Historia el.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3082
Z chwilą podpisania kapitulacji w dniu 28 września 1939 roku przez generałów Johannesa Blaskowitza i Tadeusza Kutrzebę rozpoczął się nowy okres w życiu stolicy Polski.
We wcześniejszych rozmowach kapitulacyjnych uczestniczył także Prezydent Komisaryczny Warszawy Stefan Starzyński i wydawało się, że będzie sprawował nadal swoją funkcję, o ile Niemcy zgodzą się na jakąkolwiek formę polskiego samorządu.
27 października 1939 dotychczasowy prezydent został jednak aresztowany i jego miejsce jako Komisaryczny Burmistrz Warszawy, wyznaczony przez okupanta, zajął jego dotychczasowy zastępca Julian Kulski.
Ustrój Warszawy
W tym miejscu należy przypomnieć, że już przed wojną w całym kraju panował dualizm samorządowy. Rząd reprezentował Komisariat Rządu dla miasta stołecznego Warszawy oraz cztery starostwa grodzkie. Instytucje te były odpowiedzialne za sprawy porządku publicznego, bezpieczeństwa, mobilizację czy tzw. administrację ogólną. Obejmowała ona nadawanie obywatelstwa, wydawanie paszportów, zezwoleń na broń, kontrolę publikacji i widowisk, a więc cenzurę, a także rejestrację rozmaitych związków i stowarzyszeń twórczych i naukowych oraz nadzór nad ich ewentualną likwidacją, jak miało to miejsce w przypadku lóż masońskich zlikwidowanych dekretem prezydenta Ignacego Mościckiego w 1938 roku. Z tego powodu Komisariatowi podlegała Policja Państwowa.
Komisarz Rządu, którym w chwili wybuchu wojny był Włodzimierz Jaroszewicz, podlegał bezpośrednio ministrowi spraw wewnętrznych. Godność tę piastował akurat ówczesny premier Felicjan Sławoj- Składkowski.
Zarząd Miejski był natomiast wyłoniony przez Radę Miejską pochodzącą z wyborów powszechnych i przed nią jedynie ponosił odpowiedzialność za swoje decyzje. Podlegał jednak nadzorowi MSW, co niejako dawało władzy centralnej pewną przewagę nad samorządem, choć nie ingerowała ona w budżet czy sprawy gospodarcze.
Pieczy Zarządu z kolei podlegała ewidencja ludności, w tym rejestracja poborowych (choć sam pobór był przeprowadzany przez Wojskowe Komendy Uzupełnień), nadzór budowlany, służba zdrowia wraz ze szpitalami publicznymi, które w Warszawie posiadały 5 tysięcy łóżek, transport publiczny (spółki Autobusy i Tramwaje Miejskie), teatry i inne instytucje kulturalne, szkolnictwo, Straż Ogniowa, Muzeum Narodowe, Biblioteka Publiczna przy ul. Koszykowej, Zakład Oczyszczania Miasta, Rzeźnia Miejska, Zakłady Opałowe, gazownia i elektrownia miejska, Dom Składowy, w którym gromadzono zapasy żywności oraz Ogród Zoologiczny. Zarządowi podlegały wydziały odpowiedzialne za poszczególne segmenty gospodarcze miasta oraz miejskie spółki.
W chwili ustanowienia Generalnego Gubernatorstwa administracja rządowa uległa likwidacji, a jej urzędników zastąpili niemieccy nominaci. Zresztą większość administracji rządowej, w tym komisarz Jaroszewicz opuściła Warszawę wraz z najwyższymi władzami państwa 6 września 1939 roku.
Niemcy utrzymali dualistyczny system zarządzania stolicą. Na czele Warszawy oficjalnie stał prezydent (Stadtpräsident). Tę funkcję sprawowali kolejno Helmut Otto, Oskar Dengel i Ludwig Leist, który od października 1941 roku nosił tytuł starosty miejskiego. Ten ostatni uchodził za dość przyzwoitego człowieka, który przedkładał wygodne życie i spokój ponad gorliwość w wykonywaniu poleceń Berlina. I pewnie dlatego, po wojnie, w procesie, w którym gubernatora dystryktu warszawskiego Ludwiga Fischera skazano na śmierć, otrzymał zaledwie ośmioletni wyrok.
Obok cywilnego aparatu nadzoru nad polskim samorządem w mieście działały władze wojskowe i policyjne. Komendantem Miasta Warszawy był generał Friedrich von Cochenhausen, zaś wyższymi dowódcami SS i policji byli m.in. Ludwig Hahn, Jürgen Stropp, Franz Kutschera i Paul Otto Geibel. Byli dobrze wykształceni, ale zarazem niezwykle okrutni. To na nich spoczęła odpowiedzialność za masowe egzekucje i przetrzymywanie zakładników, często mordowanych w ramach akcji odwetowych. Mieli ponadto wpływ na decyzje zarówno niemieckiej jak i polskiej administracji cywilnej, nadzorowali pracę policji granatowej oraz żydowskiej służby porządkowej w getcie.
Na żądanie niemieckiej policji usuwano polskich urzędników, a często Gestapo (Tajna Policja Państwowa) zsyłało ich do obozów koncentracyjnych. Taki los spotkał m.in. zastępcę Kulskiego Henryka Pawłowicza, dyrektora Wydziału Personalnego Bolesława Strześniewskiego czy mecenasa Mieczysława Orlańskiego, radcę prawnego samorządu, a przed wojną prezesa Zrzeszenia Pracowników Samorządowych RP.
