Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 758
Polski homo politicus sprawia wrażenie ciągle zakompleksionego, rwącego się do czynów heroicznych dzieciucha, a przy tym – żyjącego mitami i fantazmatami z minionej przeszłości; ciągle patrzy na wschód Europy, gdzie go permanentnie i z nostalgią niosą lektury lat szkolnych będące źródłem owych mitów, legend o wielkości i kulturotwórczo-cywilizacyjnej roli Polaków i Polski na tamtych terenach. Typowo postkolonialna tęsknota.
Polskie myślenie polityczne cierpi na symbolizm i mitotwórstwo. Chorobę, która w III RP, a jeszcze bardziej w IV RP (kolejne rządy PiS-u), przeszła w stadium ostrego zapalenia.
Bronisław Łagowski
Temu tekstowi dałem tytuł zaczerpnięty ze zbioru felietonów prof. Bronisława Łagowskiego. Po raz kolejny czas miniony daje świadectwo, że polska elita polityczna i nadwiślański mainstream kultywują niezdrową nostalgię za tzw. Kresami Wschodnimi, a nawet czasami I RP. I ona determinuje zarówno polskie myślenie polityczne jak i decyzje w tej materii. Podpierając się solidarnością z Ukrainą, zapomina się na kanwie permanentnej, irracjonalnej walki z komunizmem i Jałtą, że ta znienawidzona Jałta, odcinając nam garb owych Kresów, cywilizacyjnie i kulturowo przeniosła nas formalnie w centrum (i poniekąd na Zachód) Europy – że stosunki panujące w owym olbrzymim wschodnio-europejskim kraju, jakim stała się Polska po Unii Lubelskiej (1569), legły u podstaw choroby, a potem zagłady I RP. I to te stosunki spowodowały jej anihilację na prawie wiek z mapy Europy.
Stawianie mitów i fantasmagorii ponad rzeczywistość – a tam tkwią źródła owych rojeń i mrzonek chcących odtworzyć jagiellońskie tradycje, piłsudczykowski prometeizm i romantyczny, postmickiewiczowski mesjanizm – źle się kończą, gdyż jest to postulat (czyli jak być powinno, co nam się wydaje z punktu widzenia naszych interesów, ale bez brania pod uwagę realiów współczesnego świata) nie definiujący przyczyn rzeczywistego stanu rzeczy i ustalenia, dlaczego tak się dzieje. I dlaczego w historii tak się stało jak się stało. Typowe, wańkowiczowskie „chciejstwo”.
Z kraju ciążącego w średniowieczu ku Zachodowi Europy, (dzięki kontaktom i wpływowi kultury idącej z terenów dzisiejszych Niemiec, byliśmy wówczas - także intelektualnie i cywilizacyjnie - częścią Zachodu), Polska po 1569 r. w wyniku określonych stosunków gospodarczo-społecznych, religijnych i własnościowych stała się orientalną oligarchią rządzoną przez co najwyżej 10% populacji. Polonizacja i katolicyzacja ruskich kniaziów oraz bojarów wprowadziła takie właśnie orientalne relacje do ustroju i praktyk I RP.
U swego schyłku (XVII w. - bitwa pod Wiedniem) dla artylerzystów zachodnio-europejskich strzelających w kierunku oblegających Wiedeń Turków stroje wojsk osmańskich i ubiory polskiej odsieczy były jednakowe. Dlatego wiele oddziałów polskich biorących udział w tej bitwie musiało za pasy wpiąć pęki słomy by artyleria cesarska nie położyła – na równi z Turkami – po nich ognia.
Doskonale te stosunki oraz procesy prowadzące do orientalizacji oraz oligarchizacji we wschodnim stylu opisują w: Trójkącie ukraińskim Daniel Beavois oraz Fantomowym ciele króla Jan Sowa.
Kolejną próbą materializacji tych koncepcji jest propozycja, jaka padła podczas ostatniej wizyty prezydenta RP Andrzeja Dudy w Kijowie. Wspólna deklaracja Dudy i jego ukraińskiego odpowiednika, Wołodymira Zełenskiego, o unifikacji prawa nad Wisłą i Dnieprem w zamyśle pomysłodawców to wyjście ku jakiejś formie unii czy federacji obu krajów. I to jest właśnie echo opisywanego myślenia popularnego i obecnego cały czas w polskim mainstreamie. Wspomniana solidarność i chęć pomocy Ukrainie w dzisiejszych trudnych dla niej czasach służy naszym elitom za parasol przykrywający wspomniane prokresowe i postsarmackie ciągoty.
Dziwnie idea Dudy i Zełenskiego zbiegły się z ogłoszeniem przez rząd Borysa Johnsona ścisłego sojuszu pod auspicjami Londynu, w skład którego weszłaby Polska, Ukraina oraz poradzieckie republiki nadbałtyckie. Wstrzeliwuje się to w owe ciągoty i polskie mary postjagiellońskie – Inflanty (czyli współczesna Pribałtyka), które w pewnym okresie też należały do I RP.
W interesie Brytyjczyków (a i pośrednio Amerykanów, którzy na pewno inicjatywę Londynu w jakiejś formie pilotują) jest jednak po pierwsze – osłabienie przez taki alians Brukseli i Unii Europejskiej jako struktury, dwa – stworzenie stałego zagrożenia wedle wielowiekowych trendów polityki Anglosasów dla interesów Rosji, trzy – osłabienie pozycji oraz wpływów Niemiec i Francji na Starym Kontynencie. Mrzonki i resentymenty Polaków, trauma Ukraińców czy fochy Pribałtów jak zawsze dla Anglosasów i ich interesów geopolitycznych mają niewielkie znaczenie.
Polska ustami premiera Morawieckiego i innych przedstawicieli politycznego mainstreamu chce za wszelką cenę walczyć z „ruskim mirem”, rozumiejąc go wedle granic państwowych. Nic bardziej błędnego. Wystarczy sięgnąć np. do tak admirowanego niegdyś przez posierpniowych polityków radzieckiego dysydenta Aleksandra Sołżenicyna. Jego definicja „ruskiego mira” dotyczy głównie kultury, swoistej cywilizacji, „ducha”, jak mówił sam noblista, a z tym dopiero wiążą się dalsze, także polityczne przesłanki i wnioski. O tym często mówią w Rosji ostatnio tak różni ludzi, o różnych politycznych biografiach jak Siergiej Karaganow, Nikita Michałkow, Michaił Chazin czy Jewgienij Satanowski.
„Ruski mir” to przede wszystkim język, kultura, obyczaje, religia, związana z tym mentalność i spojrzenie na świat oraz ludzi.
Podobnie można scharakteryzować „mir germański”, czyli przestrzeń w historii nie związaną przez wiele wieków z państwem niemieckim, którego długo nie było jako zwartej, jednolitej struktury. I ten wpływ „niemieckiego mira” datuje się na naszych ziemiach niemalże od 1000 lat. Jałta i Poczdam skróciły go do obszaru między Odrą a Renem. Ale Polska na tej operacji niesłychanie zyskała. Przede wszystkim cywilizacyjnie, gdyż rekompensata za utracone tzw. Kresy w postaci Ziem Zachodnich i Północnych była niezwykle sowita.
