Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 477
Horyzont zdarzeń ludzkości został przez system neoliberalnego kapitalizmu zakreślony dość jednoznacznie. I działa przez te ostatnie 3-4 dekady na zasadzie analogicznej jak czynią to „czarne dziury” zasysające materię we Wszechświecie. Systematycznie, permanentnie z coraz większą precyzją (technologie) i w zwiększonym zakresie. Umysł, który doń wpadł pozostaje na zawsze zaszczepiony tą toksyną neoliberalnego chowu przypisującą prymat zysku, deregulacji, wolności obrotu kapitału i pochodnych mu priorytetów, przed pracą czyli przed człowiekiem.
Wszystko co słyszymy jest opinią, nie faktem. Wszystko co widzimy
jest punktem widzenia, nie prawdą.
Marek Aureliusz
Niczym grawitacja „czarnej dziury” doktryna poprzez owo zassanie wywarła i cały czas wywiera kolosalny wpływ na rozumienie świata i procesów w nim zachodzących. W takiej strukturze czasoprzestrzeni, jaką jest „czarna dziura” wszystko zostaje rozerwane i unicestwione w naszym ziemskim, humanistycznym, postępowym (w rozumieniu oświeceniowym czyli pluralistycznym) wymiarze. Tak jak światło nie może opuścić „czarnej dziury”, tak nawet światłe, racjonalne i logiczne informacje nie potrafią skruszyć umysłów, które zapadły się w te otchłanie.
Doktryna działa niczym wirus HIV degenerujący system odpornościowy człowieka. Uszkodziła - czy nawet pozbawiła - mentalność i świadomość ludzi zarażonych kultem rynku, zysków, pogardą dla przegranych i wykluczonych, prymitywną konsumpcją i związanego z nią sybarytyzmu –na jednostronne, zdehumanizowane, wąskie i prostackie rozumienie rzeczywistości oraz złożoności świata.I sprofanowała tym samym najbardziej nośne idee epoki wszechstronnego postępu, jakim było i jest oświecenie. A razem z nim takie pojęcia jak wolność, sprawiedliwość, humanizm, empatia, solidarność międzyludzka. Zaś jeden z zasadniczych kanonów oświecenia - równość – wyrzuciła na śmietnik swojej narracji, ośmieszając ją i deprecjonując na różne sposoby.
Rynek tworzy sytuacje chaotyczne, bo działa impulsywnie, idąc za popędem zysku, za emocjami. To system niczym z epoki opisywanej przez Karola Dickensa czy Emila Zolę, a skonkretyzowany naukowo przez Karola Marksa, działający wedle wilczych, socjodarwinistycznych (czyli spencerowskich) zasad. A przecież moralność i etykę we wspólnocie hoduje się poprzez zrozumienie i admirację odpowiedzialności za drugiego, za innego człowieka, za więź ze wspólnotą. To krzewi z kolei zrozumienie tego Innego (jak mówili m.in. Emanuel Levinas w Całości i nieskończoności oraz Martin Buber w Ja i ty) i poczucie owej wspólnoty budującej tożsamość jednostki w obrębie zbiorowości. Stanowiącej jej część, współpracującą i solidarną, a nie ciągle rywalizującą, walczącą, przepychającą się łokciami, mającą przed oczami i w głowie wyłącznie prywatny interes.
Został przeprowadzony dość skuteczny proces odmóżdżenia polegający na deracjonalizacji myślenia z jednoczesnym nałożeniem na ów proces określonego kagańca, (czyli zawężenie rozumienia np. wolności, sprawiedliwości, demokracji itd.), w efekcie dehumanizujący (gdyż pozbawia jednostkę genu kolektywizmu i pracy dla dobra wspólnego). A poza tym promujący przemoc, agresję i bezwzględność. Masz dążyć do celu, którym jest maksymalizacja zysku i podnoszenie rentowności swoich przedsięwzięć dających ci dochody, satysfakcję i społeczny prestiż (certyfikowany przez media).
Kolejnym elementem tych procesów było sprowadzenie rozumienia ekonomii i polityki do jednego formatu – zysków, rentowności, pomnażania kapitału – co doprowadziło z kolei do zdehumanizowania i zmatematyzowania ekonomii, zaś politykę pozbawiło jej prospołecznych i ogólnoludzkich wizji, depcząc jednocześnie demokrację jako „rządy ludu, sprawowane przez lud, dla ludu” (Abraham Lincoln w tzw. mowie getysburskiej). Bo wybory niewiele zmieniają – zwłaszcza w programach ekonomicznych i podejściu do konfliktu: człowiek / praca kontra kapitał / zysk. Politycy poczęli „zajmować się odpadami z dwóch stuleci kapitalizmu i produkcji, w tym odpadami ludzkimi”. To polityka i ekonomia wydalania, odrzucenia, wykluczenia i separacji, upokorzenia stanowiąca „bezterminowe przedsięwzięcie” tzw. recyklingu cywilizacyjnego. „Wszyscy jesteśmy ofiarami tej wirtualnej katastrofy powrotu płomienia kapitału i historii, która sprawia że zmartwychwstajemy jako symptomy i zwielokrotnione odpady, wykluczeni z siebie samych, swoich idei i dotychczasowych pragnień” (Jean Baudrillard, Rozmowy przed końcem).
To zaowocować musiało z kolei niezrozumieniem i zamieszaniem pojęciowym w ludzkich głowach. I mamy tu przykład np. z Polski: w sprawach bytowych liberalizm wśród Polaków jest w odwrocie, gdyż 80% uważa państwo opiekuńcze za lepsze niż liberalne, bezpieczniejsze i zapewniające stabilizację (to echo doświadczeń z czasów Polski Ludowej i pewnej dozy egalitaryzmu, charakterystycznej dla społeczeństw postchłopskich). Ale jednocześnie rośnie wśród badanych poparcie dla podatku liniowego kosztem progresywności (z 32 do 35%), jak pokazują badania CBOS z 2023 r. Świadczy to o kompletnym niezrozumieniu zasad ekonomii oraz polityki – by nie rzec schizofrenii - jak również zależności wiążących skuteczność ściągania i wysokość podatków z jakością funkcjonowania państwa opiekuńczego. (Robert Walenciak, „Wyborcy przesunęli się na lewo”, Przegląd nr 33/1232/2023).
Naomi Klein w znakomitej książce Doktryna szoku wyjaśnia, jak ten współczesny system, tworząc kolejne archipelagi chaosu, anarchii, zamętu, a za nimi idących: przemocy, bezprawia, rządów mafii i karteli narkotykowych, wojen domowych czy otwartych konfliktów (jak np. w Libii, Syrii, Somalii czy na pograniczu Meksyku i USA), tworzy klimat strachu, poczucia zagrożenia, sprowadzając byt milionów ludzi wyłącznie do egzystencjalnych potrzeb. Ta sytuacja determinuje przymus myślenia o przeżyciu lub ucieczkę w rozpasany hedonizm tej części populacji, która jeszcze siebie zalicza do więdnącej wraz z postępującym kryzysem ekonomiczno-politycznym, cywilizacyjnym oraz dekadencją w kulturze, tzw. klasy średniej. Zachowującej się w krajach Zachodu niczym przyszli topielcy z „Titanica” podczas balu, gdy transatlantyk szedł już na dno. Bo jest to fin de siecle wolnorynkowej wersji globalizacji i wszystkich jej atrybutów. Łącznie z liberalną demokracją.
Już w końcu lat 90. XX wieku filozof amerykański Richard Rorty zauważył, że kultura liberalnych demokracji Zachodu powoduje, iż wielu obywateli, mimo dogodności niesionych przez samą demokrację, czuje się mieszkańcami więzienia, z którego chcą uciec poprzez indywidualną alienację, a nie zaczyna go burzyć, zmieniać, przekształcać. To według niego niechęć do rewolucyjnych, diametralnych i wizjonerskich planów oraz działań. Przestrzegał już wtedy przed kierunkami i trendami systemu, które przynoszą określone negatywne efekty. Jego zdaniem, „bogate północoatlantyckie demokracje nie dają szczególnych powodów do optymizmu. W kilku z nich, w tym w Stanach Zjednoczonych, panuje obecnie coraz bardziej zachłanna i egoistyczna klasa średnia – klasa, która stale wybiera cynicznych demagogów gotowych odebrać nadzieje słabym (…). Jeśli ten proces obejmie kolejne pokolenia, to kraje w których on zachodzi, ulegną barbaryzacji” (Richard Rorty, Obiektywność, relatywizm, prawda).