Trudna współpraca
Zarząd Miasta Warszawy od samego początku okupacji znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Z jednej strony podlegał najeźdźcy i nawet odmowa podjęcia urzędniczych obowiązków mogła skutkować wywózką do obozu lub nawet karą śmierci. Z drugiej strony warszawscy samorządowcy rozumieli konieczność realizacji polityki Rządu RP na Uchodźstwie w takim zakresie jaki był tylko możliwy.
Niemcy bacznie przyglądali się polityce kadrowej samorządu, a także brutalnie ingerowali w finanse i gospodarkę miasta, co było konsekwencją zmiennej sytuacji na froncie. Bez zatwierdzenia budżetu przez niemieckiego szefa finansów (Stadthauptmanna) ani jedna złotówka nie mogła być wydana na jakikolwiek cel.
Najlepiej układała się współpraca z Karlem Laschtoviczką, Niemcem który przez wiele lat przed wojną mieszkał w Warszawie, doskonale mówił po polsku i był jednym z dyrektorów Banku Dyskontowego. Wprawdzie władze sanacyjne zafundowały mu krótki pobyt w Berezie Kartuskiej, jednak nie odgrywał się z tego powodu na Polakach.
Inni „nadzorcy polityki monetarnej” samorządu nie byli tak przychylni, ale jako ekonomiści pilnowali dyscypliny finansowej, gdyż i oni mogli popaść w niełaską i znaleźć się na froncie wschodnim za braki w kasie czy bałagan w dokumentacji. Doświadczył tego inżynier Suppinger, radca do spraw budowlanych w siedzibie Stadtpräsidenta, który dopuścił do zniknięcia teczki z dokumentacją ważnych robót fortyfikacyjnych wraz …z zaufaną sekretarką.
Sytuację finansową komplikowała wymiana pieniędzy zainicjowana w 1940 roku. W kwietniu tegoż roku władze okupacyjne powołały do życia Bank Emisyjny pod kierownictwem Emila Młynarskiego, który rozpoczął emisję nowych banknotów. Ponadto zmianie uległy priorytety budżetowe. Przed wojną koncentrowano się na inwestycjach, teraz do głównych zadań należała odbudowa, utrzymanie służby zdrowia, okrojonego do szkół powszechnych i zawodowych szkolnictwa i infrastruktury - wodociągów, kanalizacji (choć znaczna część miasta korzystała z szamb) oraz sieci elektrycznej i gazowej.
Wcześniej okupant zgodził się na funkcjonowanie przedwojennej waluty polskiej, choć nakazał konfiskatę najwyższych nominałów. Teraz drukowano banknoty o znacznie niższej sile nabywczej, tak więc automatycznie obniżeniu uległy wszystkie pensje. Ponadto funkcjonowała marka niemiecka, a w powszechnym, choć nielegalnym obrocie były twarde (złote monety) i miękkie (banknoty dolarowe, rzadziej funtowe i innych walut).
Wiele artykułów spożywczych i gospodarczych objęto reglamentacją. System kartkowy sprzyjał zatem spekulacji, którą trudniła się znaczna część społeczeństwa. Wprawdzie dopuszczono bazarowy handel warzywami czy owocami, ale za nielegalny ubój i sprzedaż mięsa przewidziane były surowe kary. W miarę napływu towarów na takie bazary jak Kercelak czy bazar Różyckiego oraz bujnego rozkwitu pokątnego handlu władze niemieckie usiłowały odgórnie uregulować „wolny rynek”. Usiłowały wprowadzić koncesje, które miałyby obejmować posiadaczy budek i stoisk. Na nic się zdały represje, obławy i rewizje. Handel kwitł w najlepsze, a na targowiskach można było nabyć deficytowe towary z niemieckich magazynów, a nawet broń i amunicję po cichu zbywane przez… niemieckich żołnierzy.
Przeciągające się działania wojenne stały się przyczyną masowej wywózki Polaków do Niemiec na przymusowe roboty. Początkowo okupant podjął akcję propagandową, zachęcającą ochotników do wyjazdu do Rzeszy, jednak jej nikły oddźwięk spowodował, że urzędy pracy (Arbeitsamt) wymusiły na władzach odpowiednie zarządzenia, pozwalające na „rekrutację” przymusowych robotników. Źródłem siły roboczej były imienne listy, łapanki, a nawet naloty w lokalach gastronomicznych. Warszawscy samorządowcy, zwłaszcza z Wydziału Ewidencji Ludności, usiłowali zmniejszyć skutki tak bestialsko prowadzonej akcji, ale wiele zależało od ich osobistych relacji z przedstawicielami okupanta.
Czasami pomagały dobre kontakty z Leistem, a czasem pozycja w oczach władz niemieckich. Wiele pomógł profesor metalurgii Jan Czochralski, który przed wojną studiował i pracował w Niemczech, posiadał paszport tego kraju, a w czasie okupacji traktowany był przez władze jak rodowity Niemiec.
