Wójcicki. Stał na jej czele przez trzy dekady - w latach 1843-44 i od 1850, aż do swej śmierci w 1879.
Nie ukończył nigdy studiów, choć uczęszczał na wykłady z prawa i literatury na UW oraz studiował chemię w Szkole Przygotowawczej do Instytutu Politechnicznego w Warszawie. Dzięki swemu uporowi zdobył rzetelną wiedzę i w pewnym okresie został członkiem kolegium Encyklopedii Powszechnej Orgelbranda oraz autorem wielu haseł.
Co ciekawe, podobnie jak Zmorski, był zapalonym etnografem i również przemierzał różne okolice ziem polskich, choć nie ograniczał się do zbierania legend i podań, a starał się swoim wędrówkom nadać wymiar bardziej naukowy, przedstawiając zarys historii niektórych miejsc i okolic.
Po śmierci Wójcickiego zwyciężył zachowawczy charakter Biblioteki, która, zwłaszcza w okresie pozytywizmu zaczęła zwalczać wszystkich nowych twórców i uzurpować sobie prawo do bycia jedynym poważnym medium w Warszawie. Taki stan rzeczy nasilił się w latach 80., a więc znacznie później po okresie „burzy i naporu” Cyganerii i stowarzyszeń jej pochodnych: „Cechu Głupców”, „Malarii” czy „Muszkieterii”.
Pokłosie
Koniec cyganerii warszawskiej rozpoczął się w latach 1843-44. W tym okresie umiera Seweryn Sierpiński, wkrótce potem Tadeusz Brodowski oraz Jan Majorkiewicz, wszyscy bardzo młodzi. Zmorski, członek konspiracyjnej organizacji Stowarzyszenie Ludu Polskiego opuszcza Warszawę, a Seweryn Filleborn zakłada „ogródek” i wycofuje się z aktywnego życia Cyganerii. W 1850 umiera, a w pięć lat później odchodzi z tego świata Bohdan Dziekoński. Pierwszy ma 35, a drugi niespełna 40 lat.
Losy pozostałych „cyganów” też noszą piętno tragizmu. Zmorski umiera w nędzy w Dreźnie, Dziekoński w Brukseli. A w kolejnych dekadach Ludwik Norwid, Wacław Szymanowski, Włodzimierz Wolski. Symbolem upadku epoki stanie się pochówek Cypriana Kamila Norwida w zbiorowej mogile na cmentarzu w Montmorency.
Cyganeria Warszawska nie wydała zbyt obfitych plonów literackich. Była jednak zjawiskiem fascynującym i jeszcze za życia niektórych jej twórców, tych, którzy mieli szczęście przekroczyć próg starości, doczekała się bogatej literatury.
„Kronikarz cyganerii” Niewiarowski barwnie nakreślił jej dzieje w latach 80. XIX stulecia. Tyle, że jego narracja bardziej przypomina legendarno- anegdotyczne historie Jana Długosza, aniżeli rzetelną analizę zjawiska. Ale może po 40 latach od opisywanych wydarzeń zawiodła go pamięć…
Bardziej rzeczowe wydaje się opracowanie Walerii Marrenè- Morzkowskiej Grupa poetów z 1840 roku (ponownie wydane w 1905 pod tytułem Cyganeria Warszawska), zawierające dość ciekawe charakterystyki Włodzimierza Wolskiego, Cypriana Norwida, Romana Zamorskiego i Teofila Lenartowicza.
Znacznie łaskawsze okazało się dwudziestolecie międzywojenne, w którym tradycje Cyganerii pielęgnowali do pewnego stopnia skamandryci, a historia dawno zapomnianych marzycieli zagościła na uniwersyteckich katedrach u takich znakomitości jak Stanisław Pigoń czy Julian Krzyżanowski.
Już w drugiej połowie XIX wieku rozpoczął się spór o istotę cyganerii warszawskiej. Czy była grupą literacką, stowarzyszeniem twórczym czy salonem, do którego należał krąg znajomych o zbliżonych poglądach i trybie życia.
Oceny tego środowiska były skrajnie różne. Od patriotycznych peanów do niezasłużonej zapewne krytyki.
Bodaj najbardziej nieprzychylną opinię wystawił animatorowi tego „ruchu”, Aleksandrowi Niewiarowskiemu, krytyk literacki Kazimierz Bartoszewski, żyjący na przełomie XIX i XX wieku:
„Człowiek pod każdym względem małej wartości, blagier, ową cyganerię prawie wynalazł i rozreklamował /…/. W rzeczywistości było kilku młodych literatów, którzy razem dużo pili i hałasowali”.