Nie do końca miał Rorty rację. Bo świat - co dziś doskonale widzimy - to nie tylko euroatlantycko-centryczne jego widzenie. Panujące niepewność i chaos z czasem budzą - u niektórych – gniew i bunt, tworząc napięcia sprzyjające agresji i nienawiści. Według przywoływanej Naomi Klein, system jest absolutnie, z gruntu egoistyczny, antyempatyczny, zaborczy i drapieżny, nagradzający tylko zwycięzców i bezwzględnych „kapitalistów kataklizmowych” ,(które to kataklizmy celowo się wywołuje). Życie, rzeczywistość, wszystko - stało się elastyczne, szybkie, chaotyczne i przypadkowe. Królujące powszechnie zasady i relacje rynkowe, wedle których ma trwać ciągła rywalizacja, konkurencja, wojna o możliwości zbytu i zyski, stymulujące, podsycające wzajemną agresję oraz ofensywność, musiały dać takie, a nie inne owoce: czyli uwiąd demokracji, która opiera się przede wszystkim na dialogu i kompromisach. Barbaryzację - jak przewidywał Richard Rorty. Rynek i kapitał nie tolerują kanonów, jeśli nie prowadzą bezpośrednio do pomnożenia zysków.
Zygmunt Bauman nazwał ten ponowoczesny świat, który zapanował powszechnie na Ziemi i który szykował ludzkości system neoliberalnego, cyfrowego i inwigilacyjnego kapitalizmu (jak nazywa go z kolei Shoshana Zuboff w Wieku kapitalizmu inwigilacji), narzucającego kult szalejącego i chaotycznego rynku - neopograniczem. Płynnym, niedookreślonym, mętnym. A na „pograniczu sojusze i linie frontu oddzielające od wroga mają podobnie jak przeciwnicy charakter płynny. Oddziały chętnie przechodzą na drugą stronę, a linie podziału między tymi, którzy nie uczestniczą w wojnie, a tymi którzy są w czynnej służbie są cienkie i łatwo się przesuwają. Koalicje przemijają i nie ma stałych mariaży, tylko rzeczywiście tymczasowo aranżowane dla wygody koabitacje. Zaufanie jest ostatnią rzeczą jaką oferuje, lojalność – ostatnią, jakiej się oczekuje[…].
Każdy sojusz rozpoczyna się od oczekiwanego zysku lub większej wygody. I rozpada się, bądź załamuje, gdy zadowolenie mija” (Społeczeństwo w stanie oblężenia). Nawet wrogość – mimo, iż poprzedza ją długa i krwawa historia oraz mitologia z tym związana – ochoczo będzie zawieszana i przenikliwie przemilczana przynajmniej na jakiś czas, kiedy kooperacja z wrogiem będzie obiecywać więcej korzyści niż ostateczne z nim stracie i wojna na jego unicestwienie.
Mistrzem w tym – jak widzimy dziś – jest prezydent Turcji Reçep Tayyip Erdoğan. Makiawelizm, mimo solennych i powszechnych zapewnień oraz zaklęć w mass mediach o demokracji, wartościach, zasadach liberalnych i prawach człowieka, w epoce nieograniczonej władzy rynku ponownie, jawnie stał się trendy i cool. Właśnie z tytułu panującego owego baumanowskiego pogranicza, zawłaszczającego totalnie całą rzeczywistość.
Sądzę jednak, że to nie jest neopogranicze , ale neośredniowiecze (Radosław Czarnecki, Ku wiekom ciemnym, Sprawy Nauki nr 11/234/2018). Dziś widzimy świat ogarnięty permanentnymi, zbrojnymi konfliktami, które w wielu przypadkach są wojnami prywatnymi lub między lokalnymi oligarchami, grupami interesów, mafiami czy korporacjami transnarodowymi. Walczą nie tyle armie poszczególnych krajów, ale zaciężne oddziały najemne, gdzie dowódcy owych najemników sami ustalają aktualne i płynne priorytety. Podobnie było w średniowieczu: m.in. dlatego rządzący i mający autorytet moralno-religijny Kościół katolicki rzucił hasło Treuga Dei (rozejm i pokój boży), by choć w jakimś wymiarze kontrolować i ograniczyć permanentną „wojnę wszystkich wszystkimi” (jak taki stan opisywał Thomas Hobbes w Lewiatanie). O podobnej sytuacji, ale odnoszącej się do ewentualnie zaistniałej współczesności pisali Heidi i Alvin Tofflerowie (Wojna i antywojna).
Takim przykładem wodza z pogranicza jawi się słynny, zmieniający kilkakrotnie stronę w wojnie i suwerenów którym służył, Albrecht von Wallenstein z czasów wojny trzydziestoletniej. To również praktyka wielu słynnych kondotierów w rodzaju Johna Hawkwooda, Angelo Broglio Tartaglii, Muzio Attendolo Sforzy, Francesca Bussonego, Cesarego Borgii, służących temu, kto więcej zapłacił. Cel był obojętny, choć zasady i moralność katolicka (pozornie) kwitły. Tak jak dziś prawa człowieka, demokracja i wolności osobiste.
Weźmy chociażby podstawowy cel krucjat do Ziemi Świętej. One miały być tylko i wyłącznie wyprawami krzyżowymi dla obrony, odebrania muzułmanom świętych przybytków związanych z Jezusem i początkami religii chrystusowej. Potem to pojęcie rozciągnięto na całość walk z niechrześcijanami i krucjaty stały się walką z wyznawcami innych religii (hiszpańska reconquista) czy na terenach dzisiejszej pribałtyki - tzw. krucjaty północne - gdzie rycerstwo zachodnie toczyło boje z wyznawcami chrześcijaństwa, acz obrządku wschodniego (Eric Christiansen, Krucjaty północne). Władcy i wielmoże, wśród których znaczną część stanowiło wyższe duchowieństwo, ustalali sobie priorytety dla kierunków podbojów i związanych z nimi profitów, nadając im sakralną i tym samym wyższą, bo duchową rangę, odwołując się do idei krzyżowej krucjaty. Dziś to samo czyni się z tak wzniosłymi i mającymi analogiczne funkcje pojęciami jak: demokracja, wolności osobiste, prawa człowieka, żonglując nimi dla uzasadnień haniebnych i utylitarnych celów. Wojen napastniczych, powodujących katastrofy i chaos.
Polski kulturoznawca i antropolog Wojciech J. Burszta tak zdiagnozował katastrofę, jaką przyniosło rozerwanie więzi interpersonalnych w ramach wspólnot, zbiorowości, narodów. Wreszcie w obrębie planetarnego pojmowania ludzkości, którą preferowało oświecenie w swej istocie, a także naukowy komunizm, będący jego ideową częścią (chodzi o internacjonalizm choć doktrynalnie w zawężonym, klasowym formacie). Przyczyniło się do tego sprowadzenia relacji międzyludzkich wyłącznie do rynkowych, zyskownych związków i majaczącego w oddali indywidualnego sukcesu.
Takie myślenie spowodowało, iż peryferie i wykluczeni, których szeregi rosną, podążać poczęli własną drogą, niewiele przejmując się tym, co o nich sądzą elity i tzw. mainstream. A „one są bezradne, gdy przychodzi zetknąć się z realiami wojującego islamu, brzydotą lepianek miasta Meksyk czy nawet Murzynami koczującymi na wypalonym townhouse South Bronx” (Wojciech J. Burszta, Czytanie kultury). Pisał to ponad 20 lat temu, a sytuacja od tego czasu wydatnie się pogorszyła.
Przykłady głębokich podziałów społecznych na bazie kultury i tożsamości, podejścia do świata wartości i ich praktycznego rozumienia są w dzisiejszym świecie czymś namacalnie widocznym. Lecz jednocześnie ich dalsza i postępująca polaryzacja jest niesłychanie groźna, niosąca zagrożenia wojen domowych, terroryzmu czy lokalnych strać. USA, Polska, Francja, Izrael, Niemcy itd. to najlepsze przykłady tych obserwacji. Chaos i deracjonalizacja służą bowiem wyłącznie zyskom i prymitywnemu utylitaryzmowi, skutecznie dehumanizując pozostałe sfery naszego życia.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część obszernego artykułu Autora. Drugą zamieścimy w następnym numerze – SN 2/24.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 451
W kontekście prowadzonych rozważań nad nieładem światowym i jego skutkami tak w skali makro jak i mikro warto zwrócić uwagę na ciekawą myśl wyrażoną przed laty przez bułgarsko-francuskiego myśliciela Tzwetana Todorowa w książce Nowy nieład światowy. Napisał on ją w obliczu napaści koalicji zachodnich państw pod egidą amerykańską na Irak w 2003 r. Jednak stygmat i wpływy tej agresji, sposób jej prezentowania w mediach mainstreamowych oraz triumfalizm i megalomania przywołujące z mroków historii kolonialną epokę przewag „białego człowieka” odcisnęły niezbywalne piętno na świadomości ludzi i klimacie politycznym na całym świecie. W kręgu kultury euroatlantyckiej przede wszystkim. Jest w tym wielki udział urabiania myślenia przez neoliberalną retorykę i wszechobecną narrację opartą o tę toksyczną i wybitnie szkodliwą ideologię.