Kłopot sprawiali również polscy samorządowcy, którzy podpisali volkslistę. Większość z nich zachowywała się z umiarem wobec polskich kolegów, ale zdarzały się niechlubne wyjątki, jak Otto Holfeier, przedwojenny naczelnik wydziału w Tramwajach Miejskich. Był dobrym znajomym byłego ministra komunikacji Alfonsa Kühna, który wziął go pod swoje skrzydła w warszawskiej elektrowni. Bardzo szybko dawny podwładny zajął jego miejsce…
Największe straty poniosła nauka i kultura. Niemcy nie byli zainteresowani kształceniem Polaków. Potrzebowali jednak fachowej siły roboczej toteż zezwolili na działalność szkół podstawowych i zawodowych, rzecz jasna z obowiązkową nauką języka niemieckiego. Programy nauczania były opracowywane przez Niemców, zaś polski samorząd miał jedynie zajmować się sprawami administracyjno- gospodarczymi. Nawet tak uszczuplone zadania niełatwo było wykonać. Brakowało pieniędzy na opał, renowacje budynków, a nawet pensje nauczycieli, których statut od początku okupacji był bardzo niepewny. Co więcej, zarządzenie dotyczyło szkół państwowych, tak więc wiele prywatnych ośrodków nauczania starało się o przejęcie przez gminę, aby ocalić swoje istnienie.
Ciekawym przykładem okupacyjnej „symbiozy” była szkoła handlowa Zielińskiego, która po upaństwowieniu pod czujnym okiem okupanta kontynuowała program przedwojennej Wyższej Szkoły Handlowej.
Oczywiście istniała Tajna Organizacja Nauczycielska (TON) kierowana przez Czesława Wycecha, która organizowała tajne komplety i podziemne wyższe uczelnie, ale nie mgła ona zrekompensować braku legalnej edukacji.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności „nadzorcą oświatowym” niemal przez cały okres wojenny był dawny nauczyciel, doskonale znający język polski i stosunki panujące w środowisku edukacyjnym dr Hans Fuhr. Nie był zbyt dociekliwy, jeśli chodzi o zgodność nauczania z niemieckim programem, dlatego w wielu budynkach szkolnych odbywały się „zajęcia pozalekcyjne” mające zgoła inne priorytety.
Niemcom nie udało się także do końca ograbić muzeów i bibliotek, gdyż znaczną część eksponatów i książek udało się zabezpieczyć dzięki ofiarności taki ludzi jak profesor Stanisław Lorenz, długoletni dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie.
Samorząd, a Polskie Państwo Podziemne
Od samego początku Zarząd Miejski starał się wypracować jakiś kompromis ze strukturami konspiracji.
W pierwszej kolejności należało tak „uporządkować” dane ewidencyjne ludności, aby w ręce niemieckie nie wpadły akta byłych oficerów, wyższych urzędników czy osób, które mogłyby zostać uznane za niebezpieczne dla Rzeszy jak członkowie Związku Zachodniego. Udało się więc, dzięki tytanicznej pracy magistra Romana Orłowskiego i jego zespołu, usunąć z kartoteki wielotysięczną grupę oficerów i oficerów rezerwy, a także zdekompletować dane personalne poborowych.
Osobiście zastępca burmistrza Pawłowicz z dyrektorem Wydziału Ewidencji Ludności Janem Delingowskim zainicjowali akcję fałszowania dowodów osobistych, wydawanych na oryginalnych blankietach, opatrzonych prawdziwymi pieczęciami, tyle że ze zmienionymi danymi personalnymi. Dzięki temu udało się ukryć niearyjskie pochodzenie wielu obywateli miasta, jak również utajnić personalia działaczy podziemia.
Wydział Personalny, odpowiedzialny za zatrudnianie w urzędach podległych samorządowi, spreparował mnóstwo legend i dokumentów tożsamości dla osób szczególnie narażonych na represje. Dzięki tym zabiegom przyszły Komendant Główny ZWZ-AK Stefan Rowecki podjął pracę jako statystyk o nazwisku Jan Sokołowski.
Obok niego zatrudnienie w rozmaitych urzędach i przybudówkach „ratusza” znaleźli całkowicie ideowo obcy sobie ludzie: Delegat Rządu na Kraj Jan Stanisław Jankowski, adwokat Stanisław Dubois, przyszły marszałek Marian Spychalski czy późniejszy prezydent Bolesław Bierut. Na szczęście ze strony niemieckiej nadzorował pracę wydziału Hans Tkotsch, człowiek dbający jedynie o porządek w papierach.
Co ciekawe, Spychalski już przed wojną jako architekt współpracował z prezydentem miasta Starzyńskim, a w 1937 roku otrzymał złoty medal za swoją koncepcję urbanistyczną na wystawie w Paryżu.
Wydział Ewidencji Ludności fałszował również personalia osób zagrożonych wysłaniem na roboty, a także wskazywał najbardziej zagorzałych polakożerców wśród personelu niemieckiego urzędu pracy. W ramach zniechęcenia ich do nadgorliwości w ramach Akcji Główka komórka likwidacyjna AK zlikwidowała szczególnie zajadłych urzędników Williego Luberta i Eugena Bollondino.
Zarząd Miasta utrzymywał także kontakty z więźniami za pośrednictwem polskiego personelu więziennego, lekarzy i pielęgniarek. Dzięki temu znał dokładnie personalia katów z Pawiaka czy Gęsiówki i przekazywał je odpowiedni komórkom AK, o ile jej wywiad sam nie dokonał wcześniej rozpoznania. Owocem tej współpracy była likwidacja najbardziej zawziętych funkcjonariuszy jak zastępcy komendanta Pawiaka Franza Bürkla czy zastępcy komendanta Gęsiówki Augusta Kretschmanna.
Julian Kulski zrezygnował ze swojej funkcji kilka dni po wybuchu powstania warszawskiego. Władzę w mieście przejął Delegat Rządu na miasto stołeczne Warszawę Marceli Porowski. Także na Pradze zajętej jesienią przez Armię Czerwoną zaczęły być tworzone nowe władze, a pierwszym powojennym prezydentem został wspomniany wcześniej Marian Spychalski.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1877
Jeżeli samurajom czegokolwiek brakuje, to tylko strachu.