Nie odnosząc się do realiów utworzenia unii polsko-ukraińskiej, warto zadać jednak następujące pytanie w świetle wykazanych i aktywnych resentymentów: otóż droga ku odtworzeniu I RP otwiera pewien dylemat. Tereny, jakimi władała ówczesna Rzeczpospolita nie zawierały Dolnego Śląska, Ziemi Lubuskiej, Pomorza, Warmii itd. Czy w takim razie – jeśli tym układem powracamy do tamtych czasów i terytorialnego podziału Europy Środkowo-Wschodniej, ostatecznie kładąc niesławną Jałtę do grobu – te tereny nie powinny wrócić do obszaru niemieckojęzycznego, pozostać ponownie pod wpływami kultury germańskiej, spowodować aby „niemiecki mir” powrócił jak I RP do dawnego stanu choćby w warstwie symboliczno-mitycznej itd.? Czyli do odtworzonia po dekadach czegoś co byłoby nową, „IV Rzeszą Niemiecką” (teraz w XXI wiecznej formie). Czy naprawdę tego chcemy?
I nie chodzi o strach, czy zjawy z przeszłości. Granice zdaje się tracą aktualnie na znaczeniu, choć nie wiadomo czy ten trend trwale się utrzyma. Chodzi o realizm i racjonalizm, gdyż jak sądzę powtarzamy ten sam krok, jaki wykonała polska elita polityczna idąc na układ z Litwą (a de facto – z Rusią) w 1569 roku. Zderzyło to I RP z Moskwą - gdyż takie były priorytety ówczesnej polityki Wilna - a potem z imperium carów. Czy dziś ewentualna unia polsko-ukraińska nie spowoduje ukrainizacji III RP tak jak Unia Lubelska spowodowała orientalizację I Rzeczpospolitej? I czy to powtórzenie naszego „Drang nach Osten” jest dla nas korzystne i niezbędne politycznie, społecznie, kulturowo i cywilizacyjnie?
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2601
Girolamo Savonarola ur. w Ferrarze w roku 1452 to słynny kaznodzieja i pechowy reformator Kościoła katolickiego. Doskonale i wszechstronnie wykształcony, znakomity retor, mnich zaangażowany w sprawy religijne i społeczne, członek elitarnego zakonu dominikanów - esencja włoskiego Renesansu. Na dodatek charakteryzowała go żarliwość uczuć i emocji, ekspresja wyrazu myśli, namiętność przekonań o własnych racjach, bezkompromisowość w ocenach oraz swoisty fanatyzm.
Mimo takich zalet, (które są jednocześnie wadami) i zaangażowania w życie wspólnoty, zginął na stosie we Florencji 23.05.1498 roku jako kacerz i buntownik. Stało się tak z wyroku Inkwizycji - działającej w wyniku skutecznej interwencji papieża Aleksandra VI (1492-1503) oraz wskutek machinacji współdziałającej z Rzymem florenckiej rady miejskiej, Signorii.
Ów paradoks kształtuje się na wzór oksymoronu: postęp i regres, humanizm i ciemnogród, ewolucja i stagnacja, rewolucja i restauracja, multi-kulti (w dzisiejszym tego słowa znaczeniu) vs tradycjonalizm wspomagany przez różnorakie formy nacjonalizmu. Dotykał on i dotyka wszystkich reformatorów i rewolucjonistów, a Polskę współczesną przede wszystkim.
Kult religijny nigdy nie pozbędzie się przyrodzonej skłonności do degradowania świeckich wartości życia, do uznania ich za względne i pochodne, jeśli wręcz nie wrogie prawdziwemu powołaniu człowieka.
Leszek Kołakowski
Dlaczego akurat Savonarola? Bo uosabia zarówno fanatyzm i fundamentalizm Średniowiecza, jak i idee Renesansu, świętość i pobożność oraz herezję i kacerstwo. To odwieczny dylemat zamykający się w ramach zakreślanych pojęciami: wolność czy bezpieczeństwo, jednostka czy zbiorowość, swoboda czy oparcie o tradycyjne podstawy, chaos czy równowaga, emocjonalność czy wyciszenie i kontemplacja. Kiedy zastanawiamy się na dziejami akurat tej osoby, nad jej wpływem na życie Kościoła w wiekach późniejszych, widzimy, iż są to elementy uniwersalne, właściwe każdemu ruchowi rewolucyjnemu kontestującemu rzeczywistość polityczną, społeczną, kulturową, religijną, estetyczną, itd. Przecież w Polsce, po 25 latach transformacji ustrojowej, też widać, że idealizowany ruch „Solidarności” nie był wolny od tego typu uwarunkowań czy przypadłości.
Moralizm i mniemanie o absolutnej wyższości swych przekonań, o jedynie słusznej formie swoich działań zawsze musi prowadzić na manowce. Gdy kładzie się nacisk na zasady postępowania, które stają się celem i zasadniczą treścią narracji, to mamy do czynienia ze świadectwem zaniku wiary i duchowości, karleniu idei i wyradzaniu się gorliwości, także religijnej (A.N.Whitehead). Wiara staje się rytuałem narzucanym przez polityczną poprawność, gestem i słowem, uczestnictwem w mitingach, itp. stadnych zachowaniach.
Wielu autorów piszących o Savonaroli i uznających go za emanację włoskiego Renesansu odbierało go jako charyzmatyka, mówcę i przywódcę władającym tłumem, „osobę zamienioną w pochodnię” (J. Burckhardt). Podobną osobowość reprezentowało wielu ówczesnych (a także wcześniejszych i późniejszych) reformatorów religijno-kościelnych: Arnold z Brescii, Małgorzata Porete, Jan Hus, bądź Giordano Bruno. To przykłady tych, którzy zostali zgładzeni przez wszechwładną instytucję rządzącą ówczesną Europą, którą chciały zreformować.
Ale przecież niezwykle podobnych doktrynalnie, psychologicznie, pod względem praktykowanej religijności osób - jak np. Hildegarda z Bingen, Franciszek z Asyżu, Jan od Krzyża czy Teresa z Avili – Kościół rzymski wpisał w poczet swych świętych. Przypadek, zbieg okoliczności, możni sponsorzy? A może zróżnicowanie interesu instytucji, (do której należeli i którą chcieli reformować) zależne od sytuacji społeczno-politycznej epoki lub heglowskiego Zeitgeistu? Trudno wyrokować.
Skutki nawiedzenia
W mniejszym lub większym stopniu każdą z tych osób można określić jako „nawiedzoną” (w potocznie rozumianym sensie). Gdy niekontrolowane emocje i żarliwa wiara religijna łączą się z potrzebą misji – a w chrześcijaństwie jest to sine qua non wiary i stworzonej wokół niej instytucji zwanej Kościołem katolickim – efekty muszą być „wybuchowe”. Misyjne szerzenie wiary (na zasadzie: nasz, jedyny Bóg pozwolił nam posiąść prawdę absolutną z racji naszego wyznania i mamy zadanie wcielenia jej w życie na całym globie, bez względu na koszty i przeciwności) nie tylko w tych przypadkach, gdy chodziło bezpośrednio o religię, miało tragiczne momenty i brutalne epizody.
To chrześcijaństwo narzuciło Europie (a potem jej klonowi, jakim jest współczesna Ameryka / USA) poczucie misyjności, imperatyw nawrócenia Innego na naszą wiarę (cokolwiek by pod tym terminem rozumieć), przekonanie o własnej „lepszości” i „jedyności.