Wzrost nietolerancji wobec osób mających odmienne zdanie jest oznaką odchodzenia od demokratycznych standardów. Skutki mogą być okrutne, szczególnie, gdy medialni. zachodni ajatollahowie, za których uznać można kierujących środkami masowego przekazu wydadzą fatwę przeciwko tej czy innej osobie publicznej.
Tzwetan Todorow
W świecie przypadkowych, rozproszonych interakcji i związków, gdzie wszystko jest na chwilę, szybko i doraźnie, nie może już być stałych, trwałych i wieczystych układów, sojuszy, związków. Wszystko będzie właśnie przypadkowe i tymczasowe. Do określonego celu i zysku, dla aktualnego interesu. W jednym obszarze dotychczasowi partnerzy będą sojusznikami i beneficjentami układu, w innej konfiguracji i sytuacji – przeciwnikami, wrogami a nawet – nieprzyjaciółmi. I to też będzie na chwilę. W danym momencie i wedle danego, przewidywanego interesu.
Mętnie, chaotycznie, tymczasowo
Z tego tytułu ci co patrzą na współczesność z pozycji euroatlantyckiej i jej trwającej od 500 lat hegemonii (dotarcie Krzysztofa Kolumba do Ameryki) są w grubym błędzie. Sakralizują ten stan, uważając go za jedyny i najlepszy z możliwych. Doktryna, której elity i mainstream bez reszty się oddały, powoduje ograniczenie w postaci braku zdolności wyjścia poza te zawężone opłotki. Efektem tego będzie m.in. kruszenie się tak stałych sojuszy i aliansów jak NATO czy UE, co dziś wydaje się abstrakcją. Bo w świecie rynkowo-neoliberalnych zwyczajów i praktyki, wszystko jest przygodne (Richard Rorty), płynne i mętne (Zygmunt Bauman), naznaczone chaosem, czyli przeciwieństwem stałości (Naomi Klein).
Przyszłość więc należy do otwartych i płynnych związków czy aliansów, w których jeden uczestnik (bądź kilku członków), nie mając interesu w zbiorowych decyzjach, podejmuje działania mogące być czymś przeciwnym dla kolektywnego rozumienia potrzeb. Może być też tak, że poszczególni uczestnicy takich sojuszy czy związków należeć będą do innych, analogicznych organizmów, posiadających przeciwstawne interesy (choć w innych przestrzeniach zainteresowań czy działań). Przykłady – proszę bardzo: Polska i Węgry wobec wielu decyzji Brukseli (UE), Włochy a zabiegi Francji, aby pakt północno-atlantycki interweniował w Nigrze czy należące do BRICS Chiny i Rosja, których interesy w dziedzinie militarnej współpracy są niesłychanie kompatybilne, zaś w obliczu ich obecności w środkowo-azjatyckich, poradzieckich republikach już niekoniecznie.
Efektem tych planetarnych procesów jest postępująca dedolaryzacja światowego handlu i współpracy międzynarodowej. Do wielu dotarło już, że system, właśnie dzięki rozproszeniu, podąża ku stworzeniu kilku tzw. klastrów (czy stref) walutowych. Będą to działające równolegle, choć w miarę zamknięte obszary z jedną walutą, bazujące na rynku i populacjach wielkości 0,3-0,5 miliardów ludzi. Tym samym czasy nieograniczonej i naiwnej globalizacji oraz związanego z nią przepływu kapitału, który niczym Duch Święty u Augustyna Aureliusza miał „wiać, kędy chce”, odejdą w niebyt. O takiej formie zbliżającej się współpracy międzynarodowej wspomniała nawet wiceprezes i dyrektor generalny Banku Światowego Kristalina Georgijewa podczas ostatniego azjatyckiego forum ekonomicznego.
Takimi próbami, na razie bez zapowiedzi i otwartych deklaracji, zdają się być zarówno projekty zwane AUKUS (świat anglosaski, gdzie Amerykanie zachowają priorytet dolara), BRICS, czy Szanghajska Organizacja Współpracy. Peryferiami dla struktury AUKUS będzie wówczas to, co pozostanie na gruzach Unii Europejskiej, która jak dziś widać jest rozrywana przez lokalne interesy, oparte właśnie na doraźnych zyskach, tożsamościowo i narodowo zorientowanych dążeniach. Elity brukselskie nie potrafiły właśnie w wyniku owego neoliberalnego genu, jaki skolonizował ich świadomość, wyjść poza kaganiec założony przez doktrynalne dogmaty.
Demokracja albo liberalizm
Oczywiście musi powrócić do tak zorganizowanych stref wytwórczość, choć w innej formie, niż podczas szalonej i naiwnej globalizacji. Czasy, w których produkcja była wyprowadzona poza teren hegemona w obszary, gdzie wytwarzało się tanio i dużo, a później sprzedawano z wielkim zyskiem na bogatym Zachodzie, odejdą w zapomnienie. To z kolei niesie ze sobą wiele innych, nieprzyjemnych, często dramatycznych, skutków.
Po pierwsze – degradację wielu członków wspomnianej egoistycznej klasy średniej w społecznej hierarchii. To z kolei spowoduje kryzys systemu i zmianę preferencji politycznych tych zdegradowanych (vide - sytuacja w Niemczech w latach 20-tych XX w.). Czyli - barbaryzacja jak sugerował cytowany w I części tekstu Richard Rorty.
Po drugie – kryzys systemowy właściwy gospodarce kapitalistycznej (a nie tylko jak w początku lat 70-tych XX w., czy w 2008 r.) wywołać musi głębokie zmiany społeczne, a za nimi – polityczne. Jeśli klasa średnia, która po II wojnie światowej w obszarze kultury euroatlantyckiej była nośnikiem demokracji, ma zostać w znaczącej mierze zdegradowana i ograniczona, tym samym demokracja zostanie w znaczącym stopniu przeformatowana, o ile nie unicestwiona. (Może do tego doprowadzić w jakiejś mierze oprócz wszechobecnych zasad rynkowych, także przebiegająca równolegle barbaryzacja). Nazywanie obecnego ustroju politycznego demokracją liberalną już świadczy o ewolucji i zmianach pojęciowych, gdyż określenie „demokracja” nie może mieć żadnych przymiotników. Bo czy demokracja ateńska była demokracją, czy tylko jakąś jej mało uniwersalną wersją? Ponadczasowość i wszechstronność zapewnia demokracji wyłącznie bezprzymiotnikowość odrzucająca jakiekolwiek wykluczenie.
I na dodatek jeszcze warto przypomnieć jeden epizod z obecnego stulecia, mocno związany z neoliberalnym sznytem i sposobem myślenia. To oswojenie wojny jako dopuszczalny przez demokratyczny i uniwersalny porządek sposób rozwiązywania konfliktów. Wojna – zwłaszcza zwycięska - powoduje zawsze wzrost poziomu agresji i nienawiści, gdyż segreguje zbiorowości na naszych i obcych, których trzeba unicestwić, na zwycięzców i przegranych, którym nie przysługuje prawo głosu. A co za tym idzie - rodzi nacjonalistyczno-patriotyczne, ksenofobiczne wzmożenie. Te przewidywania Tzwetana Todorowa na kanwie napaści Zachodu na Irak po kilkunastu latach się spełniają globalnie. Widać to jak na dłoni. Duża i nie do przecenienia tu była rola skomercjalizowanych mediów, nastawionych na zysk kapitału nimi władającego.
Media – narzędzie zniewolenia
Media, które przestały informować - stały się prokuratorem, sędzią i katem w jednym. Pracujący w nich funkcjonariusze – na pewno nie obiektywni obserwatorzy i zdystansowani komentarzy - wartościują, segregują (nasz - obcy), hierarchizują, wydają wyroki. Ich opinie są certyfikatami obecności we współczesnej demokracji nazywanej – jak na ironię – liberalną i brzmią jak fatwy czy papieskie anatemy z okresu, gdy Kościół katolicki niepodzielnie władał światem zachodnim. Zarówno fatwę jak i anatemę kojarzy się jednoznacznie z autorytarno-nakazowym sposobem myślenia i taką też praktyką. Czymś przeciwnym do klasycznych zasad liberalnych i przede wszystkim do istoty oświecenia, które było buntem przeciwko takiemu myśleniu i wszystkiemu co z nim związane, zwłaszcza z formą sprawowania władzy i relacji władzy ze społeczeństwem. Demoliberalni „bolszewicy” – jak ich nazywa Todorow – uzurpują sobie prawo do wszechmocy i prawdy objaśniania świata, szermując pojęciem wolności, a tym samym ograniczając jej zakres wyłącznie do swojego sposobu rozumienia i praktykowania.