Anonim
Nie sposób wyobrazić sobie historii Japonii bez samurajów. Samuraje czy cesarz? Alternatywa nie do pomyślenia. W ciągu siedmiuset lat sprawowania rządów samuraje odcisnęli na historii Japonii piętno, które nie poddaje się łatwej, jednoznacznej interpretacji.
Kim byli? Nieznającymi strachu wojownikami czy pozbawionymi skrupułów politykami, którzy siłą podporządkowali sobie cały naród i wprowadzili dyktaturę wojskową? A może poetami, filozofami i malarzami, maniakalnie przywiązanymi do ceremonii parzenia herbaty i zen, tak bardzo z nimi utożsamianego, że postrzeganego jako jeden z ich atrybutów?/…/
Odmalowuję ich życie prywatne i publiczne, uplecione z intryg, zdrad i żądzy władzy. Wstrząsały nimi ludzkie, zbyt ludzkie waśnie. Targały nimi takie same emocje jak zwykłymi śmiertelnikami? Tak, a nawet silniej. Na ich życiowe doświadczenia składały się fetyszyzacja miecza, bratobójstwa i seksualne perwersje, lecz również uduchowienie, estetyzm i... owszem, miłosierdzie.
Byli wojownikami i służącymi, zgodnie z etymologią słowa samuraj. Nawiązuje do tych ideałów Ghost Dog, bohater filmu Jarmuscha o tym samym tytule: najważniejsze jest oddanie panu, nawet jeśli w tym wypadku chodzi o bossa yakuzy, japońskiej mafii. Między kolejnymi zabójstwami pogrąża się w lekturze Hagakure, kodeksu mówiącego o pokonywaniu samego siebie i zasadach postępowania samuraja.
Świadectwo epoki
To właśnie ten film zainspirował mnie do napisania książki o samurajach. Chciałem zrozumieć Ghost Doga, ale i współczesny świat, bo nawet dziś na każdym kroku możemy znienacka natknąć się na samuraja. Jakby wojownicy z Kraju Kwitnącej Wiśni nigdy nie zniknęli, jakby wciąż z pasją dawali świadectwo epoce, która bezpowrotnie minęła. Podjąłem próbę cofnięcia się pamięcią do ich historii, ta zaś ściśle wiąże się z filozofią.
W oczach człowieka Zachodu – jakże często krótkowzrocznych – pełni sprzeczności samuraje stanowią ucieleśnienie japońskiej psyche. Surowi i szczodrzy, budzący podziw i wstręt – ukazują nam oblicze niejednoznaczne, lecz nie schizofreniczne.
Spójrzmy chociażby na Musashiego, najbardziej autentycznego reprezentanta legendarnego stanu. Na bakier z prawem, zżerany ambicją, lecz jednocześnie mądry i refleksyjny. Do dziś w Ameryce i w Europie jego Gorin-no Sho służy za podręcznik do kształcenia managerów i repertorium zasad sukcesu. Cóż, dla Musashiego tryumf oznaczał pognębienie przeciwnika.
Samuraje, lżeni lub podziwiani, zależnie od klimatu danej epoki. Samuraje przeciwko buddystom, lojalistom, poplecznikom cesarza, przeciwko ludziom Zachodu. Samuraje przeciwko wszystkim. Kurosawa umiejętnie odmalował ich ducha, skłonnego do rywalizacji, choć nie zawsze do walki. Siedmiu samurajów to szkic przedstawiający ich tymczasowy, efemeryczny sojusz z chłopami. W oddali majaczy widmo ligi Ikkō-ikki, wieloklasowej, antyrządowej formacji.
Lecz również w Sierpniowej rapsodii, testamencie ostatniego reżysera-samuraja, obserwujemy zawstydzającą konfrontację z Ameryką, która zresztą przesądziła o zniknięciu tej klasy społecznej. Samuraje nie zostali pokonani przez chrystianizację, przez cesarza ani buddyjskich mnichów-wojowników; umarli śmiercią naturalną, na anachronizm, w epoce, która już ich nie potrzebowała.
Lecz czy na pewno? A może to tylko złudzenie? W każdym razie gdy tożsamość samurajów zaczęła kruszeć, usunęli się ze sceny bez wielkich batalii. No, chyba że egzystencjalnych.
Z jednej strony kultura, z drugiej sztuki walki.
Oto dwoiste dziedzictwo samurajów, wojowników i artystów, naukowców i strategów. Japońscy wojownicy wielbili chińską literaturę, łapczywie pochłaniali klasyczne księgi oraz kroniki wojenne. Zawsze spoglądali na Sunziego z szacunkiem. W końcu to Sztuka wojenna pokazywała im, jak żyć. Człowiek kompletny nie lęka się sprzeczności, pielęgnuje różne umiejętności, dąży do perfekcji w każdej z nich. Upodabnia to samuraja do człowieka Renesansu. Lecz samuraj jest postacią konkretną, bynajmniej nie bezpłciową. Archeologiczna rekonstrukcja zniekształciłaby jego rysy.
Czymże byłaby wielkość bez sprzeczności?
