Medycyna (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 895
Epidemie są zjawiskiem dotyczącym różnych sfer życia – nie tylko zdrowia i działań biomedycznych. Wpływają na wiele obszarów, mają konsekwencje polityczne, społeczne, ekonomiczne, religijne i inne. W Krótkiej historii epidemii opisałam wybrane epizody dotyczące kilkunastu epidemicznych chorób zakaźnych, pojawiających się na przestrzeni wieków, które pozwalają spojrzeć na zjawisko epidemii z różnych stron.
Jedne, jak trąd czy ospa prawdziwa, dręczyły ludzkość od zarania dziejów, inne stały się efektem zmian cywilizacyjnych. Wszystkie niosły ze sobą chaos i zniszczenie, były odwrotnością postępu, stawały w poprzek ludzkich dążeń do lepszego życia w uporządkowanym świecie.
Historię epidemii można odczytać na wiele sposobów – może to być historia poszukiwań zmierzających do wykrycia przyczyny choroby: ta historia zaczęła się od szukania tkwiącej w człowieku zgnilizny moralnej, występków przeciwko czystości ciała i ducha, prowadziła poprzez szkodliwe bagienne wyziewy i roznoszone przez wiatr niezdrowe miazmaty, by w XIX wieku wykrystalizować się pod postacią chorobotwórczych mikrobów.
Nowe spojrzenie na choroby zakaźne – odkrycie patogenów i łańcucha epidemiologicznego, który pozwala dotrzeć do źródła zarazy, pojawiło się, gdy epidemie cholery dotarły do Europy. Choroba rozprzestrzeniła się w wielkich przeludnionych miastach, gdzie ścieki odprowadzano do rzek, skąd przedostawały się do ujęć wody pitnej. Woda – źródło życia – okazała się źródłem zakażenia, mikroby stały się wrogiem numer jeden higienistów, a wodociągi, filtry i kanalizacja – niezbędnym elementem przestrzeni miejskiej, zaś dezynfekcja niemal cudownym środkiem przywracania niepokalanej czystości.
Od połowy XIX wieku zagrożeniem są już nie tylko bagienne wyziewy, lecz także nieczystości, które człowiek usuwa ze swojego najbliższego otoczenia. Powoli ujawnia się „zamiatane pod dywan” odpady i toksyny. Niebezpieczne skutki zarządzania przyrodą stają się coraz bardziej dostrzegalne, coraz wyraźniej widać, że jesteśmy cząstką skomplikowanego ekosystemu, który niszczymy i próbujemy zmieniać, nie rozumiejąc jego złożoności. Pojawiają się zadziwiające i chimeryczne epidemie polio – choroby, która od przełomu XIX i XX wieku do lat 60. XX wieku spędzała sen z powiek rodzicom obawiającym się o zdrowie swoich dzieci. Polio rozprzestrzeniało się tam, gdzie postęp zmienił najbliższe otoczenie w sterylny kokon dla niemowląt, który pozbawił je naturalnej odporności.
W XX wieku ujawniają się kolejne związki między środowiskiem a epidemiami. Zmiany klimatyczne pociągają za sobą zmiany występowania pasożytów roznoszących choroby; degradacja środowiska naturalnego, rozrastanie się miast sprzyja aktywności „plastycznych” wirusów, które mutując, przenoszą się ze zwierząt na ludzi, a dzięki globalizacji i ludzkiej mobilności mogą być roznoszone po całym świecie.
AIDS – dżuma XX wieku, choroba z opóźnionym zapłonem, która wykiełkowała na styku świata zwierząt i ludzi, to jedno ze schorzeń przełamujących barierę immunologiczną. Takich przykładów jest więcej; gorączki krwotoczne denga, ebola, wyrastające w trzewiach Afryki, niszczą lokalne społeczności i mogą się stać bronią bioterrorystów. I w końcu koronawirusy, początkowo prawie niegroźne, z czasem nabierają siły, mutują i dostosowują się do organizmów ludzkich, forsując kolejne immunologiczne zapory.
Inny aspekt historii epidemii to poszukiwania brakujących ogniw łańcuchów epidemiologicznych, nieświadomych swojej roli nosicieli chorób (ludzi i zwierząt) „rezerwuarów” i „wektorów”; szczurów i pcheł roznoszących dżumę, wszy zakażonych tyfusem, komarów, których ukłucie powoduje rozwój żółtej febry czy gorączki denga. W tę historię wpisuje się tyfus – dur plamisty, który jest infekcją roznoszoną przez wszy, chorobą okopową, wojenną i powojenną, chorobą biedy i braku czystej bielizny na zmianę. Insekty stają się kolejnym wrogiem higienistów, a preparaty insektobójcze urastają niemal do cudownych środków mających moc powstrzymania epidemii. W latach 40. XX wieku takim niemalże magicznym środkiem stało się DDT – proszek na wszy, dzięki któremu plaga tyfusu nie rozlała się po Europie Zachodniej.
Poszukiwanie leków
Poszukiwanie leków i środków zabezpieczających przed morem to jeszcze inna odsłona historii epidemii. Przez wieki fałszywe wyobrażenia o źródłach i sposobach szerzenia się chorób zakaźnych wiodły na manowce sztuki lekarskiej i nie przynosiły pożądanego skutku. Nie wystarczyły ani modlitwy ochronne, ani bicie w dzwony i szukanie opieki u świętych patronów; niewiele pomogły aromatyczne kadzidła, a jeszcze mniej leki czyszczące organizm ze zgnilizny.
Przełom w podejściu do zapobiegania chorobom zakaźnym dokonał się za sprawą ospy prawdziwej – nastała epoka szczepień i leczenia surowicą. W tę historię wplata się historia błonicy – choroby przyrównywanej do zaciskanej na szyi garoty – i walki lekarzy o oddech chorych, prób udanych i przegranych. To historia morderczego wyścigu na Alasce, podjętego, by dostarczyć chorym ratującą życie surowicę; wyścigu, który uświadomił lekarzom konieczność masowych szczepień. To także historia szczepień przeciwko polio i nieudanych prób opracowania szczepionki przeciwko gorączce denga.
Szczepienia dla jednych stały się wybawieniem, dla innych wynalazkiem niebezpiecznym i kontrowersyjnym, a nawet niezgodnym z prawem boskim, a także zamachem na wolność obywatelską. Antyszczepionkowcy sięgają po różne argumenty. W odległych kulturowo regionach akcje zwalczania chorób według zasad Zachodu są postrzegane jako zagrożenie, odnowa dawnych kolonialnych praktyk, narzucanie władzy. Teorie spiskowe dla mieszkańców tych regionów są lepiej zrozumiałe i satysfakcjonujące od biernego poddawania się woli obcych. Nieudana próba eradykacji polio to jeden z epizodów tej historii, w której zwyciężają napędzane strachem i nieufnością wobec obcych teorie spiskowe.
Segregacja sanitarna
Historia epidemii jest również historią towarzyszącego epidemiom chaosu, zniszczenia ładu i rozpadu więzi społecznych, które są nie mniej groźne niż zdrowotne skutki moru. Na przestrzeni wieków chaos starano się opanować na różne sposoby. Podczas epidemii dżumy pojawiała się nowa władza – burmistrz morowy, wprowadzano izolację i kwarantannę, zakazy i nakazy dotyczące przestrzegania porządku, postępowania z chorymi, pochówku zmarłych, kary i podatki.