A może Cyganerię Warszawską można potraktować jako ogniwo artystyczne usytuowane pomiędzy paryską bohemą, a cyganerią młodopolską? Dyskusje trwają do dzisiaj.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2105
Termin Kreml oznaczał początkowo warowny gród w księstwach ruskich. Z biegiem czasu stał się synonimem moskiewskiego ośrodka władzy i tak pozostało do dzisiaj.
Wokół niego roztacza się aura tajemniczości i skrzętnie skrywanych, niekiedy bardzo krwawych historii. Zwłaszcza w czasach komunistycznych władza nie chciała ujawniać kremlowskich sekretów, w tym wstydliwej dla niej „księgi zamachów” na najwyższych przywódców państwowych.
Lenin
W początkowym okresie po zwycięskiej Rewolucji Październikowej osobą najbardziej znienawidzoną w bolszewickim aparacie władzy był Władimir Lenin - jej symbol. Od samego początku stał się celem rozmaitych grup terrorystycznych oraz radykalnych ugrupowań jak eserowcy czy anarchiści.
Już w 1918 roku dwukrotnie usiłowano pozbawić go władzy w Piotrogrodzie, który pełnił jeszcze funkcję stolicy kraju. W obu przypadkach w spiskach brali udział dawni carscy oficerowie, a inicjatorem jednego z nich był książę i były minister rządu tymczasowego w 1917 roku Dmitrij Iwanowicz Szachowski, który z własnych pieniędzy przeznaczył na ten cel pół miliona rubli.
Pierwszy zamach w Moskwie został przeprowadzony 30 sierpnia 1918 roku podczas wiecu w dawnej fabryce Michelsona i według oficjalnej wersji niedoszłymi zabójcami mieli być związani z ruchem eserowców żydowska dziewczyna Fanny (Fania) Kapłan oraz jej wspólnik niejaki Nowikow, a według innej relacji Protopopow.
Mężczyzna został rozstrzelany niemal natychmiast, natomiast Kapłan aresztowana kilka dni później. Zarówno co do jej tożsamości, sprawstwa jak i późniejszych losów istnieją ogromne rozbieżności do dnia dzisiejszego. Figurowała bowiem w carskich aktach policyjnych jako Fania, lub Fejga Rojt, Rojtman, a dopiero od 1906 roku Kapłan. Według sądowych dokumentów została skazana na karę śmierci za działalność terrorystyczną, zamienioną na dożywotnią katorgę ze względu na młody wiek. Według więziennych lekarzy od 1909 była prawie niewidoma, wiec późniejszy fakt oddania przez nią celnych strzałów do Lenina także budzi wątpliwości.
O zamachu poinformował rady delegatów robotniczych, chłopskich i żołnierskich inny komunistyczny prominent- Jakow Swierdłow. Istnieje jednak hipoteza, że Lenin sam zainicjował to wydarzenie, aby dowieść tezy, że wróg przystąpił do ofensywy. W tym czasie bowiem w Piotrogrodzie zginął inny bolszewicki przywódca, jeden z architektów „czerwonego terroru” Moisiej Uricki.
A los Fani Kapłan? Jedna wersja głosi, że została zabita przez komendanta Kremla Pawła Malkowa. Inna, że została bibliotekarką w więzieniu na Butyrkach, a jeszcze inna, autorstwa prokuratora Iosifa Naumowa, że widziano ją w więzieniu w Wierchnieuralsku. Ponoć dożyła 1953 roku. Jakby nie było jej strzały okazały się na tyle celne, że Lenin podupadł na zdrowiu i nigdy nie powrócił do pełnej sprawności.
Kolejny „zamach moskiewski” miał miejsce w styczniu 1919 roku. Jego inicjatorem był jeden z hersztów moskiewskiego podziemia kryminalnego o nazwisku Koszelkow, który wziął „czerwonego cara” za … bogatego kupca żydowskiego rozbijającego się po Moskwie kosztowną limuzyną. Bandyci zadowolili się drobnymi znalezionymi u Lenina i jego ochroniarza, samochodem oraz legitymacją Przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych i pistoletem Władimira Iljicza. Sprawą osobiście zajął się osławiony twórca i przywódca Czeka (Wszechrosyjskiej Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem) Feliks Dzierżyński. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Koszelkow został szybko zlokalizowany i zlikwidowany w jednej ze swoich melin.
Stalin
Następca Lenina Josif Wissarionowicz Dżugaszwili (Stalin) otaczał się profesjonalną ochroną i preferował pancerne limuzyny. Zazwyczaj tworzyły one kawalkadę pojazdów, przy czym regułą było, że w pierwszym i ostatnim samochodzie znajdowała się ochrona, a wódz w którymś w środku.