Demoliberalne media są więc niczym ajatollah Chomeini potępiający i nakazujący zabicie Salmana Rushdiego za obrazoburcze – jego zdaniem – frazy książki Szatańskie wersety. Czy dziś, z takim sposobem prowadzenia debat publicznych i wydawania opinii o politycznych przeciwnikach oraz ich zwolennikach nie zbliżamy się do takiego właśnie rozumienia wolności wypowiedzi? Do wolności polegającej na indywidualnej recepcie na dziejącą się rzeczywistość, stanowiska, jakie zajmuje mainstream? O sposobie i formach prowadzenia dyskusji w mediach społecznościowych, nakręcających de facto nienawiść i stygmatyzację, za którymi idzie wykluczenie inaczej myślących poza nawias akceptacji i partnerstwa nawet nie ma co mówić. A w taki sposób prowadzą dyskusję osoby do tej pory uważane za poważne, racjonalne, zdystansowane, uważające się za wzór postępowania i widzenia rzeczywistości.
Zatruwanie człowieczeństwa
Liberalizm, który kwitnie na wszystkich ustach i we wszystkich głowach (ponoć), zrodził się z potrzeby współpracy, narzuconej przez religijną tolerancję, która nastała po okresie wojen religijnych, jakie wstrząsnęły Starym Kontynentem. Ta dzisiejsza wersja, praktykowana, jest jego karykaturą. I wynika właśnie z tych rynkowych, konkurencyjnych, apriorycznych zasad, gdzie konkurenta trzeba się pozbyć, unicestwić, zagnać do kata, uciszyć przez stygmatyzację.
Idea postępu i humanizmu oparta o racjonalne, realistyczne zasady pękła jak bańka mydlana z powodów chaosu i przypadkowości tworzonych przez rynek i jego bałwochwalczą doktrynę. Zza tej – wskutek chaosu i neoliberalnych żądań prawdziwości dla swoich racji –„złudnej, oświeceniowej wizji harmonii rodu ludzkiego wyłania się obraz społecznych konfliktów, wykluczenia i nieprzystosowania miliardów ludzi, zarówno w skali globu, jak i w obrębie społeczeństw poszczególnych krajów. Dla nich słowo postęp nie ma dziś dawnej, optymistycznej, pełnej nadziei, otoczki znaczeniowej” (Stefan Opara, Tyrania złudzeń. Studia z filozofii polityki).
Przyszłość obleczona jedynie w zyski coraz węższych elit, okraszona ich sybarytyzmem i błogostanem, powoduje utratę dla tych rzesz nadziei, optymizmu i myślenia o lepszym jutrze. Stąd społeczeństwa, które miały być obywatelskimi, otwartymi, humanistycznymi, obróciły się w zbiorowości konsumentów. Czyli bezwolnych jednostek sprowadzonych tylko do tego, by kupować, stymulowanych przez wszechwładne reklamy. Świadomość infantylnego dziecka-konsumenta kierującego się emocjami, instynktami i chwilowym zauroczeniem, tak charakterystyczna dla „zakupizmu” jest czymś absolutnie przeciwstawnym obywatelskości, gdyż ta charakteryzuje się odpowiedzialnym, racjonalnym sposobem życia. Więc nie myśl, nie planuj, nie waż. Wszystko i tak jest chwilą, żyj nią. Jak swego czasu napisano w Vancover Sun - „Kupuj aż do upadłego, to współczesny imperatyw moralny” (Benjamin R. Barber, Skonsumowani).
Owe elity, działając w oparciu o neoliberalne, rynkowe dogmaty, poczęły dążyć do wykluczenia pewnych elementów rzeczywistości, czyli „prościej, pozbyć się nielubianych i niechcianych kategorii ludzkich. Wynalezione i doskonalone na pierwszym etapie ery nowoczesnej narzędzia i sposoby (jak asymilowanie niższych kultur do wysokich) już się nie nadają do zastosowania, a od sztuki pogodnego kroczenia w jednym weselnym orszaku z uśmiechem na twarzy wraz z obcymi, z niechcianymi sąsiadami pospołu, zdołaliśmy się oduczyć. Zamiar przerobienia świata i pozbycie się raz na zawsze tych wszystkich, którzy się przeróbce opierają, lub których przeróbka się nie ima lub się nie opłaca, spełnić się musi, jako że ci, którzy się tej przeróbki podjęli stanowią szczyt stworzenia, a wszystkie inne niżej posadowione twory albo się doń podciągną, albo sczezną” (Zygmunt Bauman, wywiad, Przegląd Powszechny Nr 9/2003).
I dlatego też wojna jako sposób rozwiązywania sporów, konfliktów czy zachowania hegemonii, a także wspomniany makiawelizm, stały się dopuszczalnymi zasadami. Mimo, iż są z definicji sprzeczne z głoszonymi kanonami demokracji, wolności i praw człowieka. Czyli z klasycznie rozumianym oświeceniem. Demokracja to dialog, zrozumienie, chęć i zdolność do kompromisu. I wynikająca stąd właśnie –a nie apriorycznie zadekretowana odgórnie – tolerancja. Bo to tolerancja we współżyciu i współpracy przekreśla jakąkolwiek stygmatyzację i wykluczenie. I jest synonimem rozmów na płaszczyźnie partnerstwa, zakładającego pluralizm i różnice poglądów, z których z kolei wynika szacunek do innego człowieka. Próba zrozumienia interlokutora (co nie jest jednoznaczne z akceptacją), porzucenie insynuacji oraz (przede wszystkim) wizji biało-czarnego świata jest esencją tak rozumianego systemu i towarzyszących mu pojęć. Bo „sekret wolności tkwi w kształceniu ludzi, podczas gdy tajemnica tyranii polega na utrzymywaniu ich w ignorancji." (Maximilien de Robespierre)
Radosław S. Czarnecki
Od Redakcji: Pierwszą część tego eseju - Skutki światowego nieładu (1) zamieściliśmy w numerze SN 1/24
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 801
To druga część tryptyku nie tyle o „Zderzeniu cywilizacji” jak wieszczył Samuel Huntington co o wojnie - na unicestwienie - jednej ze stron konfliktu. Dążność do monopolu i panowania - połączone z rywalizacją, która ma do tego doprowadzić - jest jednak jak widać barierą nieprzekraczalną.
„Amerykańska klasa polityczna należy do najbardziej skorumpowanych na świecie. Jest bardzo prawdopodobne, że pieniądze nie lądują tylko w kieszeniach polityków. Po drugie – USA szczycą się i opierają swoją stabilność na Konstytucji, która powstała w 1789. Od ponad 200 lat mamy jedną Konstytucję, to całkiem imponujące, ale jeśli miałbym ocenić ją z dzisiejszej perspektywy, to dostrzegam jej wady. Największa to urząd prezydenta – usunąłbym go w ogóle, albo pozostawił do funkcji reprezentacyjnych. Zamiast tego wprowadziłbym w USA system parlamentarny. Takim sposobem w rękach jednej osoby nie znalazłoby się wówczas tyle władzy zdolnej np. do wypowiadania wojen”.
Jeffrey Sachs
Sheryl Sandberg, bizneswoman z USA, b. wiceprezeska Global Online Sales and Operations Google, b. szefowa personelu Departamentu Skarbu Stanów Zjednoczonych, a od 2008 szef operacyjny (COO) Meta Inc. napisała promując książkę Klausa Schwaba Czwarta rewolucja przemysłowa, iż jest to przemyślany projekt pozwalający przywódcom sprostać wyzwaniom, jakie niosą głębokie przemiany technologiczne w organizacji i funkcjonowaniu społeczeństw, gospodarek, polityki, kultury itd. To de facto manifest tworzenia nowego człowieka. Czyli jak konkludował przywoływany w I części materiału Herbert Marcuse Wielka Odnowa.
Inicjuje tym samym Schwab dyskusję nad tym jak zapewnić, aby ta rewolucja oznaczała postęp ludzkości (pada wreszcie to pojęcie). Nikt jednak nie mówi jak ten postęp i w jakim kierunku ma podążać, a tym bardziej co dla ogółu ludzkości ma on oznaczać. Zasadniczy dylemat brzmi - kto skonsumuje owoce tak rozumianego i ukierunkowanego postępu?