Wprowadzono podział ludzi na zdrowych i chorych, zapowietrzonych, trędowatych, zadżumionych, zawszonych, skalanych chorobą; ludzi, których należy odizolować, usunąć ze społeczeństwa, by nie zagrażali innym. Powstały leprozoria i kolonie dla trędowatych; wyspy, na które wywożono chorych i podejrzanych o chorobę; domy o drzwiach naznaczonych ostrzegawczym znakiem, w których zamykano zapowietrzonych; tworzono szpitale choleryczne, izolatoria, miejsca kwarantanny.
Przestrzeń została podzielona, wyznaczano nowe granice – miasta zamykały swoje mury, okopywały się, wsie ustawiały ochronne krzyże, oborywały graniczny pas ziemi, odgradzały się od złego i od reszty świata. Kordony sanitarne ustawiano na granicach, statków nie wpuszczano do portów. Ludzie uciekali z miast lub zamykali się w swoich domach. Rosły nieufność, dystans i strach. Pojawiła się potrzeba znalezienia kozła ofiarnego.
W ciągu wieków epidemie obrosły wierzeniami i rytuałami, rozpoczęły taniec śmierci i wywołały bunty choleryczne, trafiły do literatury i filmów, ze świata natury zostały wciągnięte do świata kultury, stworzyły własną historię. Postać kozła ofiarnego, którego należało poświęcić, by życie wróciło do normalności, towarzyszyła epidemiom przez wieki, była sposobem na bezsilność, produktem niezgody czy wręcz wściekłości na zniszczenie i przypadkowość, jaką niosły ze sobą epidemie, na bezsens choroby i śmierci. Mogła być dobrze widoczna i stać się realną ofiarą, jak miało to miejsce w okresie dżumy, mogła też ukrywać się w teoriach spiskowych i fake newsach.
Chaos epidemii
Dzisiejsza rzeczywistość pandemii COVID-19 to szpitale i kwarantanny, testy i szczepienia, immunologia, genetyka molekularna i gromadzenie danych pozwalające przezwyciężyć chaos epidemii, który odebrał nam rolę kreatora rzeczywistości. To przekazywanie informacji – komunikaty o zakażonych, o chorych, o liczbie zmarłych; wykresy, prognozy, statystyki – współczesny taniec śmierci; podgląd dostępny dla każdego. Każdy może sprawdzić, że grupy odpowiedzialne działają, gromadzą dane, panują nad sytuacją, wydają zarządzenia, informują. Rzetelne wiadomości mają wyprzeć fake newsy i emocjonalnie naładowane teorie spiskowe; mają przekonywać, że sytuacja jest pod kontrolą. Informowanie i ostrzeganie społeczeństwa o zagrożeniu epidemicznym staje się środkiem naprawczym i ostrzegawczym. Nie zawsze tak było.
W historii epidemii przykładem może być grypa hiszpanka, bagatelizowana i pomijana milczeniem; epidemia, z którą walczono w cieniu Wielkiej Wojny, gdy cenzura i obawa przed osłabieniem patriotycznych nastrojów nie pozwalała informować społeczeństwa o realnym zagrożeniu. I jej konsekwencje – ofiary liczone w milionach. Kolejny przykład to SARS, epidemia początkowo przemilczana przez władze chińskie, wytropiona jednak przez podejrzliwego „wielkiego brata” – Globalną Sieć Wywiadu Zdrowia Publicznego (GPHIN – Global Public Health Intelligence Network).
Historia epidemii nie jest zatem prostą historią, nie opowiada jedynie o walce człowieka z naturą, z drobnoustrojami i wirusami. Ma wiele zwrotów i bocznych ścieżek. Pokazuje, że walka z epidemią to również ścieranie się różnych grup interesów, władzy, koncernów farmaceutycznych z ideami humanitaryzmu i z prawem do samostanowienia. Przedstawia kulturową otoczkę, wierzenia i rytuały narosłe wokół epidemii, ale i badania łańcuchów epidemiologicznych, dróg szerzenia się zarazy, poszukiwania ukrytych nosicieli i złożonych mechanizmów mikrobiologicznego tygla, w którym formują się zawiązki nowych chorób. A w końcu pokazuje, że podlegamy prawom natury, które w antropocentrycznej wizji świata są trudne do zauważenia i niezgodne z naszymi dążeniami.
Anna Trojanowska
Jest to fragment książki Epidemie. Krótka historia, autorstwa Anny Trojanowskiej, wydanej przez wydawnictwo RM. Jej recenzję zamieszczamy w tym numerze SN.
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
- Autor: Justyna Hofman-Wiśniewska
- Odsłon: 5655
Z dr. med. Jackiem Czelejem, pediatrą, homeopatą, przewodniczącym Komisji Rewizyjnej Polskiego Towarzystwa Homeopatycznego rozmawia Justyna Hofman-Wiśniewska.
- W Polsce produkty lecznicze homeopatyczne zostały wprowadzone do ustawy o prawie farmaceutycznym i według ministerstwa zdrowia mogą być przepisywane pacjentom przez dyplomowanych lekarzy medycyny.
- Od wczesnych lat 90., leki homeopatyczne są rejestrowane w naszym kraju jako leki. W większości należą do grupy preparatów OTC. Ponieważ leki homeopatyczne obejmują wszelkie postacie farmaceutyczne (również są w postaci iniekcji) więc część tych leków jest na receptę i dlatego mogą je przepisywać wyłącznie lekarze.
- Homeopatia jednak nie została wymieniona jako specjalizacja lekarska, natomiast Rada Naczelnej Izby Lekarskiej uznała praktykowanie homeopatii przez lekarzy medycyny i lekarzy dentystów za nieetyczne, pisząc: „lekarz stosujący tę terapię jest nieetyczny – bo stosuje metody (rzekomo) nie zweryfikowane naukowo”. Jak to więc jest z tą homeopatią?
- W Polsce nie ma szkoleń w zakresie specjalizacji homeopatycznej. Dobrze by było, gdyby miały miejsce szkolenia dla lekarzy w zakresie tej terapii - nadzorowane i akceptowane przez MZiOS, np. w ramach specjalności medycznej. Jak można w ogóle mówić o działaniach nieetycznych w przypadku lekarza sięgającego po ogólnie dostępne leki? To tak, jak byśmy nagle stwierdzili, że nieetyczne jest stosowanie np. aspiryny. Co do badań naukowych – jest dość badań naukowych potwierdzających skuteczność terapeutyczną leków homeopatycznych, również w naszym kraju, tylko trzeba mieć trochę dobrej woli, żeby się z nimi zapoznać. Warto dodać, że jest to terapia trudna, ale bardzo ciekawa. Może być stosowana jako leczenie wspomagające terapię farmakologiczną, bądź jako leczenie samodzielne – wszystko zależy od stanu chorego i możliwości terapeutycznych w konkretnym przypadku. Zawsze o tym czy można, czy też nie należy stosować tej terapii (u konkretnego pacjenta) powinien decydowac lekarz, który ma doświadczenie w tej dziedzinie.
- Dlaczego warto leczyć homeopatycznie?
- Homeopatia znana jest od ponad 200 lat, w Polsce wykorzystywana od ponad 100 lat. Jest jedną z niewielu niekonwencjonalnych metod leczenia akceptowaną przez medycynę oficjalną i to na całym świecie. Co nie znaczy, że jest akceptowana przez całe środowisko medyczne – często dochodzi do sporów, różnicy zdań. Warto jednak pamiętać, że spory są esencją nauki. Jednak nie powinno w tym względzie dochodzić do jakiś ekscesów, głównie ze względu na dobro pacjentów, które dla nas, lekarzy, powinno być dobrem najwyższym i najważniejszym. Uważam więc, że lekarz, który zdobył umiejętność posługiwania się tą terapią powinien z korzyścią dla pacjenta, bez przeszkód ją wykorzystywać. Na świecie miliony ludzi jest leczonych lekami homeopatycznymi, ukazuje się wiele naukowych publikacji dotyczących homeopatii. Nie widzę powodów, dla których nasz kraj miałby się różnić in minus od innych krajów, w tym względzie.