W 1933 roku podczas zbliżania się kolumny limuzyn do wybrzeży jeziora Rica w Abchazji na jednym z mostów na rzece Bzyp miała miejsce eksplozja niewielkiego ładunku wybuchowego. Była jednak na tyle silna, iż auto, w którym miał znajdować się Stalin stoczyło się w przepaść. Wcześniej jednak Ławrientij Beria, szef zakaukaskiego okręgu OGPU (następczyni Czeka), poprosił Stalina, aby przesiadł się do innego samochodu.
W tym samym roku na jeziorze Rica doszło do ostrzelania motorówki, którą obaj płynęli przez… żołnierzy z nadgranicznej, zakazanej strefy Picunda. Według innej wersji, wydarzyło się to na Morzu Czarnym, gdzie doszło do ostrzału z działka należącego do pograniczników.
Gdzie leży prawda?
Wspólną cechą obu relacji jest tłumaczenie żołnierzy, iż nie mieli wpisu o uprzywilejowanym statusie łódki w ewidencji pojazdów pływających na wspomnianym akwenie.
I jeszcze jeden wspólny motyw - w chwili ataku, według relacji świadków Beria osłonił ciałem swego wodza. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki los spotkał nieszczęsnych żołnierzy. Ich dowódca, Ławrow, dotrwał jednak w łagrze do 1937 roku i dopiero podczas czystek związanych z usunięciem szefa NKWD (Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych) Gienricha Jagody, został rozstrzelany.
Istnieje przypuszczenie, że Beria sam zaaranżował oba „zamachy”, aby udowodnić swoje oddanie i niezbędność u boku Josifa Wissarionowicza. Kiedy w 1938 objął NKWD i pieczę nad całą bezpieką, wykazywał się również nadopiekuńczością wobec „ojca narodu”.
Likwidacją Stalina były zainteresowane obce wywiady. W 1938 Japończycy zorganizowali grupę byłych rosyjskich białogwardzistów przebywających na uchodźstwie w Mandżurii, którzy zgodzili się zastrzelić dyktatora podczas jego wizyty w Soczi, w pawilonie kurortu Macesta. Była to misja samobójcza, z czego zdawali sobie sprawę, gdyż nad Stalinem czuwała grupa doskonale przygotowanych do swych zadań ochroniarzy. Wszyscy zostali schwytani zaraz po nielegalnym przekroczeniu granicy ZSRR. Stało się tak dzięki radzieckiemu agentowi o pseudonimie Leo, którego personalia po dziś dzień nie są znane.
W następnym roku japoński wywiad postanowił zdetonować bombę na Placu Czerwonym w Moskwie podczas pierwszomajowej manifestacji, ale i ten plan się nie powiódł, do czego przyczynił się wspomniany Leo.
Również Abwehra, kierowana przez admirała Wilhelma Canarisa czy wywiad RSHA (głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy) były zainteresowane usunięciem Stalina. Misternie opracowany plan o kryptonimie Długi Skok, który zakładał przedostanie się grupy komandosów miejskimi kanałami do siedziby radzieckiego poselstwa w Teheranie również spalił na panewce. Rosjanie dysponowali rozbudowaną siecią agentów w niemieckich strukturach władzy. Po wojnie pojawiła się nawet hipoteza, że dla NKWD pracował zastępca führera Martin Bormann, ale nie została ona wystarczająco udokumentowana.
Kolejny zamach przemycenia pięciu ton trotylu w chwili trwania konferencji w Teheranie z udziałem prezydenta USA Franklina D. Roosevelta i premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla także okazał się fiaskiem. Podobnie próba przemycenia broni w dziennikarskiej kamerze podczas spotkania z prasą.
Najbardziej szalonym niemieckim pomysłem zabicia dyktatora była propozycja ministra spraw zagranicznych Rzeszy Joachima von Ribbentropa zwabienia Stalina na międzynarodową konferencję i zastrzelenie go ze specjalnie skonstruowanego pióra. Gadżet taki ów prominent posiadał i zapewniał, że można z niego oddać celny strzał z odległości 6-8 metrów. Hitler odniósł się do tej inicjatywy dość przychylnie, ale storpedował ją szef SD Walter Schellenberg, który dowiódł, że to nonsens. Był w końcu rok 1944 i nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał siadać do rozmów z nazistami.