Savonarola - podobnie jak wielu mu podobnych – przesiąknięty był ideą koniecznej i bezwzględnej zależności zbawienia od przynależności do czystego, bezgrzesznego, na jedną miarę zorganizowanego Ludu Bożego. Ludu Bożego, którego emanacją pozostaje wyłącznie Kościół rzymski.
To dogmat ciągnący się za chrześcijaństwem i katolicyzmem od czasów św. Cypriana z Kartaginy (III w. n.e.), stwierdzającego iż Extra Ecclesiam nulla salus (poza Kościołem nie ma zbawienia). I wedle tej zasady tak postępują od ponad 1700 lat wszyscy wielcy przynależni do kultury „białego człowieka”. Na dodatek, osoba taka przesiąknięta bywa bez reszty przekonaniem o obecności – realnej, fizycznej i absolutnej – Ducha Świętego (definiowanie tego przekonania oraz pojęcia jest dowolne) w swoim jestestwie. To z jego poruczenia zazwyczaj charyzmatyk proponuje na Ziemi zorganizowanie „republiki chrystusowej”.
A gdy mamy do czynienia z religijnymi korzeniami owej rewolucji – wszelkie idee uzurpujące sobie prawo do absolutnej uniwersalności, do jednej prawdy, popadają w fundamentalizm – efektem muszą być prześladowania i eksterminacja tych, kogo uzna się za heretyków, kacerzy czy Żydów, masonów, komunistów, kułaków, rewizjonistów, homoseksualistów, Romów itd. Czyli Innych, nie naszych.
Religia może nieść zarówno idee i stymulować działania rewolucyjne, ekstremistyczne, propagować fanatyzm, nietolerancję czy nienawiść, jak i miłość, spolegliwość, introwersję, propagować rozwiązania będące de facto stagnacją, podporządkowaniem i ukorzeniem. Na kolanach (to tradycja chrześcijańska, ale ten symbol feudalnego wasalizmu jawnie pokazywanego w kontakcie z hierarchią jest też immanentny innym religiom abrahamowym, tylko inaczej praktykowanym) - nie można przecież być wolnym …
Dwa końce bicza
Wspomniana „republika chrystusowa” jest egzemplifikacją myślenia o czystości i nieskazitelności jej twórców, jej wyznawców, jej adherentów i funkcjonariuszy. Reformator, charyzmatyk, retor i przywódca jest niesiony z jednej strony żarem swych przekonań, posiadaniem mandatu ze sfer nadziemskich do naprawy doczesnego padołu, (przypisując sobie miano „bicza Bożego” i ognia, którym ma wypalić wszelkie niegodziwości tego świata), a z drugiej - wywołuje zachwyt i emocje w tłumach słuchaczy, którymi „włada”.
Im większy irracjonalizm, tym łatwiej mu jest taki rezultat uzyskać. Wzbudza entuzjazm i powszechny pęd ku zmianom na lepsze, nadzieje na szczęście i polepszenie bytu upokorzonych, niezadowolonych, wykluczonych (których zawsze w świecie było więcej niż szczęśliwych).
Ale entuzjazm i głoszone z owym charyzmatem zmiany (chodzi o postęp, bądź restaurację dawnych porządków, lecz w innej formie) – w religijnej ortodoksji przenoszonej do polityki, kultury, zagadnień społecznych, etc. – stają się falą, która niesie takiego przywódcę często wbrew jego zamiarom. Bywa, że na swoich barkach wynosi on demony ciemnogrodu, bigoterii, zawiści i zazdrości, fobie, uprzedzenia, nienawiść. Zawsze w takim procesie dają o sobie znać, będące nieodłącznym rysem konserwatyzmu, przekonania, że „społeczeństwo dzieli się na światłą elitę i masy, nad którymi te pierwsze muszą sprawować intelektualną kontrolę” (J. Sowa). Entuzjazm przeradza się koniec końców w fanatyzm.
Savonarola uderza zarówno w dotychczasowy establishment Florencji: duchowieństwo, mieszczaństwo, jak i miejscową oligarchię (na szczycie której stali rządzący de facto miastem Medyceusze). Chodzi mu o zmiany zarówno w formie jak i treści funkcjonowania florenckiej komuny miejskiej. Jego wystąpienie – początkowo masowo popierane przez lud Florencji – z czasem przybiera kształty moralno - etycznej krucjaty, którą wzmacniają samoistnie mnożący się stróże moralnego porządku i obyczajów, czuwający nad sukcesem eksperymentu nazwanego „republiką boską”. Pilnując ulic i placów miasta nad Arno, poczynają węszyć „ w poszukiwaniu spraw intymnych, ostrzegają, donoszą.
Wreszcie w lutym 1498 roku budują stos przeznaczony dla narzędzi ludzkiej próżności – każą, aby płomienie pochłonęły zwierciadła, sprzęty do zabawy, instrumenty muzyczne, książki, itd.” (H. Herrmann). To symboliczny akt śmierci rewolucji, jej zasadniczej i pierwotnej idei – powtarzający się często w historii ludzkości - mającej pierwotnie poprawić byt florentczyków w sferze materialnej. Bo w niej tkwiły korzenie ich niezadowolenia i poparcia udzielonego początkowo Savonaroli.
Brat Girolamo – jak każdy fundamentalista i charyzmatyk, człowiek widzący świat z perspektywy religijnej, subiektywno-życzeniowej i doktrynalno-kościelnej – problemy miasta i jego ludu chce rozwiązywać nie na płaszczyźnie nierówności ekonomiczno-społecznych, które powodują owo niezadowolenie, lecz poprzez Dekalog i Biblię. Frate gniewa się, potępia, grozi piekielnym ogniem oligarchom, bogaczom, lichwiarzom, kupcom, piętnuje oszustów, heretyków.
Napomina ich za przywłaszczanie wynagrodzenia za pracę „maluczkich”, za brak dla nich miejsc zatrudnienia, (podczas, gdy sprowadza się do miasta obcych, często podejrzanej religijnie konduity), lichwę, spekulacje i prywatne inwestycje. Lecz za tymi potępieniami nie idą czyny mające zmienić strukturę społeczną i zasady funkcjonowania miasta.
W tej dziedzinie jego decyzje – w końcu jego rządów jako dyktatora i jedynowładcy – są kosmetyczne. Bo porusza się – intelektualnie, doktrynalnie i praktycznie – w ramach systemu stworzonego i sankcjonowanego przez Kościół, feudalnego sposobu produkcji. Savonarola był jego immanentną częścią. Nie potrafił, nie chciał, nie mógł wyjść poza jego ramy. Kaganiec religii, instytucji ją egzemplifikującej nie pozwolił mu na to. I dlatego poniósł dotkliwą klęskę, składając w jej efekcie swoje życie na stosie.
Działania takich moralizatorów i stróżów obyczajowości w rezultacie zawsze upokarzają tego Innego, depczą jego godność, odbierając mu człowieczeństwo, często unicestwiając. W chrześcijaństwie to reguła, bo przyzwolenie na takie działania tkwią w mentalności wszelkich religijnych (i nie tylko) fanatyków, fundamentalistów, „biczów bożych”. Najlepiej to wyrażają słowa Arnolda Amalryka, opata Citeaux, legata papieskiego, który podczas krucjaty przeciwko albigensom (XIV w.) na wahania krzyżowców pod murami langwedockiego Beziers dotyczące klasyfikacji kto prawowierny, a kto heretyk, miał im odrzec: „Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”. Bóg jest bowiem miłosierny tak, jak jego ziemscy plenipotenci, ale przecież „herezja nie ma żadnych praw” (kard. A. Ottaviani).