Terapia homeopatyczna jest metodą naturalną, wykorzystującą zasadę podobieństw. Polega ona na stosowaniu leków o zgodnym, podobnym do reakcji organizmu w przebiegu danej choroby działaniu. Lek homeopatyczny nie jest specyficzny dla danego czynnika etiologicznego, a dla umiejscowienia i stadium choroby oraz specyficznej reakcji, zawsze innej dla każdego organizmu.
Oczywiście, terapia ta nie stanowi panaceum na wszystkie schorzenia i dolegliwości. W wielu przypadkach może być stosowana jako terapia wspomagająca leczenie zasadnicze, bywa, że u danego pacjenta stosowana być nie może. Nie ma sensu sięgać do arsenału środków homeopatycznych, gdy niezbędna jest operacja czy inne, szybkie działania medyczne. Wszystko zależy od stanu pacjenta i wiedzy oraz doświadczenia i odpowiedzialności lekarza.
- Na czym polega leczenie homeopatyczne?
- Jest to metoda, która umożliwia poprzez zastosowanie odpowiednio dobranego leku pobudzenie chorego organizmu do walki z chorobą. Terapia homeopatyczna polega na wyborze leku czy leków, łączących w sobie z jednej strony dane z zakresu patogenezy objawów manifestujących się u osoby zdrowej poddanej działaniu substancji farmakologicznie czynnej, a z drugiej strony opartych na objawach klinicznych chorego w ujęciu całościowym. Lekarz homeopata dobiera więc lek, który działa zgodnie z naturalnym kierunkiem reakcji organizmu pacjenta, wzmacniając go i kierując nim. W odróżnieniu od tradycyjnego podejścia, gdzie większość terapii działa przeciwstawnie do naturalnego kierunku reakcji organizmu, hamując go lub blokując i w ten sposób niejako wymuszając pożądany kierunek terapii.
Podstawowa zasada homeopatii zakłada stosowanie leków w bardzo wysokim rozcieńczeniu, czyli w bardzo małych dawkach. Lek musi być zawsze indywidualnie dobierany. Tu należy podkreślić, że lek homeopatyczny nie jest specyficzny dla bakterii, wirusa, grzyba i innych czynników etiologicznych, lecz dla umiejscowienia i stadium choroby oraz indywidualnej reakcji organizmu pacjenta. Leki homeopatyczne należą do grupy preparatów tzw. CAM – complementary and alternative medicine. Najlepiej, najszerzej znane są, naturalnie, leki ziołowe. Pamiętam z rodzinnego domu suszone ziółka, które były stosowane przy różnych dolegliwościach. Babcie opowiadały dzieciom, że np. w tej chwili właśnie warto pójść na łąkę czy do lasu po jakieś zioło, bo zebrane np. o nowiu ma największą moc terapeutyczną….
- Homeopatami są ludzie po różnych szkoleniach i kursach, wcale nie lekarze. Co Pan sądzi na ten temat?
- Zdecydowanie jestem przeciwny takiej praktyce. Uważam że jedynie lekarz ma prawo (i powinien) leczyć ludzi, stosując swoją wiedzę medyczną najlepiej jak potrafi, wykorzystując różne terapie, w tym terapię homeopatyczną. Homeopatia to ogromny obszar wiedzy do opanowania. Tylko lekarz jest w stanie zadecydować, czy dana terapia może być zastosowana u danego pacjenta, czy też nie. Chodzi tutaj o bezpieczeństwo pacjenta, nie można o tym zapominać.
- Z homeopatią po raz pierwszy zetknął się Pan w Afryce Południowej?
- Byłem ciekawy świata, chciałem zarobić, chciałem się czegoś nauczyć, wykorzystałem okazję wyjazdu do Południowej Afryki. Będąc już w RPA, miałem wrażenie, że złapałem Pana Boga za nogi – poziom medycyny był tam bardzo wysoki. Dano mi tam szansę do życia i pracy oraz nauki w „dobrze naoliwionym” systemie, nowoczesnej służby zdrowia. Miałem wtedy już specjalizację pediatryczną. Dyrektor szpitala obejrzał moje papiery, pogratulował specjalizacji, powiedział, że muszę „stanąć do roboty” i wtedy okaże się co potrafię. Papiery papierami, ale… Po trzech miesiącach zaproponowano mi pozostanie w tym wieloprofilowym, bardzo nowoczesnym szpitalu, gdzie nauczyłem się bardzo porządnie chirurgii, laryngologii, ginekologii i położnictwa, interny, geriatrii, anestezjologii, a także również pediatrii. Osiągnąłem tam nie tylko wysoki poziom wiedzy medycznej, ale i tytuł G.P. (general practitioner). Bardzo dużo się tam nauczyłem w zakresie nowoczesnej medycyny, a także po raz pierwszy zetknąłem się z homeopatią. Lekarze, którzy byli jednocześnie homeopatami stanowili tam elitę świata lekarskiego. Nie miałem aspiracji, żeby należeć do elity, ale chciałem poznać możliwości terapeutyczne homeopatii.
Medycyna akademicka też ma swoje ograniczenia, które można uzupełnić, rozszerzyć sięgając po CAM. Przyglądałem się więc lekarzom homeopatom, poznawałem ich metody leczenia. Wciągnęło mnie to. Połączenie wiedzy i doświadczenia medycznego z metodami i możliwościami homeopatii daje bardzo dobre rezultaty. Połączenie – nie zastępowanie.
Połączyć tę wiedzę i umiejętnie oraz odpowiedzialnie z niej korzystać potrafi tylko lekarz. Bo tylko on potrafi dokonywać właściwego wyboru. Jeżeli pacjenta trzeba zoperować, on o tym wie i nie próbuje takiego chorego leczyć zachowawczo (w tym homeopatycznie), lecz kieruje go do szpitala. Warto pamiętać, że szczególnie w pediatrii ważne jest, by nie stosować zbyt silnych leków, gdy nie ma takiej bezwzględnej potrzeby. Każdy farmaceutyk ma mniejsze lub większe skutki uboczne. Lek homeopatyczny ich nie ma. Dlatego też właśnie w pediatrii warto jest wykorzystywać terapię homeopatyczną. Jak już wspomniałem, bardzo istotnym czynnikiem w leczeniu homeopatycznym jest reaktywność organizmu. U dzieci odzew na kurację homeopatyczną jest z reguły wyrazisty.
- Dlaczego więc środowisko lekarskie od lat walczy z lekarzami, którzy stosują leczenie homeopatyczne czy ziołowe?
- Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że „środowisko lekarskie walczy z lekarzami stosującymi leki homeopatyczne”. Należałoby raczej stwierdzić, że środowisko lekarskie jest podzielone w tej sprawie. Według różnych statystyk, przyjmuje się, że w naszym kraju od 5000 – 7000 lekarzy stale lub okazjonalnie przepisuje leki homeopatyczne. Między innymi dlatego sprzedaż leków homeopatycznych przekłada się na miliony opakowań rocznie.