Kolejna operacja, zaplanowana na wrzesień 1944 roku, opatrzona była kryptonimem Zeppelin (choć znana także jako Szach czerwonemu królowi). Wykonawcą zamachu miał być przedwojenny aferzysta Piotr Szyło i jego żona Sonia. Od razu jednak pojawiają się wątpliwości co do tożsamości niedoszłego zamachowca. Posługiwał się on bowiem pseudonimami Tawrin i Politkow i pod tym ostatnim był znany jako major Armii Czerwonej, który w niewoli w 1943 roku przeszedł na stronę Niemców. Ponoć pomógł mu w tym były komisarz polityczny Gieorgij Żylenkow, jeden z twórców ROA (Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej). Szyło miał w 1944 roku ukończyć specjalny kurs wywiadowczy Abwehry i wcielić się w majora Koriolenkę z organizacji kontrwywiadowczej Smiersz (Śmierć szpiegom).
W sierpniu 1944 roku małżeństwo Szyłów zostało przerzucone do Rygi. Tu Szyło zamówił płaszcz ze specjalnie poszerzonym prawym rękawem, w którym miała się zmieścić zminiaturyzowana wersja bezodrzutowego działka przeciwpancernego Panzerknacker. Dziwne zlecenie zaintrygowało krawca, który był agentem NKWD i szybko poinformował o nim centralę. We wrześniu tegoż roku zamachowcy zostali przerzuceni do Rosji za linią frontu. Na radzieckim motorze M-72, z radzieckim paliwem udali się w kierunku Moskwy, w której mieli ostrzelać limuzynę Stalina 30- milimetrowymi pociskami, zdolnymi z kilkudziesięciu metrów przebić 45- milimetrowy pancerz. Pech chciał, że koło Smoleńska zatrzymał ich patrol. Choć dokumenty mieli doskonale podrobione, zaniepokojenie strażników wzbudziły ich suche ubrania i brak błota na maszynie, a przecież Koriolenko mówił, iż jechał od dwóch godzin. A w tej okolicy była ulewa. Oboje zostali przewiezieni do pobliskiej komendantury celem podstemplowania delegacji i tam zatrzymani. Według innej wersji, Szyło został rozpoznany podczas konfrontacji ze swym dawnym dowódcą. Interesujący jest fakt, że oboje zostali przewerbowani i przesyłali Niemcom fałszywe informacje. Dopiero w 1952 po krótkim procesie straceni.
Chruszczow
Kolejny I sekretarz KC KPZR nie był celem zamachów terrorystycznych w swoim kraju. Wprawdzie bezkrwawy przewrót na posiedzeniu Biura Politycznego tej partii w 1964 roku pozbawił go władzy, ale próby pozbawienia życia radzieckiego dyktatora podczas jego oficjalnej wizyty w PRL w 1959 roku podjął się Polak, Stanisław Jaros. Z zawodu elektryk, niechętny przemianom w powojennej Polsce, skonstruował bombę zdalnie detonowaną, którą umieścił na trasie rządowej kolumny. W limuzynie, która miała wieść Chruszczowa znajdował się I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka oraz I sekretarz KW w Katowicach Edward Gierek. Pech chciał, że ładunek został odpalony w niewłaściwym momencie i nikt z nich nie ucierpiał. Zamachowca jednak, pomimo powołania specjalnej grupy śledczej, nie udało się ująć. Został schwytany dwa lata później, podczas próby kolejnego zamachu bombowego, tym razem na Gomułkę i Gierka. W 1963 został powieszony, gdyż Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski.
Breżniew
O dużym szczęściu mógł mówić I sekretarz, a od 1966 sekretarz generalny KPZR Leonid Breżniew. 22 stycznia 1969 roku, gdy miliony Rosjan oglądały transmisję z powitania przez najwyższe władze ZSRR grupy kosmonautów - bohaterów: Giorgija Bieriegowoja (dowódca statku Sojuz 3), Władimira Szatałowa, Alieksieja Jelisiejewa i Jewgienija Chrunowa (załoga Sojuza 4) oraz Borisa Wołynowa (Sojuz 5), przy Bramie Borowickiej wiodącej na Kreml padły strzały. Strzelcem okazał się dezerter z jednostki wojskowej w mieście Łomonosow koło Leningradu, podporucznik Wiktor Iwanowicz Iljin, rocznik 1948, kawaler, absolwent technikum topograficznego.
Według opinii przełożonych, był żołnierzem słabo zdyscyplinowanym, negującym ówczesne zmiany polityczne, a nawet poddającym w wątpliwość podstawy ustrojowe państwa. A jednak przeszedł pomyślnie testy dopuszczające do tajnej służby i dziwnym zrządzeniem losu trafił do wspomnianej jednostki lotniczej dowodzonej przez podpułkownika Iwana Maszkowa.