A śmierć? Człowiek Zachodu uważa ją za kres istnienia ciała, stara się odpędzić ją za pomocą rozpaczliwych, acz nieskutecznych egzorcyzmów. Samuraj nosi ją na ramieniu, widzi ją wszędzie dokoła siebie od chwili otwarcia oczu o poranku. To nie metafora. Samuraj wie, że jego czas może dobiec końca w każdej chwili i z tą świadomością rzuca się w wir walki. Czy zwycięży? Być może. Zostanie pokonany? W takim wypadku znajdzie się wśród pozostałych bohaterów tysiącletniej sagi. Istnieje sztuka ponoszenia porażki, ukoronowanie samotnością. Seppuku, otwarcie brzucha, przywilej wybranych dusz.
Miłość, życie, śmierć, namiętności. Samuraje oferują nam każde z tych doznań w wymiarze odmiennym od zachodniego, w wymiarze, który z trudem przychodzi nam pojąć, jak ostatni przyczółek na Ziemi, za którym rozciąga się dominium nieznanego. Japończycy zdają nam się dziwni, ciekawi, nieprzewidywalni. To samo, dzięki ich wielorakiej naturze, dotyczy samurajów.
Aspekt egzotyki
Nie byli metaforą, ani nieistotnym bądź marginalnym zjawiskiem. Ich zdolność reagowania na życiowe niespodzianki świadczy o właściwej im sile. Samuraje, bohaterowie historii, ofiary historii. Pognębieni kryzysem tożsamości, wiecznie żądni władzy. Padali, lecz nie dali się ujarzmić. Uginali się, lecz nie pozwalali się pokonać. Tacy właśnie byli. Tylko tak możemy zrozumieć Minamota Yoshitsunego lub Takedę Shingena.
W odczytywaniu historii samurajów nie do przecenienia jest również aspekt egzotyki. Samuraje są nam dalecy, ale i bliscy, proponują wzorce życia bardziej autentycznego, wcale niekoniecznie brutalnego czy niemoralnego. Bez nich Japonia byłaby dziś zupełnie inna.
Samuraje wracają. Nie jako zombie, lecz żywa, inspirująca obecność. Podobnie jak Kurosawa, często odwoływał się do nich Mishima, najbardziej „zachodni” z japońskich pisarzy. Obaj artyści przywołują samurajów, lecz nigdy nie traktują instrumentalnie. Mishima, duchowy spadkobierca D’Annunzia, powołuje się na nich nie tylko w twórczości, lecz również w życiu. Mangi dostarczają jeszcze innego świadectwa obecności samurajów: powołują do życia postacie historyczne lub współczesne, które podążają śladem tych historycznych.
Niniejszy wstęp ukazuje zarys problematyki książki, stanowi swego rodzaju panoramę. Podstawowa lekcja udzielona przez samurajów dotyczy sfery psychiki, tego, co głębiej niż spowita welonem pozorów rzeczywistość, niż fizyczna walka. Mistrz wśród szermierzy, Yagyu Tanemori, ujmuje to w następujący sposób: sztuka wojenna nie polega na pokonaniu nieprzyjaciela, lecz samego siebie. Nic nie mogło silniej dotknąć duszy Musashiego.
A samuraje dzisiaj? To po prostu ludzie, którzy dążą do samorealizacji.
Leonardo V. Arena
Powyższy tekst jest wstępem do książki Leonarda V. Areny Samuraje, której recenzję zamieścimy w następnym numerze.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: lb
- Odsłon: 5510
W Instytucie Słowackim w Warszawie odbył się 25 kwietnia pokaz dokumentalnego filmu Igora Sivaka Bohom zabudnuté kúty o osławionym Józefie Kurasiu – ps. Ogień, którego postać wciąż budzi kontrowersje, zwłaszcza na Podhalu, północnej Orawie i Spiszu, gdzie „działał" ze swoim oddziałem w okresie wojennym i po wojnie.
Mimo dobrze udokumentowanych zbrodni popełnionych przez bandę Ognia (mordowali cywilów, chłopów polskich i słowackich, żydów, Rusinów), w 2006 r. Prezydent Lech Kaczyński uroczyście odsłonił w Zakopanem pomnik jego pamięci. Drugi taki – tym razem w kształcie krzyża (bo w Polsce nikt krzyża nie ruszy) i też objęty monitoringiem (sic!), ma powstać w Nowym Targu.
Reżyser filmu Bohom zabudnuté kúty (Zapomniane przez Boga kąty) wykorzystał w nim materiały archiwalne słowackiego UPN (Ustav Pamati Naroda - odpowiednika IPN, ale bez uprawnień politycznych, jakie posiada polski IPN) oraz dokumentację AK. Na dokumentację AK – jako najbardziej obiektywną - powołuje się też w swoich tekstach na łamach tygodnika Przegląd red. Leszek Konarski (obecny na spotkaniu).
W filmie nie ma komentarza – ani odautorskiego, ani jakiegokolwiek – są tylko zarejestrowane kamerą wypowiedzi ludzi – Słowaków i Polaków – którzy ocaleli z napadów bandy Ognia. Są to opowieści o zamordowanych bliskich, zagrożeniu swojego życia, strachu przed oddziałem Ognia, także o dobytek, który był przez tych „żołnierzy wyklętych" rabowany.
Film miał premierę 26 sierpnia 2010 w Instytucie Polskim w Bratysławie. Istnieje tylko w wersji słowackiej i angielskiej – nie ma chętnych do stworzenia polskiej ścieżki dźwiękowej, choć wydawałoby się, że powinien to zrobić IPN. Ten jednak – zapewne z powodów politycznych - nie jest tym zainteresowany (tak, jak nie zareagował na prośby Towarzystwa Słowaków w Polsce o przeprowadzeniem śledztwa w tej sprawie). Na pokazie zresztą nie było nikogo z tej instytucji (ze słowackiego UPN był dyrektor archiwum UPN, Lubomir Durina).