Savonarola znad Wisły
Polska dzisiejsza jest jak republika Savonaroli. Elity, czy quasi-elity - biorąc pod uwagę ich intelektualny stan, bądź polityczny image – rządzące nad Wisłą od prawie trzech dekad, powielają wiele kardynalnych błędów, które popełnił Brat Girolamo we Florencji. Pycha zamiast zrównoważonej narracji, fanatyzm w miejsce pluralizmu, historia (czyli to co było 25, 50, 100 czy 150 lat temu, kto gdzie stał i kto co mówił wówczas) a nie dziś i jutro, religianctwo i bigoteria kosztem poważnej i wyważonej dysputy o materialnych i społecznych (nie religijno-moralnych, czyli często nader subiektywnych i ulotnych aspektach życia tzw. ludu) warunkach bytu.
O tym, jak go docześnie zmienić, a nie o tym, kto „stał tam, gdzie ZOMO”, albo którzy „rodzice byli w KPP”, a którzy walczyli przeciwko pokojowi po zakończeniu II wojny światowej. Synonimem tego pokoju jest Jałta, bo to ona przyniosła pokój po tej hekatombie, jaką była II wojna światowa, a nie irracjonalne pomysły kilku panów w Londynie. Ale nieświadomi i naiwni ginęli…
Jednak „W Polsce najgwałtowniej i najbezwzględniej potępia się ludzi nie za to, że źle czynią, lecz za to, że inaczej myślą” (J.Andrzejewski). To pokłosie tradycji i spuścizny czasów kontrreformacji - ciągle żywej w mentalności społeczeństwa (p. Wszyscyśmy z Kontrreformacji , Sprawy Nauki Nr 2/187/2014), niechlubnej tradycji podtrzymywanej cały czas przez niezwykle konserwatywne i totalitarne (o wszechpotężnych wpływach) duchowieństwo katolickie, a przyjmowanej bezkrytycznie przez szerokie rzesze Polaków charakteryzujących się postfeudalnym myśleniem. W tym kierunku poszły też zmiany w Polsce po roku 80. (w formie ustrojowych eksperymentów od czasów rządów E.Gierka).
Jak dziś widzimy, ci co przyznają się głośno do tradycji „Solidarności” (tej z lat 80.) okazują się autorytarno-bigoteryjnymi, totalnie antymodernistycznie nastawionymi, nie rozumiejącymi absolutnie współczesnego świata osobnikami. Ale ci, którzy ich atakują, którzy zostali odsunięci od władzy w wyniku demokratycznych wyborów (o co „S” walczyła cały czas, podkreślając to dobitnie), przy wsparciu medialnego mainstreamu, oddanego absolutnie w niewolę neoliberalnej konsumpcji, nie są wcale lepsi, ani inni. To ta sama tradycja i świadomość, odwołująca się zresztą również do tradycji tamtej „Solidarności”. Po przeszło 35 latach od erupcji tamtego ruchu i tamtych idei recepcja tamtych protestów ma wyłącznie prawicowo-konserwatywno-religiancką twarz.
Nawet ci, co mienią się postsolidarnościowymi liberałami czy ludźmi o postępowej proweniencji muszą przyznać dziś (jeśli pozostało w nich choć resztki przyzwoitości, autokrytycyzmu i realizmu), że to ich postawa, ich działalność w przestrzeni publicznej, ich niekonsekwencja, irracjonalność politycznych kroków i decyzji sprzyjała współczesnej traumatycznej sytuacji, dzisiejszej „zimnej wojnie” (mogącej się rychło przeistoczyć w normalną wojnę domową z terroryzmem, zabójstwami i skrytobójstwami, prześladowaniami inaczej myślących – dziś już jawnie, wskutek ustanowionego prawa-bezprawia).
Wiele elementów państwa prawa, demokracji, swobód obywatelskich i wolności osobistych, które dziś są brutalnie deptane było bowiem deprecjonowane krok po kroku, w zależności od potrzeb i partyjnych fanaberii, przez tzw. demo-liberałów, demokratów in situ, przez tych, „którym z racji zasług w walce z tzw. komuną wolno więcej”. Racjonalność, pragmatyzm zostały przez te „światłe i proeuropejskie”, nowoczesne elity pogrzebane w takich stwierdzeniach jak „armia ukraińska wyzwalająca KL Auschwitz”, „za 6 tysięcy to pracuje złodziej lub idiota”, czy w ucztach na koszt podatnika z ośmiorniczkami w menu.
W klinicznej rusofobii i zwierzęcym antykomunizmie (w Polsce z antykomunizmem jest jak z antysemityzmem: i komunistów, i Żydów trudno wskazać i trudno zdefiniować) zwalcza się i opluwa w Polsce nie idee, system polityczny, lecz ludzi, tropi się i bezcześci groby, przewraca pomniki upamiętniające „nie naszą tradycję”. Nawet premier polskiego rządu, Bielecki, nie ma zahamowań, aby na forum światowym oznajmić, iż „rak komunizmu bardziej zniszczył Polskę niż II wojna światowa”, nie mówiąc o równie osławionym stwierdzeniu, że „lewicy w Polsce mniej wolno”(mimo legitymacji wyborczej).
Ten passus prominentnej przedstawicielki salonów warszawskich dziś uderza niczym bumerang w te właśnie środowiska, w te salony, w ów mainstream. Na ołtarzu potrzeb politycznych wielokrotnie poległ Trybunał Konstytucyjny, prawa nabyte, świeckość państwa, rozdział porządku doczesnego i sakralnego (co jest immanencją nowoczesnego państwa prawa), itd. Kropla wody drąży skałę – takie zachowania i decyzje, niczym kazania Savonaroli i jego fanatyczno-charyzmatyczne filipiki przeciwko wszystkim i wszystkiemu, przygotowały grunt pod huragan niszczący dziś wszystko na drodze, a który realizują konserwatywno-nacjonalistyczno-ksenofobiczne polskie, ultra-prawicowe harpie.
Przykład i dzieje Girolamo Savonaroli są wypisz wymaluj egzemplifikacją tego, co wyprawia się nad Wisłą od przeszło ćwierć wieku. Można mieć tylko nadzieję, że dawna tragedia florencka stanie się współcześnie polską farsą, jako że w naszym kraju nigdy niczego do końca, racjonalnie, nie zrealizowano (oprócz skoku cywilizacyjno-kulturowego w okresie PRL). Za to z niszczeniem wychodzi nam świetnie. Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2184
W tym roku minęło 60 lat (od 1956 r.) jak nasi południowi bracia Czesi pokazali niedoścignioną wersję mega-epopei, jaką są „Przygody dobrego wojaka Szwejka” w reżyserii Karela Stekly’ego, ze wspaniałymi aktorami, m.in. Rudolfem Hrušinskim (jako Szwejkiem) czy Milošem Kopecky’m (jako feldkuratem Otto Katzem).