W przeddzień zamachu młody oficer wykradł z sejfu dwa pistolety typu Makarow i bez powiadamiania przełożonych poleciał do Moskwy. Nikt nie podejrzewał, że będzie próbował zastrzelić Breżniewa. Raczej przypuszczano, że będzie usiłował popełnić samobójstwo, gdyż po jednostce krążyły plotki o jego zawiedzionej miłości. W Moskwie Iljin odwiedził swego kolegę, który kiedyś pracował w milicji i w nocy skradł jego mundur. Dzięki temu bez trudu pojawił się na trasie rządowej kawalkady i zajął dogodną pozycję.
Zgodnie z logiką, sekretarz generalny powinien znajdować się w drugim samochodzie i w tym kierunku zamachowiec oddał szesnaście strzałów. W aucie nie było jednak Breżniewa, a … kosmonauci. Żaden z nich nie ucierpiał, ale szyba od strony kierowcy się rozprysła, a on sam zginął. Iljin natychmiast został ujęty.
W toku śledztwa utrzymywał, że po zabiciu genseka zamierzał utworzyć niekomunistyczną partię i przejąć władzę w Rosji. W zdumienie wprawił śledczych fakt, że poleciał do Moskwy samolotem. Wprawdzie ówczesne lotniska radzieckie nie były wyposażone w czułe wykrywacze metalu, ale sam fakt pojawienia się wojskowego w mundurze bez pisemnego rozkazu powinien wzbudzić podejrzenia personelu. Iljin obarczył także współodpowiedzialnością dwóch swoich kolegów podporuczników: A. Stiepanowa i A. Wisilewa, którym ponoć zwierzył się ze swych planów, przytaczając jako przykład sukces przewrotów w krajach afrykańskich, w których niscy rangą wojskowi niejednokrotnie przejmowali władzę. Obu skazano na pięć lat kolonii karnej.
Sprawa była na tyle kuriozalna, że po dwuletnim dochodzeniu zamachowiec został umieszczony w klinice psychiatrycznej w Kazaniu. Tu przebywał osiemnaście lat. Dzięki temu przeżył nie tylko Breżniewa, który zmarł w 1982, ale i upadek Związku Radzieckiego.
Pomimo zdiagnozowanej schizofrenii, w 1988 został przeniesiony do renomowanej kliniki psychiatrycznej w Leningradzie, a dwa lata później Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRR zezwoliło mu… na powrót do domu. Rzecz bez precedensu.
Wprawdzie nie miał meldunku i dowodu osobistego, ale nadal figurował w ewidencji macierzystej jednostki i miał prawo do … zaległego żołdu z tytułu zwolnienia lekarskiego. Pieniędzy wprawdzie nie odzyskał, ale dzięki staraniom bliskich i radnych Sankt Petersburga otrzymał jednopokojowe mieszkanie i niewielką rentę.
Historia Rosji obfituje w wiele krwawych i mrocznych wydarzeń. Przywódcy tego kraju zawsze należeli i należą do najlepiej chronionych osób na świecie, ale mają świadomość, że w dobie tak rozwiniętej techniki nigdy nie będą czuli się do końca bezpieczni.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 436
W jaki sposób najlepiej przedstawiać historię wojskowości, rozmawiać o niej i próbować wyjaśniać? Czym jest wojna?
Jednym z głównych problemów podczas takich rozważań jest sposób, w jaki z powrotem przywołuje się dawnych myślicieli, często powtarzając stare tezy i omawiane wcześniej dylematy. W debacie o wojnie lądowej dominują Sun Tzu, Clausewitz, Jomini i Fuller, konflikty na morzu to zaś domena Mahana i Corbetta. Co więcej, typowa debata na ten temat, zarówno akademicka, jak i popularyzatorska skupia się na wielkich dowódcach, kluczowych wojnach i bitwach, które rzekomo miały decydujące znaczenie.
Clausewitz i Jomini zyskali uznanie jako komentatorzy sztuki wojennej doby Wielkiej Rewolucji Francuskiej i wojen napoleońskich, Fuller i Liddell Hart skupili się na I wojnie światowej i szukali sposobu na uniknięcie kolejnego, tak kosztownego impasu na froncie, Mahan i Corbett studiowali zaś dzieje morskiej potęgi Wielkiej Brytanii w latach 1689–1815, a przede wszystkim jej konflikty z Francją.
Do listy można dopisać kolejne nazwiska, w tym Michaiła Frunze i Mao Zedonga traktujących o wojnach rewolucyjnych w XX wieku oraz Charlesa Calwella i (reprezentującego inne poglądy) Davida Galulę studiujących działania przeciwpartyzanckie. Włączenie do panteonu postaci Sun Tzu i Mao Zedonga stanowi odpowiedź na rosnące znaczenie Chin jako potęgi wojskowej. Podobnego zainteresowania nie wzbudziły przy tym Indie, które wysuwają się na pierwsze miejsce pod względem liczby ludności. Także wojna powietrzna zrodziła swoich propagatorów oraz analityków (wchodzących często w ostre spory), szczególnie w osobach Giulia Duheta i Williama Mitchella.