Następna sprawa - terapia homeopatyczna jest terapią trudną, wymagającą od lekarza opanowania olbrzymiego materiału i co za tym idzie wymaga „zainwestowania” w tę terapię wielu lat życia. Nie wszyscy mają na to chęć, możliwości itp. Z reguły jeżeli czegoś nie znamy, albo do tego mamy dystans, albo nie mamy wyników, takich jak byśmy mogli mieć, posiadając większą wiedzę. Trzecia sprawa - w przypadku homeopatii chodzi o konkurencyjny układ rynkowy na rynku preparatów dostępnych bez recepty. To walka o naprawdę duże pieniądze i głównie ta walka o rynek preparatów OTC jest powodem różnych ekscesów skierowanych przeciw homeopatii, która stanowi zagrożenie dla leków "chemicznych".
W Polsce nikt dokładnie nie wie, jaki procent rynku stanowią preparaty OTC, ale na podstawie różnych danych można to określić w granicach 40%, gdy w Szwecji np. jest to ok. 8%. Preparaty OTC to grupa preparatów obejmująca i farmaceutyki, i leki homeopatyczne, i leki ziołowe, i suplementy diety. W tej grupie leki homeopatyczne stanowią ok. 2%, co w sprzedaży przekłada się na ok. 200 mln złotych rocznie…
- Jacy chorzy głównie do Pana trafiają?
- Osiemdziesiąt procent moich pacjentów to alergicy i dzieci ze spadkiem odporności. Zdarza mi się pomóc także osobom dorosłym. Warto podkreślić, że czasami pacjenci terapię z zakresu CAM traktują jako ostatnią deskę ratunku, czasem nie stać ich na leczenie farmakologiczne, a leki homeopatyczne są tańsze.
Oczywiście, nie zawsze jestem w stanie pomóc samymi preparatami homeopatycznymi. Przepisuję także leki farmakologiczne i ziołowe. Stosuję suplementy diety, witaminy itp. Dawno temu trafił do mnie pacjent, który na pytanie, jakie ma dolegliwości, odpowiedział, że jak słucha Wolnej Europy, to zasypia. Tak się zaczęła nasza bliższa znajomość. To, oczywiście, brzmi anegdotycznie, ale pacjenci mają różną hierarchię problemów. Pacjent ten wymagał operacji. Wypisałem mu skierowanie na operację i receptę na arnikę homeopatyczną, która jest świetnym środkiem w przypadkach wszelkiego rodzaju wynaczynień krwi. Po kilku miesiącach mnie odwiedził i mówi: „co ja miałem z tą Pana arniką! Lekarz, który mnie operował, wyśmiał mnie, ale ja Panu wierzyłem, to ziółko „popijałem” i czuję się świetnie.
- Podkreślił Pan kilkakrotnie bardzo dobre działanie leków homeopatycznych na organizm dziecka. Jak to jest w przypadku ludzi starych?
- Organizm dziecięcy zazwyczaj jest dostatecznie reaktywny. W związku z czym efekty terapeutyczne są zazwyczaj szybko widoczne. W miarę zaawansowania wieku i postępu szczególnie przewlekłej choroby, witalność i reaktywność organizmu się zmniejsza. Dlatego też na efekty terapii trzeba dłużej czekać. Kiedyś leczyłem matkę i córkę. Matka miała około 90 lat, córka była 30 lat młodsza. Byłem przekonany, że zaproponowana terapia będzie skuteczniejsza u córki. Okazało się, że lepsza reakcja na terapię homeopatyczną była u matki. Ona sama, żegnając się ze mną, powiedziała: „Kochanieńki, niech się pan przyzna, że nie wierzył, że ja się wykaraskam”. Przyznałem, że faktycznie miałem dużo wątpliwości. A ona na to: „Bo widzisz, kochanieńki, ja to jestem carski wyrób. Nie to, co moja córka”.
W stanie wojennym trafił do mnie pacjent ok.70., którego ciało wydawało niemal trupi odór. Twierdził, że opłynął kajakiem Przylądek Horn, odmroził sobie ręce i nogi. Miał dziwne buty uszyte własnoręcznie, w stopach dziury, z których wypływała cuchnąca wydzielina. Wypisałem mu skierowanie do szpitala na amputację stóp, ale on twierdził że jestem 15 z kolei lekarzem, który mu coś takiego proponuje i on absolutnie na amputację się nie zgadza. Walczyliśmy z tym 2 lata. Stopy się zagoiły, udało się je uratować. Nie zawsze terapia homeopatyczna jest wystarczająca. Pamiętam niezwykle dzielnego pacjenta, który był urzędnikiem ministerstwa leśnictwa (wiele lat temu), z ciężką astmą. Ta jego dzielność, niezbędna mobilizacja do walki z chorobą spowodowała, że bardzo go lubiłem. Jednak musiał stosować sterydy, nie dało się poprzestać na lekach homeopatycznych.
- Pan miał przed laty gabinet na ulicy Chmielnej w Warszawie…
- Tak, było to miejsce niezwykłe, wręcz magiczne W tym miejscu zawsze, od XVII wieku, był gabinet lekarski. Wynajmowałem go od wdowy po lekarzu, słynnym przed wojną i po wojnie doktorze Prażmowskim . W tym gabinecie „szlifowałem” terapię homeopatyczną, będąc uczniem śp. doktora Jerzego Łozowskiego, jednego z największych autorytetów w zakresie homeopatii. Dr Łozowski był wielkim patriotą i lekarzem pułku ułanów na Wileńszczyźnie. Był lekarzem o olbrzymiej wiedzy w zakresie współczesnej medycyny, a także w zakresie homeopatii, człowiekiem charyzmatycznym. Miał cudowne powiedzonka, np. „panie kolego, ta pacjentka mnie zwampiryzowała” – mówił do mnie. Co to znaczyło? Musimy zrobić 15 minutową przerwę w przyjęciach. Przyjęcia pacjentów w gabinecie doktora Łozowskiego trwały nierzadko do pierwszej w nocy. Skąd ja miałem na to siły…..
A początek tego gabinetu był taki: stworzył go w XVII wieku lekarz, który był podobno szlachcicem, leczył ziołami i miał ogromne wzięcie. W momencie, gdy stawiał diagnozę, pisał jakieś tasiemcowe recepty na mnogie środki ziołowe. Od tego czasu w tym miejscu na Chmielnej zawsze był gabinet lekarski.
- Doktor Łozowski pewnego dnia rzucił Pana na głęboką wodę?
- Zaczął się stan wojenny, doktor nagle wrócił do Bydgoszczy, skąd pochodził i zostawił mnie z tłumem pacjentów. Po pół roku przyjechał sprawdzić, jak sobie radzę.
- I tak poprzez anegdoty i fakty podsumować problem leków homeopatycznych możemy w sposób następujący:
- Proszę mi wybaczyć, ale ja nie widzę żadnego „problemu leków homeopatycznych”. Moim zdaniem, „problem” ma konkurencja walcząca z lekami homeopatycznymi i o rynek preparatów OTC. Homeopatą powinien być lekarz. Homeopatia jest wartościową metodą leczenia, ale nie stanowi panaceum, nie zawsze jest metodą wystarczającą. Wtedy możemy ją wykorzystywać jako metodę uzupełniającą terapie tradycyjne.
Dziękuję za rozmowę.
Od red. O homeopatii dr Jacek Czelej będzie pisać w następnym numerze Spraw Nauki.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 319
W ekscytujących latach pięćdziesiątych, gdy zdawało się, że co roku ktoś odkrywa nowy, przełomowy lek, psychiatria mogła z optymizmem patrzeć w przyszłość. Dysponowała teraz własnymi magicznymi pociskami. Co więcej, teoria chemicznej nierównowagi mózgu, rozwijana przez badaczy z NIMH i innych ośrodków, sugerowała, że dzięki nowym farmaceutykom choroby psychiczne da się wyleczyć.