Nieprzypadkowo połączyłem wypowiedź Emmanuela Macrona otwierającą I cześć tryptyku z zapowiedziami Klausa Schwaba i entuzjazmem Sheryl Sandberg wobec tych propozycji. Związki personalne tych osób są znane, a sam Macron – obok premiera Kanady Jeana Trudeau, premier Finlandii Sanny Marin i szefowej niemieckiego MSZ z Partii Zielonych Annaleny Baerbock – uważany jest za najlepszego wykonawcę agendy globalistycznej. To niejako intelektualne dzieci agendy, której topowym reprezentantem jawi się właśnie Klaus Schwab.
Wypowiedzi o zbliżającej się rewolucji ekonomiczno-społecznej polityków powiązanych ze Schwabem i Davos jest ostatnio zbyt wiele, aby je lekceważyć. I żeby nad nimi się nie pochylić. O ile stypendyści Światowego Forum Ekonomicznego mówią nam tylko o kryzysie i powszechnej pauperyzacji narodów, końcu świata kultury konsumpcyjnej, którą sam system turbokapitalizmu rozhuśtał i wypromował, to Klaus Schwab (nie musząc studiować słupków poparcia społecznego i być weryfikowanym przez kolejne wybory - esencję demokracji parlamentarnej) zupełnie otwartym tekstem informuje, że sprawa nie tkwi tylko w tym, iż z powodu przejścia np. do tzw. zielonej gospodarki świat zbiednieje.
Rzecz w tym, że radykalnie – jeszcze bardziej niż obecnie - zmienić się ma podział bogactwa.
Zaniknie dotychczasowa klasa średnia, która zostanie zdegradowana do roli dawnego proletariatu, rozrośnie się klasa prekariuszy, a licząca kilkaset tysięcy, może kilka milionów, super elita finansistów oraz właścicieli międzynarodowych korporacji dorobi się takich pieniędzy, jakich jeszcze nigdy nie widziano.
Słowem, w Agendzie 4.0 nie tyle mówi się o zbiednieniu świata, co o radykalnej rewolucji w rozłożeniu własności i wynikającej z niej społecznej struktury oraz relacji między ludźmi. W efekcie ponad 3/4 populacji świata ma nie posiadać nic, zero, i wegetować na tzw. dochodzie gwarantowanym. W Polsce miałby on wynosić aktualnie ok. 1300 – 1500 PLN miesięcznie.
Rodzi się pytanie – a co z pracą?
Jej będzie coraz mniej, a więc i zakres twórczych, rozwijających, kreatywnych zajęć będzie się kurczył (p. Jeremy Rifkin, Koniec pracy). Czy świat ma pójść drogą zgodnie z przewidywaniami Neila Postmana (Zabawić się na śmierć), lub Aldousa Huxleya (Nowy wspaniały świat)? Jak wiemy, to właśnie praca „uczłowiecza człowieka”, humanizuje go, uczy działań kolektywnych i umiejętności kompromisów. Sieć i ekran komputera tego nie dają, niosąc namiastki relacji interpersonalnych tête-à-tête. Ponieważ będzie następowała koncentracja kapitału, a wraz z nią owa uprzywilejowana i superbogata część globalnej populacji – ponadnarodowa, ponadpaństwowa, transkulturowa - będzie potrzebowała coraz to nowych, dostosowywanych do jej bogactwa i możliwości dóbr, więc rozwijać się musi sfera usług. Czyli sfera, gdzie płace są niższe niż w sektorze wytwórczym (produkcyjnym), praca absolutnie niestabilna i chaotyczna, epizodyczna, a tym samym poczucie tymczasowości oraz braku bezpieczeństwa będzie dotykać coraz większą liczbę osób.
Schwab pisze: „Czwarta rewolucja przemysłowa niesie korzyści, ale też i wielkie wyzwania. Szczególnym problemem staną się pogłębiające się nierówności. Wyzwania wynikające ze wzrostu nierówności trudno skwantyfikować, ponieważ w znacznej mierze jesteśmy i konsumentami, i wytwórcami (…) Wydaje się że konsument zyska najwięcej” (Klaus Schwab, Czwarta rewolucja przemysłowa). Jednak jak może zyskać pospolity konsument, gdy wszyscy zbiednieją, zostaną spauperyzowani, a tym samym konsumpcja w masowej dotychczasowej skali zostanie zredukowana dla większości ludzi do zaspokajania egzystencjalnych, elementarnych potrzeb?
Czyli coraz mniej będzie właścicieli najszerzej pojętego kapitału. Będzie on podlegał koncentracji w coraz mniej licznych rodzinach, które będą posiadaczami coraz większych fortun. W ostatecznym rozrachunku dojdzie do sytuacji, w której jakikolwiek majątek będzie posiadało na całym świecie wspomniane kilka milionów ludzi. Reszta będzie proletariatem. Tak jak nauczał i prorokował Karol Marks.
Nowy gatunek człowieka
W takiej perspektywie utworzy się z czasem nowy gatunek człowieka, wyselekcjonowany, wymuskany, lepiej odżywiony, bardziej wykształcony, skuteczniej leczony. Jest to XXI wieczna wizja według hinduistycznej stratyfikacji kastowej. Ci najniżej usytuowani na drabinie społecznej hierarchii będą fizycznie słabsi, bardziej chorowici, bo gorzej odżywieni i bez dostępu do najnowszych osiągnięć medycyny, mniej wykształceni z tytułu kosztów zdobycia wiedzy. I zapewne ich przeciętne życie będzie krótsze, niźli w owych uprzywilejowanych sferach. Doskonale ten proces i jego efekty pokazuje w swym dorobku historyk i akademik rosyjski Andriej Fursow.
Davos, wszelkie agendy powstały wokół tej koncepcji i miejsca spotkań światowej finansjery, megabiznesu, ludzie tam przyjeżdżający i wygłaszających referaty, to wyraz neoliberalnej świadomości globalizacyjnej. „Kapitał w Davos to nie tylko finanse i polityczna infrastruktura. To sposób życia” (Antonio Negri, Goodbye, Mr Socialism). I taki pomysł na życie proponują światu w XXI wieku Klaus Schwab i jego zwolennicy. Garstka hiperbogatych elit, żyjąca w bańce absolutnego dobrobytu, wyalienowana z trosk realnego świata, w wieży z kości słoniowej niedostępnej dla proletariatu. Ich bezpieczeństwo i kontrolę kłębiącej się poza wieżą biomasy sprawować będą cyfrowe formy nadzoru i lustracji doskonale opisane przez Shoshanę Zuboff (Wiek kapitalizmu inwigilacji).
Globalizacja w neoliberalnej wersji i system, który ją stworzył, nastawioną jedynie na zyski megakorporacji – głównie ze sfery bankowości, finansów i high-techu – absolutnie nie ma (co widzimy dziś) na celu demokratyzacji świata. I do niej nie prowadzi. Choć o tym i o paru jeszcze wzniosłych wartościach ciągle zapewniano z różnych ambon. Nie zaważyła również na poszerzeniu sfer wolności obywatelskiej i nie spowodowała, iż nasz świat stał się bezpieczniejszy, niosący nadzieje na polepszanie bytu pojedynczej osoby. Bez względu na rasę, kulturę, wyznanie, narodowość, miejsce zamieszkania na Ziemi. O likwidacji głodu, epidemii, wojen, nędzy nawet nie warto wspominać. Jest gorzej niż 50 lat temu.
Demokracja rozkwita, a społeczeństwo wznosi się na wyższe stadia rozwoju i człowieczeństwa wtedy, kiedy ludzie widzą i czują, iż liczą się prawa i interesy każdego, nie tylko gospodarczej i finansowej plutokracji. A taką przyszłość przewiduje nam kultura Davos i jej guru - Klaus Schwab. Triumf rynku zawsze odbywa się kosztem wartości obywatelskich i demokratycznych: przede wszystkim uderza on w wolność, a za tym idzie pozbawianie ludzi nadziei. Świetnie opisał te procesy – uniwersalne i mające kilkakrotnie już miejsce w dziejach świata – Karl Polanyi (Wielka transformacja) w latach 40. XX w., krytykując kult samoregulującego się rynku i poddania jego władzy wszystkich dziedzin życia. Gdy połączymy to z ideami Ericha Fromma przedstawionymi w pierwszej części tego tekstu – chodzi głównie o nadzieję na lepsze jutro – horyzont spojrzenia w przyszłość wyraźnie się poszerza, zyskując na głębi. To jest perspektywa rozwoju i postępu, nie rynkowy fundamentalizm i nieograniczona koncentracja kapitału.