Po projekcji wywiązała się burzliwa dyskusja licznie zgromadzonych gości (w maleńkiej salce ledwie zmieściło się ok. 80 osób) z różnych pokoleń. Przeważali świadkowie tamtych czasów, dobrze znający – i cytujący – dokumenty historyczne i przekazy ustne ludzi z południa Polski oraz Słowacji, dotyczące bandy Ognia, które w prawicowej narracji w Polsce są przemilczane lub ignorowane. Nie zabrakło też emocjonalnych wypowiedzi osób o krańcowo różnych poglądach politycznych.
Film jednak nie jest polityczny, to tylko dokument – podkreślali twórcy. Obecny podczas dyskusji ambasador Słowacji Vasil Grivna z wielkim talentem dyplomatycznym studził emocje, przypominając, iż w każdym państwie i na każdym pograniczu – zwłaszcza w tej części świata – są sprawy kontrowersyjne, które powinni badać historycy, ale nie powinny one dzielić narodów. (lb)
Film dostępny na DVD ze strony -
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1490
Chociaż zdecydowana większość Amerykanów świętowała koniec wojny na Pacyfiku i zmuszenie Japończyków do kapitulacji dzięki nowej superbroni, byli też tacy, którzy od razu bili na alarm.[…]
Naukowcy, którzy jako pierwsi wszczęli alarm jeszcze przed Hiroszimą, teraz – po zrzuceniu bomby – kontynuowali walkę. W listopadzie 1945 roku prawie tysiąc pracowników obiektów w Los Alamos, Oak Ridge, Hanfordzie i Chicago utworzyło Federację Uczonych Atomistów (Federation of Atomic Scientists). „Z krótko obciętymi włosami, w muszkach i kołnierzykach z patką” lobbowali oni w Kongresie, sprzeciwiając się sprawowanej przez wojsko kontroli nad technologią jądrową. W 1946 roku utworzono Komisję do spraw Energii Atomowej, na której czele stanęli cywile.
W tym samym roku Leó Szilárd, który przewodził zbieraniu głosów pod petycją przed zniszczeniem Hiroszimy, dołączył do Alberta Einsteina i innych, tworząc Komitet Nadzwyczajny Uczonych Atomistów (Emergency Committee of Atomic Scientists). Misją komitetu było działanie na rzecz pokojowego wykorzystania energii atomowej. Jednak w obliczu nasilenia zimnej wojny między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim grupa ta wkrótce się rozwiązała.
Szilárd podjął kolejną próbę w latach 60. XX wieku, zakładając Radę na Rzecz Świata Nadającego się do Życia (Council for a Livable World). Cały czas ostrzegał przed niebezpieczeństwem wyścigu zbrojeń, ale rywalizacja jądrowa między Wschodem a Zachodem trwała.
Również Einstein żałował swojego udziału w stworzeniu bomby atomowej. Nie pracował osobiście nad przedsięwzięciem S-1, gdyż w 1940 roku nie wydano mu poświadczenia bezpieczeństwa ze względu na jego pacyfistyczne przekonania. Później mówił jednak o roli, jaką odegrał w zwróceniu uwagi Roosevelta na tę kwestię: „Gdybym wiedział, że Niemcom nie uda się wyprodukować bomby atomowej, nie ruszyłbym palcem”. W 1954 roku, zaledwie pięć miesięcy przed śmiercią, oświadczył: „W moim życiu popełniłem jeden wielki błąd, podpisując list do prezydenta Roosevelta zalecający budowę bomb atomowych”. Jak mówił, jego jedynym usprawiedliwieniem była obawa, że Niemcy prowadzą własny program jądrowy.
Amerykanie zadowoleni
Ale to wszystko – petycje naukowców, redakcyjne ostrzeżenia – nie miało znaczenia. Wojna dobiegła końca, a po blisko czterech latach zaciekłych zmagań i rozlewu krwi naród amerykański był za to wdzięczny.
Przeprowadzony w USA kilka dni po zniszczeniu Hiroszimy i Nagasaki sondaż Gallupa wykazał, że 85 procent respondentów popierało decyzję o zrzuceniu bomby atomowej. Po ataku na Pearl Harbor, a potem całych latach doniesień o okrucieństwach, jakich dopuszczało się japońskie wojsko, Amerykanie nie żywili dla wroga większego współczucia.
Sam George Gallup napisał we wrześniu 1945 roku: „Nawet jeżeli broń o tak niszczycielskiej mocy stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa rodzaju ludzkiego, w oczach opinii publicznej bomba atomowa przyspieszyła koniec wojny i wskazała drogę użytecznego wykorzystania energii jądrowej w przyszłości”.
Opinię Amerykanów kształtował jeszcze jeden element. Rząd przeprowadził zręczną kampanię public relations, ujawniając fakty o nowej broni. W niezliczonych komunikatach prasowych „podawano wybrane informacje na temat testu Trinity, procesów jądrowych, zakładów produkcyjnych, społeczności, ważnych osobistości oraz perspektyw wykorzystania energii jądrowej. W skoordynowany sposób informując opinię publiczną, opowiedziano zaskakująco szczegółowo dramatyczną historię programu atomowego”.
Amerykanom prawie nie wspominano jednak o potwornych skutkach eksplozji atomowych dla mieszkańców Hiroszimy i Nagasaki. Przemilczenie to nie było przypadkowe. Głównodowodzący sił okupacyjnych w Japonii generał MacArthur całkowicie utajnił wszelkie informacje o zniszczeniach spowodowanych zrzuconymi bombami.