„Amerykańska psychiatria wzięła psychofarmakologię pod skrzydła”, oznajmił były kierownik NIMH Gerald Klerman. Ale dwie dekady później po dawnym optymizmie nie było już śladu. Psychiatria pogrążyła się w głębokim kryzysie, toczyła walki na licznych frontach. Obawiano się wręcz, czy zdoła przetrwać. Szef Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego Melvin Sabshin mówił w 1980 roku, że psychiatria „znalazła się w stanie oblężenia i została odcięta od sojuszników”.
Pierwszy problem dotyczył kwestii filozoficznych. W 1961 roku Thomas Szasz, psychiatra z Uniwersytetu Stanu Nowy Jork w Syracuse, podważył prawomocność całej dyscypliny: w książce The Myth of Mental Illness (Mit chorób psychicznych) postawił tezę, że zaburzeń psychicznych nie należy uważać za choroby wymagające interwencji medycznej, są to bowiem raczej etykietki przypinane ludziom, którzy mają „problemy życiowe” lub po prostu zachowują się w sposób nieakceptowany przez społeczeństwo. Zdaniem Szasza, psychiatrzy mają więcej wspólnego z duchownymi czy funkcjonariuszami policji niż z lekarzami. Udało mu się wywołać ważną debatę, nawet mainstreamowe czasopisma takie jak „The Atlantic” czy „Science” uznały niektóre tezy Szasza za ważne i przekonujące. „Science” nazwało jego książkę „nieprawdopodobnie odważną i dającą do myślenia, […] śmiałą i wybitną”. W wywiadzie dla „The New York Timesa” Szasz stwierdził: „Podczas rozmaitych dyskusji prowadzonych w zadymionych salach konferencyjnych ciągle powtarza się, że zabiłem psychiatrię. Mam nadzieję, że to prawda”.
Ruch antypsychiatrii
Książka dała początek ruchowi antypsychiatrii. Do Szasza dołączyli inni lekarze i intelektualiści ze Stanów Zjednoczonych i Europy, między innymi Michel Foucault, Ronald David Laing, David Cooper i Erving Goffman. Wszyscy kwestionowali medyczny paradygmat zaburzeń psychicznych i sugerowali, że obłęd to całkiem racjonalna reakcja na przemoc stosowaną przez społeczeństwo. Szpitale psychiatryczne przedstawiali jako instytucje służące kontroli społecznej. Poglądy te zostały spopularyzowane przez powieść Lot nad kukułczym gniazdem i jej adaptację filmową z 1975 roku, nagrodzoną pięcioma Oscarami. Siostra Ratched stanowiła odpowiednik złego policjanta, a główny bohater Randle McMurphy, grany przez Jacka Nicholsona, był na końcu poddawany lobotomii, bo nie chciał się przystosować do narzuconych mu reguł.
Psychiatria miała też inny problem – musiała mianowicie ostro rywalizować o pacjentów. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych rozwinęła się branża terapeutyczna. Tysiące psychologów i psychoterapeutów zaczęło oferować swoje usługi osobom nękanym rozmaitymi „neurozami”. Wcześniej – a konkretnie odkąd do Ameryki przybył freudyzm – wszyscy ci ludzie szukali pomocy u psychiatrów, jednak około roku 1975 terapeuci zdobyli przewagę liczebną.
Do tego benzodiazepiny przestały cieszyć się popularnością. Znerwicowani pacjenci, którzy jeszcze niedawno zadowoliliby się „pigułką szczęścia” woleli teraz terapię Janova, wyzwalającą pierwotny krzyk bólu, warsztaty w Instytucie Esalen lub rozmaite inne formy terapii alternatywnej.
Po części z powodu tej rywalizacji pod koniec lat siedemdziesiątych mediana wynagrodzeń psychiatrów w Stanach Zjednoczonych wynosiła tylko 70 600 dolarów rocznie. Była to całkiem dobra kwota, ale lekarze innych specjalności zarabiali znacznie więcej. „Terapeuci opanowują kolejne tereny kontrolowane dotychczas przez psychiatrię”, pisał David Adler z Uniwersytetu Tuftsa i dodawał, że są powody, by „obawiać się jej rychłej śmierci”.
Były też głębokie podziały wewnętrzne. Wprawdzie od czasu wprowadzenia chloropromazyny na rynek większość psychiatrów pochlebnie wypowiadała się na temat leków, ale freudyści, którzy odgrywali dominującą rolę na wielu uczelniach medycznych, stawiali opór. Farmaceutyki uważali za pomocne w niektórych sytuacjach, ogólnie jednak utrzymywali, że większość zaburzeń ma podłoże psychologiczne, a nie biologiczne. Stąd właśnie wyniknęły toczące się w latach siedemdziesiątych spory między freudystami a zwolennikami medycznego modelu zaburzeń. Na dodatek pojawiła się też trzecia grupa, czyli przedstawiciele psychiatrii środowiskowej. Twierdzili oni, że psychoza i cierpienia emocjonalne to skutek konfliktu jednostki z otoczeniem, postulowali zatem, by umieścić jednostkę w społeczności terapeutycznej, zapewniającej odpowiednie wsparcie. Metody takie stosował choćby wspomniany wcześniej Loren Mosher, twórca Soteria House. Przedstawiciele psychiatrii środowiskowej, podobnie jak freudyści, uważali, że farmaceutyki nie powinny odgrywać głównej roli w terapii. Stali na stanowisku, że leki czasami są pomocne, a czasami nie. Wobec wszystkich tych sporów i różnic nie powinno nas zaskakiwać, że – jak to ujął Sabshin – psychiatria przechodziła poważny „kryzys tożsamości”.
Pod koniec lat siedemdziesiątych kierownictwo APA regularnie powtarzało, że psychiatria walczy o przetrwanie. Dwie dekady wcześniej była najszybciej rozwijającą się dyscypliną medycyny. Teraz odsetek absolwentów szkół medycznych, którzy wybierali tę specjalizację, spadł z 11 procent do niecałych 4 procent. „New York Times” poświęcił temu artykuł zatytułowany Niepokoje psychiatrii i stwierdził, że brak zainteresowania ze strony absolwentów „uważa się za szczególnie bolesny aspekt kryzysu”.
Obawy o przyszłość
Jak zatem widzimy, w latach siedemdziesiątych psychiatria obawiała się o przyszłość. Czuła się atakowana przez antypsychiatrów, przejmowała się konkurencją ekonomiczną ze strony rozmaitego rodzaju terapeutów, rozdzierały ją też wewnętrzne spory. Zarazem jednak uparcie nie chciała się zmierzyć z podstawowym problemem, a mianowicie przyznać, że leki zawiodły.
Gdyby leki psychotropowe pierwszej generacji naprawdę działały, pacjenci dobijaliby się do drzwi gabinetów psychiatrycznych i błagali o recepty, natomiast teza Szasza, że choroby psychiczne to mit, zostałaby uznana za akademicką ciekawostkę i nie przekonałaby opinii publicznej.