Ten świat, przeobrażany od kilku dekad według neoliberalnych koncepcji (wywodzących swe jestestwo ponoć z liberalizmu), zawężono współcześnie wyłącznie do pospolitej konsumpcji, co samo przez się uczynić miało człowieka szczęśliwym i wolnym. Ten paradygmat wymusza na współczesnych akolitach liberalizmu artykulację takich oto wartości: „jedyną rzeczą, która naprawdę działa i coś zmienia jest znalezienie swej niepowtarzalnej umiejętności/cechy talentu, który odróżnia człowieka od innych i zainwestowanie właśnie w nią. Wszystko zaczyna się kończy na nas samych, choć intuicyjnie zawsze najpierw patrzymy na wszystko inne, a ku sobie zwracamy się, kiedy po prostu nie mamy innego wyjścia” (profil na FB, Eliza Michalak). Czy to nie jest przykład już nie tyle indywidualizmu, co egocentryzmu i swoistego narcyzmu?
Na kanwie zaprezentowanej wizji człowieka rodzi się takie oto pytanie: a dlaczego wszyscy muszą być wyjątkowi? Czy nie wystarczy być zwyczajnym, normalnym, empatycznym i przyjaznym Innemu człowiekiem? Czy taki człowiek – jeśli jest mu z tym dobrze i się samorealizuje w tak zakreślonym kręgu aktywności życiowej – nie zasługuje na godne, spokojne, bezpieczne życie? I czy nie wolno mu cieszyć się uznaniem tak samo jak ci megakreatywni, ofensywni, konkurencyjni i rywalizujący ze wszystkimi i wszystkim osobnicy?
Koncepcje Schwaba są niejako kontynuacją, choć na wyższym poziomie, polaryzacji i subiektywizacji naszego gatunku, przytoczonych myśli o wyjątkowości, kreatywności, ofensywności jako cech wyróżniających część naszej populacji. Tak obdarzeni i traktujący życie ludzie mają być z definicji lepsi, godniejsi szacunku, admiracji niźli ci przeciętni, zwykli, szarzy…
Kult emocji i pospolitego chciejstwa
Współcześnie zapanował w polityce, w kulturze, w krążących w najszerzej rozumianej przestrzeni publicznej ideach i koncepcjach - nie tylko w naszym kraju – kult emocji i pospolitego chciejstwa. Tym m.in. charakteryzuje się rozbuchany indywidualizm preferujący wspomniane cechy charakteru i osobowości. Tyle tylko, że miejsce prometeizmu mesjanistycznego (immanentnego epoce klasycznego romantyzmu) zajął prometeizm demokratyczny. Hiperoptymizm oraz niemalże religijna wiara w wyznawane przez siebie wartości to swoisty narcyzm. Niweluje ona niemal do zera realną doczesność. Dziejowy mesjanizm elity oraz jej akolitów prowadzi do absolutnie błędnego odczytania znaków czasów.
Zdeprecjonowano i zanegowano absolutnie to, co charakteryzowało naszą cywilizację od dekad. Realizm i umiarkowanie stały się passè. Ludzi tak postrzegających rzeczywistość się stygmatyzuje, stawia do kąta, hejtuje i ucisza.
„Realizm polityczny ze swoją pesymistyczną filozofią, począwszy od antycznego historyka Tukidydesa uczy nas, że przywódcy polityczni w wielu epokach stają się zakładnikami swoich własnych aspiracji i żądz. Nie są w stanie trwale zapanować nad wszystkimi innymi uczestnikami życia międzynarodowego, ani nad ich środowiskiem. Mogą jednak poprzez dążenia hegemoniczne i imperialistyczne podboje zakłócać równowagę systemową, prowadząc do katastrof wojennych, skazujących ludność na traumatyczne cierpienia.
W stosunkach międzynarodowych ciągle brakuje mechanizmów, które mogłyby zatrzymać liderów politycznych w realizacji ich wyolbrzymionych aspiracji, a przede wszystkim zapobiec świadomemu i nieświadomemu budowaniu negatywnych scenariuszy przyszłości. Realizm polityczny nie jest oczywiście receptą na „wieczny pokój”, ale dzięki powściągliwości liderów politycznych może przyczynić się do o ograniczenia już istniejących konfliktów i zmniejszenia liczby przyszłych wojen” (Stanisław Bieleń, „Pesymizm realizmu politycznego”, Sprawy Nauki Nr 12/22).
To doskonały opis procesów zachodzących we współczesnym świecie, które dotyczą zarówno poziomu międzynarodowego, elitarnego jak i życia codziennego.
Już w końcu ub. wieku amerykański filozof Richard Rorty zauważył, że „Mamy do czynienia z globalną superklasą społeczną, która podejmuje wszystkie najważniejsze decyzje gospodarcze i to zupełnie niezależnie od woli organów ustawodawczych, a tym bardziej od woli wyborców danego kraju” (Philosophy and Social Hope). Przed brakiem polityki globalnej ze strony odpowiedzialnych polityków, pozostawienie tych trendów własnemu losowi, ostrzegał Rorty wyraźnie. Jego zdaniem doprowadzi to do sytuacji, kiedy owe gremia zaczną uwzględniać wyłącznie swoje prywatne, utylitarne i rodowe (niczym w średniowieczu klany książąt i wielmoży) interesy nie tylko w gospodarczej przestrzeni. Koncepcje Schwaba są tego wyraźnym potwierdzeniem.
Zygmunt Bauman swego czasu wyraził opinię, iż współczesna rzeczywistość i wersja globalizacji realizowana przez neoliberalny system tworzy masę odpadów. Przede wszystkim – jakże to niehumanistyczny i antyoświeceniowy obraz świata XXI w. lecz jednocześnie jakże realistyczny i faktyczny – odpadów ludzkich (Zygmunt Bauman, Życie na przemiał). Gdy o tym pisał w początkach naszego stulecia, wydawać się mogła ta wizja obrazoburczą i antyczłowieczą. Wszakże propozycje zawarte w Czwartej rewolucji przemysłowej oraz przewidywania Johana Galtunga - społeczeństwo według formuły 20:80 (teoria planetarnej zbiorowości, ale tak mają się również różnicować populacje w poszczególnych krajach) - anulują owe negatywne i zatrważające wówczas nachodzące myśli i skojarzenia.
Noblista José Saramago zauważył w kontekście takich przewidywań, iż gros ludzi na Ziemi będzie dla owych możnych i wybranych „zbyt zwyczajnymi”, aby zwracali na nich uwagę i dlatego „będą przeoczani” przez system (Baltazar i Blimunda). Ich problemy, niepowodzenia, przegrane byty, w pełnym tylu możliwości urządzenia sobie wygodnego i szczęśliwego – a najważniejszego: z poczuciem wolności - życia nie zasługują na uwagę. Gdy poczują się wolni, wszystkie problemy znikną same z ich codzienności. Asceci i wagabundzi różnych religii – hinduizm, dżynizm, pierwotne chrześcijaństwo (stąd wyrósł właśnie ruch anachoretów), którego znakomitymi przedstawicielami byli św. Szymon Słupnik, św. Nil czy św. Antoni Wielki) – to taka forma pojmowania wolności.
W owych procesach degradacji wspólnoty i wykreowanych przez elity wektorach mających kierować ludzkość ku społeczeństwu 20:80 ogromną rolę odegrały i odgrywają nadal właśnie czynniki konsumpcyjno-indywidualistyczne, celebryctwo, a dalej – swoisty narcyzm. Wolność stała się wyłącznie subiektywną płaszczyzną manifestacji owej wyjątkowości, bez zrozumienia jej kontekstu zarówno wspólnotowego jak i klasowego. Czuj się wolnym i bądź z tego tytułu szczęśliwym. Reszta się nie liczy. Koniuszek własnego nosa i różowe okulary na nim mają być absolutnym drogowskazem życiowym w agendzie „4,0”.
Nowe średniowiecze powielać ma rudymenty poprzedniego (już bez jakichkolwiek upiększeń, woalek czy intelektualnych serpentyn rodem z Oświecenia): jak urodziłeś się w rodzinie tych 20% predestynowanych do dobrobytu i spokojnego, bezpiecznego oraz twórczego życia, takim twój byt będzie do końca. Reszta ma być szczęśliwa i zadowolona, iż może czuć się wolnymi. A istotę tej wolności wytłumaczą – w zależności od kontekstu i sytuacji – jej demokratyczne i swobodne media. „Uwierz (…..) a zbawisz siebie i dom twój” (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Dz. 16, 31).
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga część eseju Radosława S. Czarneckiego – pierwszą - Wigor globalizacji (1) zamieściliśmy w SN 12/22, trzecią, ostatnią zamieścimy w SN Nr 2/22.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1042
Świat się trzęsie, ale nie ze śmiechu. Przyczyną wstrząsów są narastające w skali globalnej konflikty społeczne (wynikające z ubożenie wielkich grup populacji przy jednoczesnym, dynamicznym powiększaniu się majątków elity ekonomicznej) oraz naprężenia w globalnym systemie finansowym.