Gdy trzydziestodwuosobowa japońska ekipa filmowa nakręciła materiał dokumentalny o totalnym zniszczeniu obydwu miast, został on skonfiskowany przez władze amerykańskie. Niektóre z pierwszych obrazów, jakie zobaczyli Amerykanie, nie były fotografiami, lecz rysunkami. Para Japończyków – Toshi i Iri Maruki – udała się do Hiroszimy krótko po wybuchu bomby w poszukiwaniu swoich krewnych. W 1950 roku opublikowali swoje rysunki w książce zatytułowanej Pika-don – „Błysk i huk”.
Ta zasłona milczenia nie była jednak w pełni szczelna. Australijski reporter Wilfred Burchett – pierwszy dziennikarz zagraniczny, który odwiedził Hiroszimę – wysłał swoją depeszę do Londynu alfabetem Morse’a, aby ominąć cenzurę. Jego artykuł ukazał się 5 września 1945 roku w „Daily Express” i został rozpowszechniony na całym świecie.
„Hiroszima – pisał Burchett – nie wygląda jak zbombardowane miasto. Wygląda tak, jakby przejechał po niej monstrualny walec parowy i doszczętnie ją zgniótł. Piszę o tych faktach tak beznamiętnie, jak tylko potrafię, w nadziei że staną się one ostrzeżeniem dla świata. W ciągu czterech lat wojny najstraszliwsze i najbardziej przerażające spustoszenie zobaczyłem właśnie na pierwszym poligonie doświadczalnym bomby atomowej. Na tym tle wzięta szturmem wyspa na Pacyfiku wydaje się rajem. Zniszczenia są o wiele gorsze, niż da się pokazać na zdjęciach”.[…]
Co zaś z człowiekiem, który podjął tę decyzję? Mimo upływu lat i zmian zachodzących w debacie politycznej Harry Truman nigdy nie zmienił zdania. Dwa miesiące po Hiroszimie – 25 października 1945 roku – prezydent po raz pierwszy rozmawiał z Robertem Oppenheimerem. Truman chciał wtedy zyskać poparcie fizyka dla ustawodawstwa, które dawałoby rządowi kontrolę nad energią atomową. Człowiek, który odegrał największą rolę w opracowaniu bomby, odczuwał już jednak straszliwe wątpliwości.
– Panie prezydencie – powiedział Oppenheimer – czuję, że mam krew na rękach. „Powiedziałem mu, że ta krew jest na moich rękach i żeby pozostawił te zmartwienia mnie” – relacjonował swoją odpowiedź zdenerwowany Truman. „Nigdy więcej nie chcę widzieć tego sukinsyna w moim biurze” – oświadczył później prezydent swojemu ostatniemu sekretarzowi stanu Deanowi Achesonowi.[…]
Trumana pytano o tę decyzję do końca życia, a on nieodmiennie jej bronił. W liście z 1948 roku do swojej siostry Mary pisał: „To był straszny wybór. Zrobiłem to jednak, aby uratować 250 tysięcy amerykańskich chłopców i w podobnych okolicznościach zrobiłbym to ponownie. Zakończyło to wojnę z Japonią”.[…]
Sława Oppenheimera
Podobnie jak wielu innych ludzi nauki J. Robert Oppenheimer uważał, że po Hiroszimie i Nagasaki broń oraz technologia jądrowa muszą znaleźć się pod ścisłą kontrolą międzynarodowej społeczności naukowej.
Z dnia na dzień stał się najsłynniejszym naukowcem na świecie. Jednak w miarę jak rosła jego sława, nasilała się też depresja. Z trudem słuchał doniesień o rozmiarach ludzkiego cierpienia w Japonii. Obawiał się, że w przyszłych konfliktach politycy i generałowie będą zbyt łatwo sięgać po broń atomową.
W związku z tym nie zamierzał już więcej budować bomb. Rząd planował kontynuować w Los Alamos program prac badawczo-rozwojowych w zakresie energii jądrowej, ale Oppie nie chciał mieć z tym nic wspólnego. W październiku 1945 roku zrezygnował ze stanowiska dyrektora naukowego programu. Podczas specjalnej uroczystości Oppenheimer wyraził swoje odczucia na temat broni jądrowej: „Jeśli bomby atomowe zostaną dodane do arsenałów toczącego wojnę świata lub do arsenałów krajów przygotowujących się do wojny, wówczas ludzkość przeklnie Los Alamos i Hiroszimę”.
Po wojnie Oppenheimer powrócił do dydaktyki, obejmując posadę w Instytucie Zaawansowanych Badań w Princeton – niezależnym ośrodku, gdzie badania teoretyczne prowadzili naukowcy po doktoracie. W Princeton pracował również Albert Einstein i inni luminarze nauki. Zaangażował się ponadto w działania na rzecz bezpiecznego wykorzystania energii atomowej. W 1947 roku został jednogłośnie wybrany na przewodniczącego ogólnego komitetu doradczego przy nowo utworzonej Komisji Energii Atomowej – cywilnej agencji nadzorującej atomistykę w USA.
Gdy jednak Związek Radziecki zdobył broń jądrową, w Ameryce nastała nowa mroczna era: kraj pogrążył się w strachu i podejrzliwości. Oppenheimer został wciągnięty w to bagno – nie fetowano go już jako ojca bomby atomowej, natomiast uznano za niebezpiecznego.