Zarówno treść, jak i zakres oraz wydźwięk tradycyjnych prac teoretycznych rodzą jednak szereg problemów.
Po pierwsze, teorie myślicieli wojskowych zwykły górować nad ideami, a tym bardziej praktycznymi działaniami faktycznych uczestników walk. Większość z nich nie pozostawiła po sobie teoretycznych prac lub nie nadała im usystematyzowanej formy, lecz prawdziwy problem polega na tym, że teoretycy wojskowości opowiadają o… innych teoretykach wojskowości. Niekoniecznie interesuje ich zbliżenie do decydentów, poznanie ich pobudek i wolą raczej rozwodzić się nad swoimi spostrzeżeniami i wtłaczać innych w przyszykowane ramy koncepcyjne, a następnie przesadnie podkreślać ich znaczenie. I tak, Basil Liddell Hart, który z ochotą pozował na wzgardzonego proroka we własnej ojczyźnie, Wielkiej Brytanii, jednak przyczynił się do rozwoju koncepcji blitzkriegu, a także działań Izraela podczas wojny sześciodniowej w 1967 roku. Pozwoliło mu to znacznie wyolbrzymić swoje znaczenie.
Po drugie, autorzy dzieł teoretycznych znacznie większą wagę przykładają do wojen między państwami niż konfliktów wewnętrznych. Zdaje się, że wojny domowe biorą na tapet jedynie wówczas, gdy obie strony dysponują formalną lub na wpół formalną, strukturą organizacyjną armii, jak choćby podczas wojny w Anglii (1642–1648) i w Stanach Zjednoczonych (1851–1865).
Po trzecie, oś dyskusji wyznaczają najczęściej bitwy, nie zaś potyczki czy „małe wojny” (lub blokady morskie), mimo iż są równie powszechne i podobnie istotne. Ich znaczenie jeszcze wzrosło od czasów II wojny światowej, a w ich dostrzeżeniu nie pomaga podejście oparte na filozofii „decydującej bitwy”. Może się ono sprawdzić, gdy liczba jednostek jest niewielka, jak okrętów wojennych czy współcześnie samolotów, a utrata każdej z nich ma istotny wpływ na przebieg walk.
I po czwarte, znaczna część świata w klasycznych opracowaniach jest sprowadzana do „prymitywnego” obrazu, w którym przeważa wizerunek prostego i surowego wojownika, widoczny zwłaszcza w odniesieniu do ludów stepowych i państw Afryki.
Autorzy prac teoretycznych zwykli prezentować je jako niezbyt rozwinięte (i zróżnicowane) w porównaniu z państwami o „ugruntowanej” strukturze, szczególnie jeśli gospodarka tych drugich opierała się na dobrze rozwiniętym rolnictwie i przemyśle i przynależały do Zachodu (Europa i Ameryka Północna) lub Azji Wschodniej. Tworzy to mapę punktów ciężkości, wspartą przekonaniem, że „rozwinięte społeczeństwa” są z miejsca najskuteczniejsze w swoich działaniach. Równocześnie to z nich
wyrastają skrojone na „nowoczesną” modłę armie i prace teoretyków wojskowości. Tym sposobem społeczeństwa „niedorozwinięte” zyskują znaczenie jedynie wówczas, gdy kopiują elementy najskuteczniejszej praktyki, czyli zachodniej, lub tworzą coś na jej wzór.
Wyrażona w taki sposób postawa klasycznych autorów rodzi liczne problemy. Często pomniejsza się znaczenie skuteczności armii Hunów w V wieku, Mongołów w XIII, Timura Chromego w XIV i Mandżurów w XVII wieku, czyli zdominowanych przez kawalerię pozaeuropejskich sił, lub z góry skazuje się na porażkę w dłuższej perspektywie, choć zgodnie z taką optyką każda siła wojskowa kiedyś musi stracić znaczenie. Podejście to wynika z kolei z wagi, jaką przywiązuje się do zachodnich formacji piechoty. Widać to jeszcze wyraźniej, gdy uwypukla się rolę powiązań wojska z przemysłem, tworzących „kompleks”, czyli zaczyn dla produkcji zaawansowanego uzbrojenia wykorzystywanego w nowoczesnych konfl iktach, terminy zaś „przemysłowy”, „zaawansowany” i „nowoczesny” odnoszą się do konkretnych zjawisk.