O ile do niedawna zjawiska te powodowały coś na kształt mikrowstrząsów, to trzy czynniki zadecydowały, że sytuacja staje się poważna, wstrząsy coraz większe, a wraz z nimi coraz większa niepewność.
Te czynniki to narastająca globalna bańka zadłużeniowa, która zawisła nad światem, uświadomienie sobie nie tylko przez zwykłych ludzi, ale i przez coraz szersze kręgi ekonomistów, że nie do utrzymania jest dotychczasowy, neoliberalny model gospodarczy oparty na ciągłym mnożeniu potrzeb i nieustannym wzroście produkcji byle czego oraz pandemia COVID-19.
Jeżeli uwolni się przepływ kapitału, jeżeli zniesie się cła i opodatkowanie wymiany walutowej, to pozbawia się rządy możliwości prowadzenia polityki społecznej koniecznej dla zachowania wewnętrznej równowagi. W globalnie wolnej gospodarce rządy narodowe muszą wybierać między niszczeniem społeczeństwa, albo gospodarki. Teraz to dzieje się wszędzie. Dlatego demokracja staje się coraz bardziej nieznośna i trzeba ją ograniczać. Polityka neoliberalna na dłuższą metę niszczy nie tylko gospodarkę, ale też demokrację.
Noam Chomsky
Przyczyną wstrząsów ekonomicznych jest natura systemu neoliberalnego, traktującego Ziemię jako nieograniczony rezerwuar powietrza, wody i surowców, pozwalający z kategorii zysku czynić główny motor rozwoju gospodarczego. Szczególnie groźna jest przy tym nabrzmiewająca ciągle bańka zadłużeniowa. Dzisiaj całkowite zadłużenie świata (rządów, przedsiębiorców i ludzi) szacowane jest na 296 bln dolarów, co jest równowartością 350% globalnego PKB. W uproszczeniu można powiedzieć, że świat zadłużony jest na kwotę pond trzykrotnie większą od wartości wszystkiego tego, co produkuje.
Krach finansowy w 2008 r. spowodowany niewypłacalnością jednego z amerykańskich banków, a będącego rezultatem friedmanowskiej neoliberalnej koncepcji rozwoju przez zadłużanie, niczego nas nie nauczył. Wręcz przeciwnie – pojawiły się nowe teorie ekonomiczne głoszące, że zadłużać można się bez końca, (Sky is the limit! Raport Modern Monetary Theory), gdyż państwa jako takie nie mogą zbankrutować i w nieskończoność mogą emitować obligacje. Na szczęście poważni ekonomiści odrzucają to neoliberalne koło ratunkowe, wskazując na społeczne koszty takiego procederu.
Praprzyczyna długu
Praprzyczyną narastania bańki zadłużeniowej jest rosnąca od końca II wojny światowej rola systemu bankowego. Bankierzy dostrzegli, że wcale nie muszą ograniczać się do tradycyjnej roli koncentratora oszczędności ludzi, aby tak uzyskanymi kapitałami wspierać inwestycje. Uznali, że system bankowy może być we współczesnym świecie samoistnym producentem pieniądza. Warunki do wyzwolenia się systemów bankowych z odpowiedzialności za finansowanie inwestycji gospodarczych stworzone zostały przede wszystkim przez Stany Zjednoczone, których prezydent w 1971 r. czasowo (sic!) zawiesił ustanowioną w traktacie z Bretton Woods (1944) wymienialność światowej waluty (dolara) na złoto. Znamienne, że ta decyzja, rujnująca ów traktat, będący podstawą powojennego systemu światowych finansów nie spotkała się z żadnym protestem bankierów. Wręcz przeciwnie.
Kolejnym krokiem było utworzenie przez londyńskie City w latach siedemdziesiątych, za rządów Labour Party, zdegenerowanego rynku kredytów dla państw i korporacji. I tak się zaczęło. Gros dzisiejszych inwestycji to tzw. inwestycje finansowe. We współczesnym świecie skomputeryzowanych systemów finansowych ponad 95% transakcji to rozliczenia pomiędzy bankami i innymi instytucjami finansowymi (fundusze hedgingowe, spekulacyjne i inne). Tylko 5% to rozliczenia z tradycyjnymi klientami banków.
Skutki tej polityki okazały się żyłą złota dla bankowych managerów, lecz dla gospodarki i zwykłych ludzi są opłakane. Najpierw zaczęto obniżać stopy procentowe, pod hasłem wspierania inwestycji. Tracili drobni ciułacze, których oszczędności topniały wraz z inflacją. W pewnym momencie (przed pandemią) pojawiły się nawet pomysły wprowadzenia ujemnych stóp procentowych. Oznaczałoby to, że człowiek zanosi bankowi swoje pieniądze i płaci bankowi, oprócz wszystkich starannie wycenionych przez bank opłat za poszczególne operacje, za używanie tych pieniędzy do bankowej gry.
Dalej – skutkiem tego jest również zwolnienie banków z odpowiedzialności za efektywność tradycyjnych inwestycji gospodarczych (skomplikowany system wzajemnych ubezpieczeń), a szeregowy klient stał się potrzebny li tylko do tego, aby zaciągnął w banku jakiś kredyt.
Od afery amerykańskiego banku inwestycyjnego Lehman Brothers w 2007 r. ekonomiści w większości byli przekonani, że prędzej czy później musi dojść do resetu zadłużenia w skali globalnej, czytaj: do ogólnoświatowego kryzysu finansowego. Pytanie było tylko: kiedy. Dodatkowy impuls przyniosła pandemia, która spowodowała nie tylko złamanie ustanowionych w Traktacie z Maastricht (1992) limitów długu publicznego państw członkowskich Unii Europejskiej, ale również zakłócenia w gospodarce światowej, przerwanie łańcuchów dostaw, gwałtowną zmianę strategii gospodarczych państw i przedsiębiorców.
Źródło problemów
Dla gospodarki finansowej świata decydujące znaczenie będzie miał rozwój sytuacji w Stanach Zjednoczonych. USA to nie tylko kolebka, ale i światowa twierdza kapitalizmu neoliberalnego. To również emitent dolara wciąż uznawanego za walutę światową. Tymczasem Stany Zjednoczone zdają się wchodzić w bardzo niebezpieczny dla siebie okres swoich dziejów.
Prof. Tadeusz Klementewicz w tekście pt. „Niewinni czarodzieje?” (Dziennik Trybuna nr 25/2022 z dn.04-06.02.2022) o roli elit politycznych USA w tym całym procederze i życiu Ameryki kosztem całego świata pisze, iż oto Stany Zjednoczone do owej władzy nad światem „wykorzystały ogniowe wsparcie neoklasycznych ekonomistów - czcicieli samoregulującego się rynku, tj. bez kontroli państwa. Dodatkowo utrwalaczami nowego ładu gospodarczego stały się takie organizacje jak MFW, BŚ, później WTO. Kierują nimi z tylnego siedzenia departamenty – amerykańskiej administracji. Wielkie korporacje to zwykle wydmuszki - organizują w światowej przestrzeni gospodarczej łańcuchy pracy i wartości, kierując się maksymalizacją rentowności kapitału. Najlepsze wyniki, bo z marżą sięgającą 50%, osiągają giganci kapitalizmu sieci: M. Zuckerberg, J. Bezos, E. Musk, a także udziałowcy i akcjonariusze ich biznesów.
Zasięg wielkich korporacji jest globalny, ale struktura właścicielska narodowa. Największe w sektorze finansowym, wydobywczym, militarnym to amerykańskie kolosy. Ich pozycja w światowym systemie kapitalistycznym opiera się na wykorzystywaniu taniej pracy poddostawców i podwykonawców w Chinach, Europie Środkowej i na globalnym Południu (wysokie marże zysku, renta monopolistyczna). Ale także na kontroli strategicznych zasobów – węglowodorów i minerałów. Rocznie około 10 miliardów ton surowców przepływa z krajów biednych do bogatych.
To świat, w którym dominuje triada: USA, UE, Japonia. Reprezentuje ona około 18% populacji globu. Dzięki kilku monopolom zarządza strukturalnym kryzysem kapitalizmu, ten zaś pogrąża świat w coraz większym chaosie. Te monopole to: kontrola rynków finansowych (powiązanie dolara z ceną ropy naftowej, przekształcanie światowej nadwyżki na obligacje rządu amerykańskiego), kontrola źródeł surowców energetycznych, kontrola kapitalizmu sieci przez amerykańskich gigantów cyfrowych i platform usługowych (gig economy), przewaga militarna”.