Ludzie nadal przyjmowaliby leki, bo dzięki nim lepiej by się czuli i lepiej funkcjonowali. Psychiatria nie musiałaby też obawiać się konkurencji ze strony psychologów i terapeutów – jedni i drudzy byliby zupełnie nieszkodliwi. Owszem, niektórzy pacjenci pogrążeni w depresji lub zmagający się z zaburzeniami lękowymi spróbowaliby może psychoterapii, terapii Janova albo wodolecznictwa, ale nadal zażywaliby środki przepisane przez lekarzy. Zniknęłyby też podziały wewnętrzne: wszyscy psychiatrzy musieliby zgodnie uznać, że medyczny model zaburzeń jest trafny i zapewnia możliwość prostej, niskokosztowej pomocy pacjentom.
Inne oferowane formy leczenia – na przykład psychoanaliza lub zapewnianie chorym odpowiednio wspierającej społeczności terapeutycznej – uchodziłyby za niepotrzebne i zbyt pracochłonne. Kryzys lat siedemdziesiątych wziął się z utraty wiary w „magiczne pigułki”.
Samoobrona pacjentów
Wielu pacjentów od samego początku sprzeciwiało się przyjmowaniu chloropromazyny i innych neuroleptyków. Udawali, że łykają tabletki, w rzeczywistości jednak ukrywali je pod językiem. Stało się to zjawiskiem tak powszechnym, że na początku lat sześćdziesiątych koncern Smith, Kline and French opracował chloropromazynę w syropie, którą pielęgniarze mogli wlać pacjentowi do gardła. Pojawiły się też neuroleptyki podawane w formie zastrzyków. „Uwaga! – ostrzegała reklama chloropromazyny w postaci syropu. – Pacjenci szpitali psychiatrycznych robią wszystko, byle wykręcić się od przyjmowania leków”. Na początku lat siedemdziesiątych ludzie, których poddano przymusowemu leczeniu, zaczęli tworzyć organizacje i nieformalne grupy, na przykład Front Wyzwolenia Wariatów czy Sieć Przeciwko Przemocy Psychiatrycznej. Podczas wieców i demonstracji nieśli transparenty z hasłami: „Przytul – to lepsze niż recepta”.
Lot nad kukułczym gniazdem pomógł przekonać opinię publiczną, że protesty pacjentów mają uzasadnienie. Film wszedł na ekrany krótko po tym, jak świat obiegła informacja, że w Związku Radzieckim psychiatrzy stosują neuroleptyki jako jedną z form torturowania dysydentów. Leki potrafiły spowodować tak okrutny ból, że krytycy sowieckiego reżimu, w pełni zdrowi na umyśle, woleli wyprzeć się swoich poglądów niż znosić kolejne dawki haloperidolu. Leki psychotropowe zmieniały ich w „warzywa”; „New York Times” określił tego rodzaju praktyki mianem „duchowego morderstwa”. Z punktu widzenia psychiatrii doniesienia te były nadzwyczaj kompromitujące. Kolejny istotny epizod wydarzył się w 1975 roku, gdy Birch Bayh, senator z Indiany, zorganizował przesłuchanie na temat stosowania neuroleptyków w domach poprawczych. Byli pacjenci zeznawali, że leki powodowały „piekielny ból” i zmieniały ludzi w „zombie pozbawione emocji”. „Wykorzystuje się je nie po to, żeby pomagać ludziom, ale po to, żeby ich torturować i sprawować nad nimi kontrolę. I tyle”, powiedział jeden z pacjentów.
Szukanie wyjścia
Opinia publiczna nie była już zapewniana, że leki przeciwpsychotyczne czynią cuda i że dzięki nim rozszalały wariat „siada i zaczyna się sensownie wypowiadać”, jak twierdził „Time” w 1954 roku. Tymczasem w niesławę popadły też benzodiazepiny. Rząd zaklasyfikował je jako środki psychoaktywne IV kategorii; senator Edward Kennedy oznajmił, że powodują „koszmarne uzależnienia”. Rewolucja psychofarmakologiczna zaczęła się właśnie od benzodiazepin i leków przeciwpsychotycznych.
Teraz jedne i drugie zaczęto przedstawiać w negatywnym świetle. Sprzedaż leków psychotropowych gwałtownie spadła: w 1973 roku w aptekach zrealizowano 223 miliony recept, w roku 1980 tylko 153 miliony. „New York Times” objaśniał, że absolwenci szkół medycznych nie wybierają specjalizacji psychiatrycznej, bo psychiatria nie oferuje pacjentom skutecznych terapii.
Przedstawiciele dyscypliny nie lubili wypowiadać się na ten temat, unikali przyznawania, że cokolwiek jest na rzeczy. Postanowili wykorzystać istotny atut, którym nadal dysponowali. Arthur Platt, psychiatra z New Jersey, wspominał pewną konferencję pod koniec lat siedemdziesiątych, podczas której jeden z mówców wyłożył sprawę jasno: „Uratuje nas to, że jesteśmy lekarzami”. Psychiatrzy, w przeciwieństwie do psychologów czy pracowników socjalnych, mogli wypisywać recepty. Rozwiązanie problemów wydawało się zatem oczywiste: należało zrehabilitować leki psychotropowe.
Robert Whitaker
Jest to fragment książki Roberta Whitakera Zmącony obraz, której recenzję zamieszczamy w tym numerze.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3580
Z dr hab. Jackiem Durmałą, kierownikiem Katedry i Kliniki Rehabilitacji Śląskiego Uniwersytetu Medycznego i prezesem Polskiego Towarzystwa Rehabilitacji rozmawia Anna Leszkowska.
- Panie doktorze, co się stało po 89 roku z systemem holistycznej rehabilitacji tworzonym przed wojną przez prof. Ireneusza Wierzejewskiego, a rozwiniętym po wojnie przez prof. Wiktora Degę, który WHO stawiała za wzór dla całego świata? Już w początku lat 90. prof. Kazimiera Milanowska, współpracownica prof. Degi, alarmowała, że rehabilitację „wyrzucono” poza służbę zdrowia, sprywatyzowano, a jej koszty przeniesiono na pacjentów.
- Przede wszystkim system, jaki stworzono po 89 roku zawęża kompleksową rehabilitację do rehabilitacji medycznej, a wręcz nawet do jej części, której główny filar stanowi fizjoterapia. Niestety, ze względu na duże potrzeby i małą dostępność, stał się systemem nieracjonalnym.
Dzisiaj lekarze rehabilitacji przepisują pewne procedury, które są realizowane w strukturze służby zdrowia, ale nie mają możliwości oceny efektywności zastosowanych działań (w przypadku chaosu jaki panuje w tej materii nie można mówić o procesie rehabilitacji; bez przesady można większość działań określić jako bezcelowe rozdawnictwo procedur). Oczywiście, mogą wyznaczyć datę kontroli, jednak kolejki na tego rodzaju zabiegi nie pozwalają na przyjęcie pacjentów w terminie racjonalnym.
Lekarz w tym systemie nie spełnia swojej roli – jest wyłącznie wydawcą zleceń, nie ma możliwości ustawienia i zweryfikowania całego procesu rehabilitacji, bo nie ma możliwości ponownego spotkania pacjenta.
Lekarze rehabilitacji medycznej - w przeciwieństwie do innych specjalistów - nie mogą skierować pacjenta z gabinetu prywatnego do oddziału szpitalnego. Często nie mogą nawet skierować z jednego oddziału rehabilitacji na inny oddział rehabilitacji lub inną formę rehabilitacji. Można co najwyżej napisać zalecenie, a chory musi oczekiwać w następnej kolejce do specjalisty To jest sprzeczne z systemem, jaki stworzył prof. Dega.