To obraz prezentujący ponadczasowe i ponadustrojowe powody do śmiechu, drwiny i zdystansowania wobec przejawów wszelkiego napuszenia, klerykalizmu i religianctwa, wybujałego i triumfalnego patriotyzmu, wiecznie żywej „klaki”, głupoty elit rządzących oraz pospolitego zadęcia i polityczno-kulturowej hipokryzji. Warto obejrzeć ten film po raz kolejny, by zobaczyć w nim i nasz kraj, i nasze stosunki międzyludzkie. Politisch Verdachtig (politycznie niepewny) - to dzisiaj nic takiego dziwnego – stwierdza Szwejk. I dodaje: o kim się tak dziś nie mówi..”. W Polsce od początku tzw. transformacji ustrojowej z 1989 roku ciągle ktoś jest permanentnie Politisch Verdachtig. Tę retoryczną figurę najlepiej opisują nie współczesne tyrady reprezentantów rządzącego PiS, ale stwierdzenie reprezentantki salonu-salonów, clou nadwiślańskiej moralistyki, że zwycięskiemu w demokratycznych wyborach ugrupowaniu „mniej wolno”. Jest tak dlatego, że te elity-elit, ci moraliści i owe etycznie nieskazitelne autorytety (mianowane de facto przez siebie samych), były najczęściej kompletnie nieprzygotowane do sprawowania władzy. I jak wszystko w Polsce od wieków poszło wedle kanonu: chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zawsze...
Gdy popatrzeć na feldkurata Katza - czyż nie widzimy współczesnego, katolickiego kościoła polskiego i jego funkcjonariuszy? Czy zadęcie narodowo-patriotyczne i wszechobecny wojskowy „sznyt”, militaryzacja nie tyle już przestrzeni medialnej, ale i umysłów polskiej młodzieży (z Antonim Macierewiczem, Bartoszem Misiewiczem i gen. Romanem Polko w tle) nie są wypisz – wymaluj obrazem ze Szwejkowych peregrynacji eszelonem na front, przygotowywanych batalii i samych działań wojennych? Czy Bogdan Chazan i Konstanty Radziwiłł nie są niczym dr Grünstein z lazaretu, leczący starających się uniknięcia wysłania na front Simulanten chininą, lewatywą, zawijaniem w mokre prześcieradła i rycyną? Czy przerabianie przez Szwejka bezdomnych psów, zwykłych kundli, na rasowe egzemplarze i upłynnianie ich z zyskiem (oczywiste szalbierstwo jest przez wszystkich widoczne) to nie magiczne sztuczki politycznych szalbierzy od ekonomii mieniących się „niezależnymi fachowcami” światowej i europejskiej marki? Gdy ostatnio przypadkowo wpadłem w „telewizorni” na wywiad Elizy Michalik z europosłem Michałem Bonim z niezwykle proeuropejskiej, liberalnej i nowoczesnej asocjacji politycznej, od razu stanął mi przed oczyma porucznik Dub. Michał Boni bowiem, po zapewnieniu o wyciągnięciu wniosków z przeszłości przez jego ugrupowanie, mówił z przekonaniem, jaką to ono miało wizję Polski świeckiej, nieklerykalnej, wręcz laickiej, gdzie rozdział państwa i Kościoła był ściśle przestrzegany, a konkordat niósł „samo dobro” (m.in. w tym kontekście nawiązał do pozytywów tzw. „kompromisu aborcyjnego”, który teraz chce się podważyć).
Dobry wojak Szwejk na takie dictum by rzekł: „Człowiek uczy się na błędach jak ten giser Adamec z Dańkovki, co to przez pomyłkę napił się kwasu solnego”. Europoseł to może i nie napił się tej mikstury, lecz społeczeństwo polskie to i owszem, a efekty są widoczne po receptach i egzorcyzmach odprawianych przez polską prawicę podczas sprawowania rządów (partia Michała Boniego jest konserwatywno-liberalną prawicą, omyłkowo inaczej traktowaną w Polsce). Dlatego bardzo szanuję zacnego wojaka Szwejka, moje uosobienie czeskości. Czyli czegoś, czego nam Polakom brakuje najbardziej. To antyteza polskiej megalomanii, mesjanizmu, misyjności (najszerzej i najdokładniej ujętej), napuszenia, kompleksów – zarówno niższości jak i wyższości. Kocham Józefa Szwejka, podziwiam go, zazdroszczę mu, a jednocześnie z niego kpię, śmieję się, czyli poniekąd gardzę nim, czując wyższość prawdziwego Polaka. A może tylko polska tożsamość, tradycja, kultura tak malują owego sąsiada Polski?
Szwejk nie podpalił świątyni Artemidy w Efezie jak Herostrates, nie zabił na stopniach Kapitolu Juliusza Cezara jak Brutus, nie był papieżem jak Karol Wojtyła, ani wodzem zwycięskich armii jak np. hrabia Radecki von Radetz; to nie Napoleon, Attyla, Jan III Sobieski, Piotr I Wielki, Lincoln czy Robespierre; to nie Nobel, Curie-Skłodowska, Oppenheimer, Einstein czy Hawking. Nie przeskoczył przez żaden płot jak Lech Wałęsa i nie spał na styropianie jak rządzący naszym krajem „współcześni bohaterowie”. Daleko mu także do Mahatmy Ghandiego, Martina Luthera Kinga czy Desmonda Tutu. To także nie jest wymiar jego sławnego rodaka Vaclava Havla.
Ale przecież jest coś nietuzinkowego w tym prostym Czechu, odzianym w szynel żołnierski armii C.K. Austro-Węgier, coś ponadczasowego, uniwersalnego i zarazem prostodusznego (choć na pewno nie prostackiego).
Dobry wojak Szwejk chce być prowincjuszem, outsiderem, huncwotem i obwiesiem. Przygłupem i notorycznym idiotą. Lecz to tylko poza i (udana) próba przetrwania tych wielkich (ponoć) czasów, w jakich przyszło mu żyć (a nam dane jest dzisiaj). Tego bowiem sobie nie wybieramy. I nie wybiera nam tego też żaden Bóg, żaden premier, żaden mentor, autorytet moralny czy kapłan.
Jego postawa i mentalność są tak niekompatybilne z duchem naszych czasów, tak passe, że aż dziw bierze, iż ktokolwiek może je brać na serio, odwoływać się do nich, podziwiać je i składać im hołd. O stawianiu za wzór nawet nie mówiąc. Ale byt każdego człowieka winno się utożsamiać z wielkimi czasami, gdyż jest on (i te czasy) niepowtarzalny, nie do przeżycia po raz wtóry i szkody w tym czasie popełnione są nie do naprawienia. Dlatego każde życie, każdego człowieka, jest wielkim czasem - dla niego, dla jego świadomości, dla jego samopoczucia. Stąd kocham i szanuję, wielbię i podziwiam dobrego wojaka Szwejka oraz chylę czoła przed jego życiową filozofią. Bo to jest filozofia czci i atencji dla życia jako takiego, najwyższej i jedynej prawdziwej wartości, jaką posiada człowiek. Czegoś autentycznego i niepowtarzalnego.
Szwejk i jego filozofia to jest to, o czym mówi duński aktor - znany z filmów Larsa von Triera - Stellan Skarsgård: że wszystkie religie (i doktryny polityczne z nich wywiedzione) Zachodu chcą regulować to co jesz, pijesz, z kim sypiasz i kiedy, bo jeśli kontrolują instynkty, to tym samym kontrolują człowieka. Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1358
Patriotyzm destrukcyjny (2)
Dziś debata publiczna wygląda tak, że demagodzy mówią tłumowi co ma myśleć. Gdy ludzie odbijają echem ich frazy, oni śmiało ogłaszają, iż wyrażają tylko powszechne nastroje.