Opierające się na gospodarce rolnej bez większego udziału przemysłu społeczeństwa stepowe nie rozwijały takich systemów. Tym samym mogą sprawiać wrażenie przestarzałych. I to nawet w sytuacji, gdy ich zacofanie stawało się widoczne dopiero w XIX wieku. Różnica w rozwoju jest bowiem zarówno przyczyną, jak i skutkiem epoki imperializmu tamtego stulecia, choć trudno mówić o czymś takim jak wiek imperializmu. W dyskusji nad społeczeństwami stepowymi pobrzmiewa teleologiczna nuta (wiemy, dokąd wszystko zmierza, a ten kierunek jest właściwy i nieunikniony), podobnie jak w całej historii wojskowości. Ramy tej teleologicznej wykładni wyznaczają coraz skuteczniejsze rozwiązania technologiczne i organizacyjne.
Jednak zbudowana na teleologii narracja, czerpiąca z teorii modernizacji i posługująca się często dyskursem o rewolucjach wojskowych jako narzędziach tłumaczenia zmian, nie wytrzymuje starcia z rzeczywistością lat 20. XXI wieku. Współcześnie meksykańskie kartele przestępcze mają pod bronią więcej ludzi niż niejedna europejska armia.
Kultura jest kluczowym konceptem w badaniu dziejów wojskowości, ponieważ to właśnie spojrzenie na odmienne sposoby postrzegania i doświadczania konfliktów umożliwia wyjście poza rzekomo uniwersalne założenia dotyczące ich natury. Co więcej, takie podejście jest konieczne podczas walki pośród − lub przeciwko – społecznościom odmiennym niż własne, aby właściwie ocenić rolę, jaką odgrywają siła i rozumienie sukcesu. Niedocenienie tych czynników było wyraźnie widoczne w problemach, z którymi borykały się Stany Zjednoczone podczas konfliktów toczonych w Iraku i Afganistanie.
Większość współczesnych obserwatorów z Zachodu prawie w ogóle nie włącza do rozważań kwestii religijnych ani ich roli w kształtowaniu postaw społeczeństwa wobec zwycięstwa i klęski, cierpienia i śmierci, a co za tym idzie, gotowości do pogodzenia się ze stratami. Jak wielokrotnie dowiodły ostatnie dekady walk w świecie islamu, budowane w oparciu o taktyczne, operacyjne i strategiczne kalkulacje koncepcje osiągnięcia zwycięstwa, czyli praktyczne działania, mogą łatwo zostać zaburzone przez czynnik religijny, czego liczne przykłady znajdziemy w najstarszych relacjach o wojnach.
Pominięcie wpływu religii to problem związany z jedną z najbardziej intrygujących teorii tłumaczących dzieje wojskowości, którą w XVIII wieku rozwijali tacy autorzy, jak Edward Gibbon, William Robertson czy Adam Smith. W ich opinii historia to przechodzenie z jednego etapu do kolejnego w procesie rozwoju społeczno-gospodarczego, poczynając od społeczeństw łowców i zbieraczy, do społeczności pasterskich, rolniczych, a następnie do zurbanizowanych systemów, cechujących się odmiennymi instytucjami zarówno politycznymi, jak i wojskowymi. Włączając w nią dzisiejsze społeczeństwa, teoria zakłada, że występują różnice między środowiskami naturalnymi i kulturowymi na całym świecie, choć nie czyni już podobnego rozróżnienia na kierujące nimi prądy ideologiczne.
Bez względu na to, czy zagłębiamy się w teorie Clausewitza, czy Gibbona tworzącego pół wieku wcześniej, mamy do czynienia z ideami rozciągniętymi w perspektywie longue durée (długiego trwania), z próbą uchwycenia esencji wojny. Mimo to większość rozważań teoretycznych odbywa się w bardzo ograniczonej skali czasowej. Polegają one na analizie nieodległych dla autora konfliktów w celu odkrycia, jakimi możliwościami dysponują potencjalni przeciwnicy. Niemcy na przykład skłoniły się ku inwazji na Związek Radziecki w 1941 roku po przyjrzeniu się błędom, jakie popełniła Armia Czerwona w wojnie zimowej. Jednak dowodząc tego, że teoria i analiza mogą prowadzić nas ku uprzednio pożądanym wnioskom, zignorowały kluczowy etap, w którym po początkowych bolesnych klęskach ZSRR odniósł ostatecznie zwycięstwo.