Rehabilitacja jest procesem kompleksowym, gdzie samo podejście medyczne wymaga pewnej ciągłości, żeby osiągnąć efekt. Rehabilitacji przecież przyświeca określony cel: przywrócenie sprawności, przywrócenie do życia zawodowego, społecznego. A dzisiaj stosowanie maksymalnie 5 zabiegów w cyklu 10 powtórzeń (warunki ambulatoryjne) nie daje możliwości realizacji w/w celów. W tym zakresie system jest kaleki.
Ograniczona dostępność w rehabilitacji wynika z długotrwałego niedofinansowania, a według opinii niektórych z małej liczebnie grupy lekarzy rehabilitacji i fizjoterapeutów, ale i bardzo małej liczby łóżek na oddziałach rehabilitacji (ok. 18 tysięcy). Łóżka te są w dodatku źle wykorzystywane, bo część tych chorych mogłaby korzystać z oddziałów dziennych, albo pomocy ambulatoryjnej, albo wykonywać rehabilitację w warunkach domowych. Pacjenci jednak uważają, iż najlepszy dla nich będzie pobyt w szpitalu. To musimy w mentalności ludzi zmienić, bo jakość rehabilitacji nie zależy od miejsca, w jakim ona jest udzielana. Rehabilitacja stacjonarna, szpitalna winna być tylko dla najciężej chorych. Często brakuje elementów motywujących chorych do szybkiego powrotu do pracy.
W systemie nie ma też koordynacji działań lekarza, fizjoterapeuty, logopedy, pedagoga, terapeuty zajęciowego czy doradcy socjalnego, który by przystosowywał pacjenta do innych umiejętności zawodowych.
Brakuje łączności poziomej, która by dawała informacje o pacjencie. Chory osobno korzysta z poradni specjalistycznej, poradni zawodowej, czy z pomocy PFRON-u, który np. może dofinansować remont mieszkania, czy zakup sprzętu rehabilitacyjnego. Z danymi w tym zakresie można zapoznać się w raporcie pokontrolnym NIK-u.
Działania nie są skoordynowane i zintegrowane, jak np. w Skandynawii czy w innych państwach, gdzie rehabilitacja jest bardzo dobrze rozwinięta. Tam pacjent, wychodząc ze szpitala, np. po urazie, jest uczony pewnych rzeczy, przystosowywany do samodzielnego życia, przygotowywane jest mieszkanie – po to, aby nie musiał obciążać pracujących członków społeczeństwa i swojej rodziny, aby rodzina mogła prowadzić szczęśliwe życie, a nie stać się rodziną dysfunkcyjną.
W Polsce, niestety, to rodzina ponosi skutki złego funkcjonowania systemu rehabilitacji. A problem można byłoby rozwiązać np. poprzez wprowadzenie odpłatności za procedury rehabilitacyjne na różnych etapach leczenia z różnych źródeł – NFZ, PFRON, ZUS. Tymczasem finansowanie rehabilitacji leczniczej zostało zredukowane do jednego płatnika, NFZ, który przeznacza na nią najmniej pieniędzy. Większe pieniądze w systemie „idą” na rehabilitację zawodową, społeczną, czy pomoc społeczną. Rzecz więc rozbija się o organizację.
- Przed 89 rokiem inaczej była finansowana służba zdrowia, ale mimo to istniał system holistycznej rehabilitacji. Dlaczego odrzuciliśmy go?
- Myślę, że problem jest mentalny. Zaczęliśmy bardzo technicznie podchodzić do medycyny, zafascynowała nas technologia. W pewnym momencie medycyna została zdepersonalizowana, a lekarze zaczęli „realizować procedury” i medycyna zdehumanizowała się. W krajach, gdzie zjawisko to wystąpiło wcześniej, obecnie powraca się do humanizacji medycyny, do podejścia holistycznego, które daje lepsze efekty niż stechnicyzowane procedury – daje także oszczędności finansowe w skali funkcjonowania całego państwa.
Problem więc polega na tym, że chcąc zarobić i mieć wykonanych jak najwięcej procedur, zgubiliśmy w tym wszystkim pacjenta. To, co robimy to administrowanie ochroną zdrowia w sposób wysokospecjalistyczny, czy też menedżerski, gdzie liczy się tylko zysk finansowy. Zapomina się, że rehabilitacja kompleksowa daje często lepsze rezultaty niż stosowanie samych leków.
Rehabilitacja medyczna jest niedofinansowana, więc przynosi placówkom medycznym straty. Np. wycena za pobyt chorego w szpitalu, opiekę medyczną, fizjoterapeutyczną, pielęgniarską, diagnostykę, procedury lecznicze i fizjoterapeutyczne jest niższa niż koszt pobytu w hotelu. Stąd rehabilitacja staje się garbem, którego zarządzający szpitalem najchętniej by się pozbyli.
W początkach roku 2000 robiono wyliczenia kosztów rehabilitacji i okazało się, że jest ona niedofinansowana o 40-60%, zwłaszcza ta o profilu ogólnoustrojowym. Zresztą to widać, jak się zmieniał profil oddziałów szpitalnych w zależności od opłacanej procedury. W województwie śląskim np. w pewnym momencie powstało bardzo wiele oddziałów rehabilitacji neurologicznej, bo była ona najlepiej wyceniona, zabrakło natomiast oddziałów rehabilitacji ogólnoustrojowej, choć liczba pacjentów z takimi potrzebami wcale nie zmalała.
Środowisko rehabilitacji od wielu lat pokazuje politykom, że wycena tych procedur jest zdecydowanie za niska, ale efektów tych naszych działań prawie nie widać. Do wyjątków należą drobne (w skali całego systemu) zmiany w profilach kardiologicznym i neurologicznym rehabilitacji. Zmiany te kończą się na pewnym etapie i z tego powodu niweczy się efekty wcześniejszej pracy (brak ciągłości).
Gdyby w służbie zdrowia wprowadzono obiecywaną wiele lat temu informatyzację, bylibyśmy w stanie sterować przebiegiem leczenia i rehabilitacji. Teraz jest tak, że jeśli pacjent jest sprytny, potrafi sobie w tym patologicznym systemie zorganizować dobrą rehabilitację w błahych sprawach, w dodatku ciągłą i długotrwałą. Tymczasem ten, który jest uczciwy i niezbyt zaradny, zostaje bez pomocy.
- Czyli wniosek taki, że ze szkoły prof. Degi praktycznie nic nie zostało. Można dzisiaj jeszcze coś z tamtych rozwiązań wykorzystać?
- Na pewno można wykorzystać idee prof. Degi, budować schemat koordynowanej opieki nad pacjentem. W dzisiejszych czasach jednak najbardziej potrzebna jest wola polityczna i zmiany w prawie, bo medycy sami nie są w stanie zmienić systemu. Trzeba podjąć decyzje dotyczące różnych źródeł finansowania, współpracy różnych instytucji, ale i wprowadzenia kryteriów efektów, co wiąże się ze stawianiem realnych celów rehabilitacji.
Trzeba się dobrze nauczyć programować ten proces w praktyce, (bo w teorii to umiemy), uwzględniać potrzeby pacjenta diagnostyczne i lecznicze, jego sytuację życiową, materialną, rodzinną, zawodową, aby właściwie pokierować rehabilitacją. Najlepiej, gdyby był to zespół, który analizowałby warunki domowe, rodzinne, umiejętności pacjenta, także jego status ekonomiczny. Dostosowanie pomocy rehabilitacyjnej, interwencji, jej kompleksowości, do statusu ekonomicznego pacjenta jest w Polsce dużym problemem. Bo dzisiaj zadanie pacjentowi pytania o stan materialny budzi jego lęk. A taka informacja pozwoliłaby właściwie dostosować interwencję.