Tony Judt
Powróćmy na moment ponownie do przywoływanego już w I części tekstu* Powstania Warszawskiego, traktowanego jako konieczność ofiary i nieuchronność poświęcenia, nie blokowaną żadną refleksją krytyczną czy zdystansowanym myśleniem. Powstania rozumianego jako fatum, los, przeznaczenie (jak w przypadku ofiary Jezusa, którego Bóg-Ojciec skazał na mękę celem odkupienia ludzkości), czyli determinizmu argumentowanego jakimiś mitycznymi celami i zdehumanizowanymi racjami. Niby wyższymi. Pojęciami, które ludzki umysł wytworzył w trakcie ewolucji i dziejów naszego gatunku.
Młodzież chciała walczyć, młodzieży nie dało się zatrzymać. Tyle, że przez lata ją się indoktrynowało, wkładając do głów fantazmaty o wyższości pojęć mistycznych i ezoterycznych nad realizmem, racjonalnością i mierzeniem sił na zamiary. A poza tym – to była armia podziemna, a w wojsku obowiązują rozkazy. Na wojnie – bezwzględne. Wiąże się z tym bezdyskusyjne podporządkowanie się poleceniom przełożonych. Oni wydają rozkazy i oni ponoszą pełną odpowiedzialność – także przed sądem wojennym – za ich efekty.
Karygodnym było to, że o losie Warszawy, jej skarbów historycznych, kulturalnych, materialnych, dorobku wielu pokoleń Polaków, o wielu doniosłych sprawach zdecydował samowolnie (jak w Powstaniu Styczniowym) stan uczuciowy bynajmniej nie najliczniejszej grupy jej mieszkańców. Znów kłania się przywoływany wcześniej fortepian, smoking i biblioteka po ojcu…
„Przez narcyzm rozumie się rezygnację z autentycznego zainteresowaniem światem zewnętrznym” – pisze Erich Fromm („O byciu człowiekiem”) zastrzegając, iż towarzyszy temu mocne przywiązanie „do siebie samego, do własnej grupy, klanu, religii, narodu rasy itd. wraz z wynikającymi z tego poważnymi zaburzeniami racjonalnego osądu. Uogólniając, potrzeba narcystycznej satysfakcji wynika z konieczności kompensowania sobie własnej materialnej i kulturowej biedy”. Myślę, iż dotyczyć to może zarówno jednostek jak i zbiorowości.
Jednowymiarowość, płaskość intelektualna, brak dystansu i refleksji krytycznej, racjonalnej, skupianie się jedynie na swoich krzywdach i cierpieniach (rzeczywistych czy wyimaginowanych) przy fetyszyzowaniu ich jako synonimu wyższych wartości i ofiary zawsze prowadzi na manowce.
Na swoisty narcyzm wszelkiej jednowymiarowości zwraca uwagę także Herbert Marcuse w „Człowieku jednowymiarowym”. Bo „społeczeństwo rozwinięte, jednowymiarowe, zmienia stosunek między tym co racjonalne i irracjonalne. Skontrastowana z fantastycznymi i chorobliwymi aspektami jego racjonalność, sfera irracjonalnego – staje się siedzibą rzeczywistej racjonalności”. Jeśli w oficjalnej narracji zarządza się wszelką komunikacją, czyniąc ją ważną lub unieważniając zgodnie z narcystyczno-społecznymi wymaganiami, wówczas wartości obce tym wymaganiom, mogą być tylko synonimem fikcji. Taka jednowymiarowość – obojętnie jakiej proweniencji – sprzyja wykuwaniu w zbiorowości patriotyzmu destrukcyjnego.
Idea narodu wybranego
Znajomość historii Europy, rozwoju jej kultury, a nade wszystko obeznanie z dziejami barbarzyństwa obecnego w jej ramach, pozwala skutecznie przewidywać, że okresy barbarzyństwa połączonego z celową dehumanizacją szerokich warstw i klas społecznych mogą być kontynuacją (w nowych szatach i przy określonej retoryce) europejskiej cywilizacji.
Zła tradycja, kultywująca ponad miarę krwawą ofiarę, usprawiedliwiająca ją ulotnymi celami wyższymi i następnie ją celebrująca (granicząc ze zbiorowym narcyzmem) wywodzi się poniekąd z religijnych meandrów sycących od wieków naszą nadwiślańską kulturę, obyczajowość, obrzędowość itd. z idei tzw. narodu wybranego.
W wielu wierzeniach religijnych w historii ludzkości ta idea była i jest obecna po dziś dzień (choć obecnie ukryta jest głęboko w podświadomości jako wstydliwy - bo niepoprawny politycznie - totem). Powszechnie kojarzy się ją z judaizmem. Przymierze z Bogiem, czyli „wybranie narodu" pozwala kapłanom Jahwe uzasadniać wszelkie zachowania Hebrajczyków, sakralizując je. Podobnie było wiele wieków później u Azteków. Oni też czuli się narodem wybranym, którego czynami kieruje bóg-fetysz Huitzilopochtli.
Chrześcijaństwo, mając korzenie judaistyczne, przejęło hebrajską tradycję „narodu wybranego". Teraz chrześcijanie, wyznawcy Jezusa Chrystusa - według reguł i działalności św. Pawła z Tarsu - bo to on w zasadzie dał podwaliny chrześcijaństwu w obecnym kształcie - stawali się „narodem wybranym” pośród barbarzyńców, heretyków i osobników o wątpliwym człowieczeństwie (nie wierzyli bowiem w naszego Boga), mającym krzewić jedynie prawdziwą wiarę religijną na całym świecie. Bo my jesteśmy teraz „narodem wybranym”, to nam Bóg, Pan nasz dał siłę i przewagę nad tymi Innymi, którzy są nam poddani. Możemy z nimi zrobić co chcemy, bo posiedliśmy jedyną prawdę.
Historia nie skończyła się na tym. Oto wiele ruchów społecznych, politycznych, kulturowych i narodowych wywodzących się z tradycji europejskiej, czyli poniekąd chrześcijańskiej, siłą rzeczy nawiązywało do tej wygodnej - bo usprawiedliwiającej wszelkie formy działalności publicznej - idei. Teraz wybierał kto inny, nie Bóg: dla jakobinów z Wielkiej Rewolucji Francuskiej była to idea Rozumu podniesiona (na krótko) do rangi bóstwa, z całym ceremoniałem i obrzędowością quasi-religijną. Dla radykalnych bolszewików, też uważających się za „naród wybrany" - Trockiego, Zinowiewa, poniekąd Lenina - mających nieść światu wolność - tym czymś, co ich nobilitowało, tłumaczyło ich czyny była idea marksizmu-leninizmu (cokolwiek to dziś oznacza), kult postępu i bezkrytyczne przekonanie o swoich racjach.
Wybrani stają się zakonem wśród reakcjonistów, swoistym kościołem i quasi-religijną sektą z własnymi obrzędami, ideologią, dogmatyką (historia XX wiecznych partii komunistycznych w Europie potwierdza te tezy - m.in. francuski religioznawca Emil Durkheim („Próba określenia zjawisk religijnych”) skonstruował teorię o religijnym charakterze praktyki politycznej wielu europejskich ruchów społecznych.