Amerykanie słuchali przez całe lata o „czerwonej zarazie” – groźbie opanowania przez komunistów Ameryki i całego świata. Poczucie bezpieczeństwa wynikające z faktu, że Stany Zjednoczone są jedynym krajem posiadającym arsenał nuklearny, prysło 29 sierpnia 1949 roku, gdy Sowieci zdetonowali swoją pierwszą broń atomową. Sowiecka bomba atomowa poskutkowała w USA ogromną presją, aby skonstruować jeszcze potężniejszą broń termojądrową, czyli bombę wodorową.
Sprzeciw Oppenheimera wobec bardziej zaawansowanej broni nuklearnej uznano w niektórych kręgach za równoznaczny ze zdradą. W 1954 roku Komisja Energii Atomowej przeprowadziła publiczne przesłuchanie w sprawie jego poświadczenia bezpieczeństwa. Wypomniano mu wtedy ciągoty komunistyczne z młodości. Oppenheimer zaprzeczył wszelkim powiązaniom z Partią Komunistyczną, ale przyznał, że na przełomie lat 30. i 40. XX wieku wśród jego znajomych byli komuniści. „Nie uważałem ich za niebezpiecznych, a niektóre z deklarowanych przez nich celów wydawały mi się właściwe” – powiedział.
KEA stwierdziła, że chociaż Oppenheimer pozostał lojalny, to stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa – po części dlatego, że jego powiązania ze znanymi komunistami „wykraczały daleko poza możliwe do przyjęcia granice ostrożności i powściągliwości”. W związku z tym odmówiono mu dostępu do tajemnic atomowych. Jeden z najsłynniejszych ludzi na świecie – człowiek uznawany za „żywy symbol nowej ery atomowej”, który sprawił, że nauka stała się cool – został wygnany ze swojej domeny, gdzie zastąpili go naukowcy tacy jak „ojciec bomby wodorowej” Edward Teller.
Stała się jednak dziwna rzecz. Wielu Amerykanów uznało Oppenheimera za naukowca męczennika, człowieka, który zbyt drogo zapłacił za swoją uczciwość. On sam rzadko mówił publicznie o Hiroszimie, a kiedy to robił, wyrażał żal. W czerwcu 1956 roku nazwał jej zbombardowanie „tragicznym błędem”.
W 1963 roku – dziewięć lat po tym, jak odebrała Oppenheimerowi poświadczenie bezpieczeństwa – KEA przyznała mu swoje najwyższe odznaczenie: nagrodę imienia Enrica Fermiego w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów za „wybitny wkład w fizykę teoretyczną oraz kierownictwo naukowe i administracyjne”. Nagrodę wręczył mu prezydent Lyndon Johnson.
Na początku 1966 roku lekarze zdiagnozowali u Oppenheimera raka gardła; zmarł rok później. Do tego czasu zdążył odzyskać swój publiczny wizerunek. Mowę na cześć Oppenheimera wygłosił w Senacie USA demokrata z Arkansas J. William Fulbright. „Pamiętajmy nie tylko o tym, co uczynił dla nas dzięki swojemu wyjątkowemu geniuszowi. Pamiętajmy też o tym, co my mu uczyniliśmy” – powiedział.
Donald i Lilli Hornigowie
Dla wielu naukowców i pracowników akademickich kapitulacja Japonii oznaczała koniec pobytu w Los Alamos. Znaczna część planowała dalszą karierę już w chwili, gdy bomba spadała na Hiroszimę.
Donald Hornig – fizyk, który spędził burzliwą noc obok bomby przed testem w Nowym Meksyku – został profesorem na Uniwersytecie Browna, później dziekanem wydziału chemii w Princeton, a w 1964 roku doradcą prezydenta Lyndona Johnsona do spraw nauki. Sześć lat później mianowano go rektorem Uniwersytetu Browna.
Jego żona Lilli ukończyła studia doktoranckie w dziedzinie chemii na tej samej uczelni, a później stała się zagorzałą orędowniczką dostępu do szkolnictwa wyższego dla kobiet i założycielką organizacji non profit Higher Education Resource Services. Oboje podpisali się pod petycją Leó Szilárda, ale później wspominali, że nie żałują roli, jaką odegrali w projekcie Manhattan. Mieli mieszane uczucia co do wykorzystania energii jądrowej do celów wojskowych.
„Myślę, że wszystkich nas rozpierała radość, że to zadziałało – powiedziała Lilli pod koniec życia. – Ale bez wyjątku nosimy w sobie poczucie winy. Zginęło mnóstwo ludzi. To wszystko jest na swój sposób trudne. Odczuwamy winę z powodu wszystkich tych istnień ludzkich, ale rzeczywistym problemem jest przecież wojna. Nie chodzi tu o broń, której używamy”.
Dla wielu naukowców dylemat polegał właśnie na tym. W czasie projektu Manhattan niektórzy byli tak pochłonięci wyzwaniem przełożenia teorii na działającą bombę, że nie rozważali konsekwencji moralnych ani fizycznych swoich czynów. Później wielu dręczyła myśl o niszczycielskiej mocy broni, którą stworzyli. Niektórych rola, jaką odegrali w budowie bomby atomowej, wpędziła w depresję.
Chris Wallace, Mitch Weiss
Jest to fragment książki Chrisa Wallace’a i Mitcha Weissa - Hiroszima 1945 wydanej przez Wydawnictwo Znak Horyzont. Jej recenzję - Atak, który zmienił świat - zamieściliśmy w poprzednim (SN 1/22) numerze SN.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.