Jak do tego doszło? W 1978 r. zwolniło się stanowisko prezesa Rezerwy Federalnej (FED). Z punktu widzenia międzynarodowych sfer finansowo-bankowych jest to niesłychanie ważna funkcja. Zwłaszcza w kontekście zawieszenia systemu z Bretton Woods. David Rockefeller zarekomendował jednak prezydentowi Carterowi na wakat prezesa FED swojego podwładnego, Paula Volckera. Carter nie mógł odrzucić tej propozycji. Zgodził się bez wahania, zwłaszcza że problem Iranu mocno nadszarpnął jego polityczny imagé. New York Times stwierdził wówczas, że nominacja Volckera uzyskała zgodę ze strony banków z Bonn, Frankfurtu i Szwajcarii. Na giełdzie w Nowym Jorku, która od dłuższego czasu znajdowała się w tzw. bear market (rynek o tendencji zniżkowej) nastąpił od razu wzrost indeksu o 9,73 pkt., zaś amerykański dolar uległ wzmocnieniu na światowym rynku walutowym.
Od 1933 r., kiedy Eugene Mayer opuścił stanowisko w szefa FED, członkowie rodzin międzynarodowych sfer finansowo-bankowych bankierów wycofali się z pierwszej linii finansowego frontu. Nie zajmowali bezpośrednio najwyższych stanowisk, starając się zza kurtyny wpływać na decyzje polityczne. Faktem jest, iż system z Betton Woods w jakimś sensie im to ograniczał.
Nowy kolonializm
System oparty o dolar, pieniądze udzielane w formie pożyczek przez Bank Światowy i nadzór nad ich wykorzystaniem przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy – wszystkie te filary są mocno związane z Białym Domem i amerykańskimi megakorporacjami – to moloch wysysający w nowy, kolonialny oraz czysto imperialny sposób siły i środki z globalnej gospodarki. I na tym zasadza się euroatlantycka idea globalizacji. I dlatego jest coraz mocniej kontestowana.
Przebiegało to i przebiega nadal mniej więcej w następujący sposób: pieniądze na kredyty pochodzą z Banku Światowego. Czyli tak naprawdę z budżetów czołowych państw Zachodu. Polityczni ekonomiści stawiają warunek udzielenia kredytu: kredytowane przedsięwzięcia mają być wykonywane tylko i wyłącznie przez amerykańskie lub zachodnioeuropejskie korporacje. Dzięki temu fundusze natychmiast wracają z powrotem w posiadanie Zachodu. Z tych kredytów – fakt niezaprzeczalny - zbudowano elektrownie, zapory, drogi, zorganizowano infrastrukturę itd., ale przede wszystkim rozwijano wydobycie surowców naturalnych, w szczególności ropy naftowej. W ten sposób beneficjentami kredytów stawały się kolejne zachodnie korporacje.
W ostatnich dekadach kładziono też nacisk na rozwój usług i niskopłatnych stanowisk pracy w różnego rodzaju montowniach. Ludność kraju kredytobiorcy mogła co najwyżej liczyć na zatrudnienie na najniższych najgorzej opłacanych stanowiskach (usługi i montownie). Kraj – kredytobiorca musiał (i musi często nadal) po kilku latach karencji zacząć spłacać zaciągnięty dług. Ponieważ przedsięwzięcia nie były dziełem rodzimych firm, a korporacje płaciły podatki na Zachodzie, kraj był pozbawiony funduszy na spłatę zadłużenia. Budżet kredytobiorcy czerpał więc (i nadal czerpie) śladowe zyski z takiej inwestycji.
Jak stwierdza Song Hongbing (Wojna o pieniądz. Prawdziwe źródła kryzysów finansowych), w tym momencie taki kraj „stawał się już oficjalnie częścią imperium USA. Amerykanie w zamian za odroczenie, lub częściowe umorzenie długu, proponowali wybudowanie bazy wojskowej, przejęcie głosu dłużnika w głosowaniach na forum ONZ, pozyskanie praw do korzystania z zasobów naturalnych, współpracę militarną. Kształtowali tak politykę kredytobiorcy, mieli wpływ na skład jego rządu i jego wewnętrzne decyzje. Kraj w praktyce tracił niepodległość i stawał się kolejną zamorską kolonią, oczywiście bronioną przed szponami komunizmu, w imię demokracji, wolności i kapitalizmu”. Dziś komunizm został zastąpiony przez Rosję i Chiny.
Autor tej topowej pozycji daje przykład np. Ekwadoru czy Panamy. Pokazuje jak w latach 70.-90. XX w. oba te kraje – w wyniku tak przebiegającego procesu - stały się de facto półkoloniami USA, łącznie z narzucaniem im prezydentów i ministrów w rządach tych latynoamerykańskich republik.
Sposoby obrony
Według niektórych ekonomistów i polityków, ucieczką bądź obroną przed nadchodzącym dziś wielkim krachem systemu jest porzucenie dolara jako waluty światowej i powrót do parytetu złota w finansach światowych. Według Światowej Rady Złota, do końca 2020 r. całkowite oficjalne rezerwy złota (będące częścią oficjalnych rezerw międzynarodowych) wszystkich krajów świata wyniosły 34 211 ton. Wzrost oficjalnych rezerw złota na świecie z tytułu zakupów netto przez banki centralne wyniósł 15,3% w latach 2010-20.
Największymi nabywcami netto złota w 2021 r. były banki centralne Tajlandii, Japonii, Węgier i Indii. Kupiły metal szlachetny na rynku światowym, ponieważ nie są to kraje, w których wydobywa się złoto. Wśród nabywców netto widzimy także banki centralne Brazylii, Uzbekistanu i Kazachstanu. Są to kraje wydobywające ten kruszec. One zakupiły metal na rezerwy z produkcji krajowej.
Krajem nr 1 w wydobyciu złota są Chiny. Według wyników z ubiegłego roku, one wyprodukowały 365,3 ton tego metalu. Nie widzimy jednakże Ludowego Banku Chin ( The People’s Bank of China) wśród banków centralnych dokonujących zakupów złota netto. Zasoby złota PBCh są niezmienne od dwóch lat i wynoszą 1948 ton. Wielu ekspertów wątpi, że Chiński Bank Centralny nie skupuje złota wydobywanego w tym kraju. Kupuje i jest bardzo aktywny, ale maskuje to w każdy możliwy sposób i nie odzwierciedla tego w oficjalnych statystykach. (Przed 2015 r. dane o oficjalnych rezerwach złota uważane były za tajemnicę państwową.) Rzeczywista ilość złota w międzynarodowych rezerwach Chin jest prawdopodobnie co najmniej dwukrotnie wyższa od oficjalnych danych.
Rosja jest uważana za drugi co do wielkości kraj wydobycia złota po Chinach. Według wyników z ubiegłego roku w kraju wyprodukowano 331,1 ton tego metalu szlachetnego. Kraj ten ma wszelkie możliwości zwiększenia rezerw złota w ramach międzynarodowych rezerw Federacji Rosyjskiej. I ta okazja jest realizowana od wielu lat. Oficjalne rosyjskie rezerwy złota stale rosły w drugiej dekadzie XXI wieku. Na dzień 1.01.2010 roku jego wartość w ujęciu fizycznym wynosiła 649,03 tony, a na dzień 1.01.2021 roku – 2298,59 ton. Na początku badanego okresu udział złota w ujęciu wartościowym wynosił 5,19% wszystkich rezerw międzynarodowych Federacji Rosyjskiej; na koniec tego okresu wzrósł do 23,29%. Przyrost rezerw złota na przestrzeni 11 lat (2010-2021) osiągnął więc ok. 1650 ton. Rocznie uzyskuje się wzrost średnio o 150 ton, ale zdarzały się rekordowe lata. Maksymalny skup złota netto w 2018 r. wyniósł 275,15 ton.
To bardzo pozytywny trend według specjalistów rosyjskich i chińskich. Jest postrzegany jako początek prawdziwej dedolaryzacji gospodarki. Eksperci oszacowali, że gdyby Bank Centralny Rosji zakupił w ciągu pięciu lat cały wydobyty w kraju metal szlachetny, to nie byłoby dolarów i innych papierowych walut w oficjalnych rezerwach tego kraju. Byłby to poważny krok ich zdaniem w kierunku wzmocnienia suwerenności narodowej – w finansach - Federacji Rosyjskiej. I może w tym czai się główne zagrożenie – a nie w militarnym wyścigu zbrojeniowym – dla systemu dolarowej (a tym samym amerykańskiej) supremacji w skali globalnej.
Radosław S. Czarnecki
Jest to pierwsza część artykułu dr. Radoslawa S. Czarneckiego - drugą zamieścimy w nastęonym numerze, SN 6-7/22.