Klonowanie idei
W Polsce widać dziś wyraźnie, że Solidarność jako ruch społeczny o wyraźnym profilu, niesłychanie mocno okopując się w tradycji religijnej i narodowej, sięgając po wartości kojarzone jawnie z katolicyzmem jako esencją polskości - pomijając uniwersum - odwołując się do wszystkiego, co wiązało się z pontyfikatem Jana Pawła II (a nie z ideami Oświecenia i tradycji zachodnich demokracji), traktowała siebie też jako kolejną matrycę idei „narodu wybranego".
Tym było m.in. posłanie do narodów Wschodniej Europy. „Naród wybrany” spośród „tłumu komunistów" i ich „pachołków" musiał nieść tym Innym kaganek wolności i demokracji oraz kult gospodarki rynkowej.
Prof. Andrzej Romanowski – prominentna osobistość opozycji demokratycznej z lat PRL-u w Krakowie - uważa, że tu właśnie (w tym zachwycie swą doskonałością, polityczną gracją i poczuciem absolutnej genialności wyznawanych wartości) tkwią zalążki dzisiejszego triumfu ultraprawicy z PiS. (www.otwarta.org/andrzej-romanowski-z-pamiecia-katastrofa, dostęp 6.01.2012)
Z idei „narodu wybranego" Solidarności wyłonił się kolejny klon tej szkodliwej, niebezpiecznej dla porządku demokratycznego i państwa prawa, wolności obywatelskich i cywilizowanego społeczeństwa pomysł: Prawo i Sprawiedliwość stało się takim „narodem wybranym" z „narodu wybranego" (czyli świętymi do kwadratu, bo to oni teraz stanowią awangardę tego ruchu, będąc „czystymi” wśród mniej „czystych"). Jego zwolennicy, hołdując skrajnym namiętnościom, instrumentalnie grając uczuciami religijnymi, utożsamiając katolicyzm w obskuranckim, dewocyjnym i ludowym kształcie z jedyną formą religijności stają się typową sektą (doskonale opisaną w typologii Ernsta Troeltscha).
Partie polityczne, ruchy społeczne, organizacje etc., które nie zważając na porządek demokratyczny, reguły państwa prawa, zasady cywilizowanego parlamentaryzmu i europejskiej tradycji politycznej, budują wokół swego logo i programu struktury na kształt „narodu wybranego", stwarzają groźny precedens znany z czasów Republiki Weimarskiej czy Italii lat 20. XX wieku. Zwłaszcza, kiedy tym procesom towarzyszy gra na emocjach, podgrzewanie namiętności, stymulowanie fobii, szczucie przeciwko Innemu. To kolejne źródło patriotyzmu destrukcyjnego i jego umacniania się w społecznej świadomości.
Współczesne Polskie myślenie polityczne cierpiąc na symbolizm i mitotwórstwo, choroby, które obecnie znamionuje stadium ostrego zapalenia, o czym pisze Bronisław Łagowski („Symbole pożarły rzeczywistość”), będąc powrotem do tego co opisał dokładnie Aleksander Bocheński w „Dziejach głupoty w Polsce”. „Tłuszcza popularyzatorów, dziennikarzy, poetów, romansopisarzy podchwytuje tezy i szerzy je”. Dziś trzeba jeszcze dodać – kiepskich polityków i zależnych od nich publicystów. Po każdej natomiast klęsce, porażce, plajcie – które w efekcie tak panujących nastrojów i ducha są niemalże koniecznością – rozlega się chór pretensji, lamentów i łkań, wzajemnych oskarżeń, szukania winnych (najczęściej obcych agentów i oczywiście - Żydów). Znany polityk europejski, Dawid Lloyd George już przed prawie wiekiem dał diagnozę tej schizofrenii, opętania i irracjonalnego szaleństwa („Wspomnienia wojenne”). Bo „jeżeli z szacunku dla czczonych wspomnień lub drogich nam iluzji ukryjemy prawdę i przysłonimy defekty laurami gloryfikacji, nie nauczymy się niczego i następnym razem możemy już nie uniknąć całkowitej katastrofy”.
W poszukiwaniu bezpieczeństwa
Ale rodzi się pytanie, dlaczego ci demagodzy, populiści, „zaklinacze rzeczywistości”, nowocześni szamani, pospolici oszuści polityczni zdobywają serca i umysły mas? Czemu potok „narodów wybranych” – a z nimi kolejne przykłady destrukcji sfery publicznej, dyskursu czy egzystencji – zdobywa kolejne szańce współczesności? Czy aby nie jest tak, iż to „ludzie niepewni swojego losu poszukują zbiorowości, bo nie chcą być samotni wobec zagrożenia. Jeżeli odmawia im się tożsamości klasowej, będą poszukiwali innych wspólnot, np. narodowych czy religijnych. Bez optyki materialistyczno-klasowej nie mogą zlokalizować źródła swych udręk, bo leży ono w relacji między pracą a kapitałem. Szukają grup, które mogą obarczyć winą, np. imigrantów lub Żydów, jak w Niemczech z lat 30., gdzie gniew wywołany problemami materialnymi został przekierowany na tę grupę” (Jan Sowa, „Będzie brutalniej”, Gazeta Wyborcza, 16.08.16).
Wybranie narodowe jest tym antidotum, jakie daje się ludziom pozbawionym przez neoliberalizm, permanentny „wyścig szczurów”, bezpieczeństwa i stabilizacji.
Polscy demoliberałowie, zwolennicy i adherenci neoliberalizmu oraz dewizy, że to „niewidzialna ręka rynku” oraz merkantylne stosunki w stylu laissez-faire załatwią wszystko, „tolerowali prawicowe przebudzenie i nie zrobili nic z indoktrynacją młodzieży prowadzoną przez instytucje religijne i szkoły. Nasz patriotyzm jest przemocowy: dla ojczyzny trzeba albo umrzeć, albo zabić. Kto sieje wiatr, zbiera burzę” (J. Sowa, tamże).
Według Umberto Eco, patriotyzm we współczesnym świecie cyberprzestrzeni, wolnej wymiany idei, ludzi, kapitału, jest ostatnim schronieniem dla łajdaków. Pod jego sztandary garną się ludzie bez zasad moralnych, bękarty odwołujące się do czystości rasy, gdyż narodowa tożsamość pozostała jedynym bogactwem biedaków, wytrzebionych z nadziei na lepsze jutro i zdehumanizowanych. Jakże w swym wymiarze plastycznie koresponduje ta sentencja włoskiego intelektualisty z przytoczonymi wcześniej spostrzeżeniami polskiego socjologa Jana Sowy.
Tacy jesteśmy
Warto więc „narzekaczom”, „gęgaczom” i skonfundowanym tym, z czym mamy do czynienia dziś w Polsce, tym wszystkim przerażonym brutalnością, cynizmem, nihilizmem, grubiaństwem i impertynencją ludzi Prawa i Sprawiedliwości wskazać, że ta formacja „jest pierwszą od wielu dziesięcioleci władzą krew z krwi, kość z kości Polaków. Poprzednie nie pasowały do mentalności polskiego społeczeństwa, a tylko do mentalności i potrzeb niektórych grup. Bardzo duża część społeczeństwa myśli kategoriami takimi jak PiS, czyli kategoriami spisków, krzywd, upokorzeń, zawiści, nieufności do obcych, także tych nieokreślonych i niezidentyfikowanych, kategoriami rzekomego krzywdzącego Polaków układu. Częścią tego układu mają być nie tylko postkomuniści, ale także ci przedstawiciele PRL-owskiej opozycji, którzy przejęli władzę w 1989 roku” (J. Czapiński, „Pycha – ot, co ich zgubi”, Trybuna, 24.04.05).