Takie analizy wojskowe często nie wykraczają poza strefę komfortu i mają skłonność do potwierdzenia instytucjonalnych, narodowych i społecznych uprzedzeń. Skupiając się zatem na aktualnych problemach i nadchodzącym konflikcie, analitycy z United States Army Corps (Korpusu Lotniczego Armii Stanów Zjednoczonych) winili za porażkę niemieckiego Luftwaffe w walkach o Wielką Brytanię w 1940 roku brak strategicznych bombowców, nie zaś ogólne słabości sił powietrznych III Rzeszy lub znaczenie brytyjskich zintegrowanych systemów obrony powietrznej. Dało to zielone światło do inwestowania w bombowce strategiczne.
W lipcu 1941 roku Air War Plans Division 1 (Dział Planowania Wojny w Powietrzu 1) przedstawił szczegółowy plan pokonania Niemiec siłami powietrznymi. Stany Zjednoczone mierzyły się w tym wypadku z przeciwnikiem, który we właściwy sposób nakierował je zarówno na rozwój swojej doktryny, jak i kluczowe wsparcie przy jej wdrażaniu.
Istnieje tendencja do postrzegania błędów w analizie i uprzedzeń kierujących instytucjami państwa jako rzeczy z przeszłości, ale równie dobrze dziś możemy się zmagać z takimi problemami, na przykład przy zakupach uzbrojenia czy kształtowaniu „doktryn” odzwierciedlających idee. Co więcej, polemiczne i nastręczające problemów publikacje strategicznych przeglądów podkreślają znaczenie wyborów w wykonywaniu zadań, wyznaczaniu priorytetów, zakupach sprzętu i formułowaniu doktryn.
Wszystko to ma następnie wpływ nie tylko na kierunek kolejnych posunięć, lecz także na cały kontekst, w ramach którego wybory te są przedstawiane, rozważane i wdrażane. Innymi słowy, „przygotowywanie się na minioną wojnę” to długi proces, który z jednej strony wyrasta z nieprawidłowego czytania przeszłości, a z drugiej przypomina o konieczności jej studiowania. Ostatecznym krokiem w rozważaniach jest ujmowanie wojny jako całości w ramy teorii.
Teoria wojskowości jest intensywnie rozwijana dzięki kulturze popularnej, gdzie duży nacisk kładzie się na heroizm jednostek, zbiorową odwagę, a także jedność społeczności cementującą gotowość do walki. Cechy te odgrywały ogromną rolę w najstarszych dziełach literackich i do dzisiaj silnie rezonują we współczesnych utworach, grach komputerowych i innych mediach. W tym przypadku teoria mówi jednak o triumfie charakteru, choć jeśli przybrać narrację w płaszcz prowidencjalizmu i fatalizmu, także klęska może stać się heroiczna, jak choćby ta zadana przez Persów Spartianom pod Termopilami w 480 roku p.n.e., czy zadaną przez Meksyk Teksańczykom w bitwie o Alamo w 1836 roku. Wówczas to właśnie klęska jest wyrazem niezłomnej woli.
Ten sposób objaśniania wojny budzi największe zainteresowanie, na co wpływ między innymi miała rosnąca, szczególnie od lat 70. XX wieku, popularność rozważań o „obliczu bitwy”, w której na pierwszy plan wysuwały się historie pojedynczych jej uczestników i gromadzenie relacji naocznych świadków. To podejście mniej uwagi poświęca istotnym elementom rozgrywającym się w tle, czyli strategii, logistyce i komunikacji, a skupia się na wymiarze taktycznym i sile woli człowieka. Związek tych czynników jest ukazywany choćby w postaci jedności oddziałów.
Współczesne społeczeństwa szczególnie żywo reagują na przekaz wizualny i gotowe „lekcje”. Można w nich zawrzeć opowieści o heroicznych czynach, lecz także zademonstrować możliwości poszczególnych rodzajów uzbrojenia, przy czym nietrudno tutaj o materiał graficzny. Historia to szczególny nośnik przesłania, które w tym wypadku niekoniecznie musi przybrać formę pisemną, bo może mu ona odebrać czytelność i niejako sugerować, że nie każdy jest zdolny je przyswoić. Co więcej, dzięki mediom wizualnym przekaz łatwiej dociera do mieszkańców większości rejonów świata. Przekaz wizualny pozwala na ekspresję teoretycznych rozważań z zakresu historii wojskowości w sposób niebezpośredni, a media, w których one rozbrzmiewają, stanowią współczesny odpowiednik mówionych poematów, tak ważnych w przeszłości. I znów zarysowują się tu związki, a przynajmniej echa podobieństw rezonujące przez wieki.
Jeremy Black
Jest to fragment książki Jeremy’ego Blacka Wojna. Krótka historia, wydanej przez Wydawnictwo RM, której recenzję zamieszczamy w tym numerze.