- Czy w rehabilitacji są jakieś międzynarodowe standardy?
- Są pewne wytyczne, wzorce do naśladowania, przede wszystkim mamy wytyczne Europejskiego Towarzystwa Medycyny Fizykalnej i Rehabilitacji (European Congress of Physical and Rehabilitation Medicine) zwane białą księgą, wzorce funkcjonowania specjalizacji medycznej medycyny fizykalnej i rehabilitacji z USA, Kanady, bardzo dobrze rozwiązane są systemy skandynawskie, system czeski, niemiecki. To jest wybitnie rozwijająca się specjalizacja, która u nas trwa 5 lat (w USA i Kanadzie 6 lat, w niektórych krajach - 4 lata).
W Japonii np. lekarzy rehabilitacji jest tyle samo co u nas – ok. 1800, natomiast fizjoterapeutów – 100 tys. (u nas – około 50 tys.). Ale Japończycy są bardziej od nas zdyscyplinowani, przestrzegają zaleceń.
Tymczasem nasi pacjenci domagają się rehabilitacji także wówczas, kiedy nie jest potrzebna, a nawet przeciwwskazana; z drugiej strony nie przestrzegają zaleceń - ani zdrowego stylu życia, ani kontynuowania ćwiczeń w warunkach domowych. Często nie powiadamiają nawet o rezygnacji z wizyty u lekarza.
Obecnie nie jesteśmy więc w stanie rzetelnie ocenić potrzeb, które są na pewno olbrzymie, ale nie potrafimy pokazać jak duże, nawet nie wiemy, jak duży jest odsetek niepełnosprawnych (zależy kryteria niepełnosprawności zostaną przyjęte w analizie).
- Powiedział pan, że najlepsze standardy rehabilitacji ma rehabilitacja kardiologiczna i neurologiczna, a co z resztą?
- Z jednej strony dobrze, że w tych obu profilach dopracowano się dobrej rehabilitacji, ale z drugiej – szkoda, że tylko w tych dwóch i tak wąskich, bo często pacjenci kardiologiczni czy neurologiczni mają schorzenia inne, które też wymagają rehabilitacji. Pokazuje to, że system, jaki mamy jest niepełny, cofnęliśmy się tu do okresu sprzed prof. Degi. Próbujemy teraz rozbudowywać w różny sposób rehabilitację, ale zupełnie zapomnieliśmy co było wcześniej, że mamy doświadczenie w tej materii, że umieliśmy to robić lepiej.
W tej chwili medycyna u nas jest oparta na systemie paternalistycznym i to jest dla nas, członków zespołu rehabilitacyjnego, dużym problemem. Bo dla dobrego funkcjonowania rehabilitacji medycyna winna mieć charakter partnerski, gdzie zespoły specjalistów współpracują podczas leczenia pacjenta.
Myślę, że dla rehabilitacji w wielospecjalistycznych szpitalach polskich dobrym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie elementów rehabilitacji na każdym etapie leczenia. Lekarz rehabilitacji medycznej winien po ostrej fazie choroby, czy interwencji decydować o dalszej ścieżce rehabilitacji oraz warunkach jej prowadzenia. Chory nie powinien być odsyłany do kolejki w poradni rehabilitacyjnej.
Do wczesnego etapu rehabilitacji powinni być fizjoterapeuci, którzy praktycznie potrzebni są na każdym oddziale. Konsultacje i ordynacja wczesnej rehabilitacji oraz dalszego procesu rehabilitacji przez lekarza rehabilitacji medycznej jest o tyle niezbędna, że lekarze innych specjalności nie mają tej wiedzy w tym zakresie. Rola lekarza rehabilitacji jest też zupełnie inna niż lekarzy innych specjalności. Dzisiaj wiedza tej grupy nie jest wykorzystywana ponieważ niewydolny system jej nie potrzebuje.
- Czy w starzejącym się społeczeństwie na rehabilitację winno się kłaść większy nacisk niż dotąd?
- Trzeba tu rozdzielić kilka rzeczy: rehabilitację i jej zakres, profilaktykę pierwotną i wtórną oraz aktywizację fizyczną i psychiczną. Zakres interwencji oraz dobór metod jest uzależniony od potrzeb pacjenta i przebiegu procesu starzenia. Starzenie może być patologiczne, fizjologiczne oraz pomyślne. Niestety, wśród Polaków dominuje starzenie patologiczne, przebiegające z wielochorobowością.
Starzejące się społeczeństwo to na pewno wyzwanie i chciałbym, by było ono dużym wyzwaniem dla fizjoterapeutów, którzy potrafią zaopiekować się osobą w wieku podeszłym dużo lepiej niż specjaliści od sportu, a niekoniecznie tak dużym dla lekarzy rehabilitacji medycznej. Bo trzeba pamiętać, że do zastosowania pełnego programu rehabilitacji medycznej kwalifikuje się znacznie mniej ludzi starszych niż nam się wydaje.
Fizjoterapia nie jest rehabilitacją, jest jednym z głównych i bardzo ważnych elementów rehabilitacji medycznej, ale nie jedynym. Pojęcie fizjoterapii zawiera w sobie fizykoterapię i kinezyterapię (leczenie ruchem). Prof. Dega mówił, że najważniejszy jest ruch.
Dzisiaj wiemy, że często najlepszym sposobem leczenia wykorzystywanym w rehabilitacji jest właściwy ruch, ale trzeba pamiętać, że każde ćwiczenia mogą być prozdrowotne, ale i szkodliwe.
Ruch trzeba też umieć dawkować, bo jest on jak lek. Trzeba wiedzieć, w jakiej postaci go używać i jak długo. Czasem pozornie takie samo ćwiczenie może zaszkodzić lub pomóc. Stąd musi być ścisła współpraca lekarza rehabilitacji z fizjoterapeutą i pacjentem, zwłaszcza jeśli chodzi o kinezyterapię.
Ruch to także profilaktyka – i to dla osób w każdym wieku. Znakomicie wpływa na nasz organizm, modyfikuje pracę układu immunologicznego, zapobiega nowotworom, przedłuża życie, działa plejotropowo, zmniejsza insulinooporność itd. Trzeba to ludziom uświadamiać, bo obserwujemy we współczesnym świecie dwa odmienne zjawiska. Z jednej strony -zaangażowanie w aktywność fizyczną, a z drugiej - postawę odmienną, kinezofobię. Kinezofobia wspierana jest przez wszechobecne technologie ułatwiające pracę i życie, przyczyniające się do siedzącego sposobu funkcjonowania, ale i przez lekceważenie zajęć wf-u w szkole, a w przypadku osób starszych – fizjologiczną adynamię i zubożenie materialne, które często nie pozwala na prowadzenie ciekawego, dynamicznego stylu życia na emeryturze.
Potrzebna jest więc praca u podstaw, zaangażowanie menedżerów czy psychologów, którzy skutecznie aktywizowaliby ruchowo społeczeństwo, bo ruch jest nam niezbędny do życia. To co najważniejsze i co możemy dziecku dać w spadku to nie majątek, nawet nie wykształcenie, które może zabrać choroba czy uraz, ale nawyk codziennej aktywności fizycznej, dzięki któremu będzie żyć zdrowiej. Jednak dziś nasz styl życia nie stymuluje do tego. I za to jesteśmy odpowiedzialni wszyscy. A zatem edukacja, edukacja, edukacja.
Dziękuję za rozmowę.