Kolejnym komponentem zarówno tworzącym jak i stanowiącym esencję destrukcyjnego patriotyzmu są elementy histerii. Histeryk kieruje się afektami i nastrojem chwili, fałszywie spogląda na świat i siebie, myli pragnienia i marzenia z rzeczywistością i swoimi możliwościami (wishfull thinking). Życie jest dlań zabawą lub grą, polegającą na ciągłych manipulacjach otoczeniem, brak mu hierarchii wartości dostosowanej do realności otaczającego świata, jest patologicznym kłamcą, egocentrykiem, narcyzem, a jednocześnie ściga go poczucie krzywdy i spisków czyhających na niego zewsząd wokoło. Zapewne z tego powodu Antoni Kępiński, psychiatra, humanista, filozof, wysnuł wniosek (p. „Psychopatie”) o nucie heroiczno-samobójczej ze skrzywieniem histerycznym w zachowaniach dużej części Polaków.
Taki chory, zupełnie irracjonalny i postsarmacki rys mentalności i politycznego myślenia wedle zatęchłych i konfrontacyjnych koncepcji, rodzi się dziś w tzw. idei jagiellońskiej, leżącej u podstaw koncepcji Trójmorza czy Międzymorza. To przykład uprawiania polityki zgodnie z kanonami patriotyzmu irrealnego, karmiącego się mrzonkami o mocarstwowości czy imperialno-kolonialnej wielkości. W efekcie – destrukcyjnego i niebywale szkodliwego.
Ale takie koncepcje ciągle funkcjonują w nadwiślańskiej, napuszonej, egzaltowanej świadomości. Dlatego nadal (po 60 latach!) rację ma Witold Gombrowicz, który stwierdził, iż trzeba bronić Polaków przed Polską. Ton niechęci, szyderstwa, wzbudzanie poczucia wstydu i lęku, winny „sprawić, żeby Polak nie poddawał się biernie swojej polskości, ale żeby potraktował ją z góry. Cóż to znaczy – konkretnie mówiąc – Polska?”. I zaraz odpowiada: to ciągłe szamotanie się rozpaczliwe i chorobliwe, konwulsje istnienia i wieki niedorozwoju. I czyż Polak nie jest porażony do głębi trzewiów tym tworem niedoskonałym, zżartym jadami słabości i zawiści, zniekształconym i zgwałconym? Wart jest naród złożony z ludzi sfałszowanych i zredukowanych czegokolwiek? To zbiorowość ludzi nie umiejących sobie pozwolić na odrzucenie stygmatów owych konwulsji, blizn owego ciągłego szamotania się, krost chorobliwego niedorozwoju, gdyż boją się że ten naród im się rozpadnie (p. „Bronię Polaków przed Polską”, Wiadomości nr 4 (204), 27.01.52, Londyn).
W okresie międzywojennym Międzymorze było wizją Józefa Piłsudskiego, mającą odtworzyć Polskę sprzed rozbiorów, „od morza do morza” (z kresowym garbem rosnących w siłę nacjonalizmów ukraińskiego i litewskiego) czy emanacją myślenia w stylu ligi kolonialnej (liczyła w końcu lat 30-tych ponad 1 mln członków). Echem tych ambicji niech będzie wydana w 1942 r. (na emigracji) przez Konfederację Narodu mapa Imperium Słowiańskiego pod egidą Polski: „Czerwona plama rozlewa się na pół Europy: od Finlandii po Bałkany, od Szczecina po skolonizowaną Syberię” – tak kpili w korespondencjach z tych aberracji Tadeusz Borowski czy Magdalena Grochowska, śmiejąc się, że pomysłodawcy planowali „rozgromić osłabioną wojną Rosję, wchłonąć Białoruś i Ukrainę, uzyskać dostęp do Morza Czarnego”.
Planowano, jak podaje Edmund Lewandowski („Charakter narodowy Polaków i innych”), aby językiem urzędowym zadekretowanym odgórnie był język polski (przymusowa polonizacja). Podobne rojenia znaleźć można ponad 40 lat później w pisanych przez Czabańskiego, Maziarskiego, Targalskiego czy Waszkiewicza memuarach quasi-politycznych*. Więc ten rys patriotyzmu destruktywnego, budowanego na glebie upadłego imperium kolonialnego polskich sarmatów pod nazwą I RP jest jak widać niezwykle żywy i determinuje kolejne klony tej chorej, szkodliwej i niebezpiecznej polityki. Tak też kształtuje ciągle myślenie polityczne dużej części Polaków - reakcyjne, konserwatywno-tradycjonalistyczne.**
Podobnie sądzili ponad półtora wieku temu Giuseppe Garibaldi i Aleksander Hercen w wymienianej korespondencji w trakcie powstania styczniowego.
W rozważaniach nad patriotyzmem destrukcyjnym wymieniłem prawie wszystkie – a na pewno decydujące – elementy budujące i ugruntowujące tę niezwykle szkodliwą konstrukcję mentalną, jaka tkwi w świadomości Polek i Polaków od dekad (by nie rzec – od wieków). Trzeba jednak wziąć przykład z Immanuela Kanta, który pisząc o wolności człowieka, postawił niezwykle istotny w perspektywie rozważanych tu zagadnień dylemat: „Co mogę wiedzieć? Co powinienem czynić? Czego mogę się spodziewać?” (K. Bal, „Wprowadzenie do etyki Kanta”).
Bo wolność, bez jej uświadomienia i rozumienia wedle humanistycznych paradygmatów (co może zapewnić jedynie powszechna i na odpowiednim poziomie edukacja społeczeństwa oraz wyważona narracja w przestrzeni publicznej) jest dziejowym chomątem, terminem zawężającym pole widzenia. Więc aby podjąć skuteczną walkę z tymi stereotypami wpływającymi na mentalność polskiego społeczeństwa, nie pozwalającymi zrzucić sarmackich, kolonialnych i romantycznych fobii czy uprzedzeń, trzeba zmienić przede wszystkim narrację publiczną prowadzoną przez elity, a zwłaszcza edukację młodzieży. Więcej bibliotek, kreatywności, autokrytycyzmu, otwarcia na inne kultury i świat, racjonalizmu i realizmu. Mniej militariów, bombastycznych obchodów rocznicowych, podsycania fobii wobec sąsiadów, czołobitności dla bezsensownych klęsk oraz narcystyczno-manifestacyjnej (czyli bezrefleksyjnej) wiary religijnej.
Radosław S. Czarnecki
*- R. S. Czarnecki, „Polska polityka wschodnia” (Sprawy Nauki, nr 10/223/2017)
** „Kiedy za każdym razem myślę o reakcjonistach, przychodzi mi do głowy Polak. Bo wy jesteście reakcjonistami w wielkim stylu. Takimi, którzy chcą naprawdę wielkiego zerwania. Uosabiacie wszystko, co w reakcjonizmie najistotniejsze: katolicyzm, arystokratyzm, populizm”, A. Negri, „Kapitalizm jest już martwy”, [w]: Europa nr 40/2006, s. 3
Od Redakcji: pierwszą część eseju dr. R. S. Czarneckiego zamieściliśmy w numerze majowym Spraw Nauki - Nr 5/18 - Patriotyzm destrukcyjny.